Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2015, 23:12   #121
Deszatie
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
1.Golgota

Sprawowanie rządów w cytadeli Algerotha niewątpliwie niesie ze sobą możliwości i przywileje, których bogactwo mogłoby zadziwić nawet co poniektórych członków rad nadzorczych Megakorporacji. Władza nad życiem i śmiercią, nad ciałami i nad umysłami. Niektórzy ludzie byliby gotowi zabić dla zdobycia takiej władzy.

Oczywiście, to wszystko ma swoją cenę.

Głównym kosztem ulegnięcia tego rodzaju pokusie jest utrata duszy, poza tym istnieją również pewne… drobniejsze niedogodności. Jedną z nich jest konieczność ciągłej walki o zachowanie swojej pozycji. Inną – znaczące ograniczenia w życiu towarzyskim.

Golgota rzadko miewała ludzkich gości w swojej sali tronowej. Jeszcze rzadszym zjawiskiem byli goście, którzy dotarli do niej o własnych siłach. Goście, którzy przybyli nie tylko o własnych siłach, ale i z własnej woli… to był fenomen, którego dotąd nie miała okazji zaobserwować.

Z wysokości swojego tronu uważnie przyglądała się elitarnemu oddziałowi ludzkiego wojska, który ośmielił się wtargnąć do jej siedziby. Żołnierze Zagłady… Golgocie podobała się ta nazwa. Brzmiała… proroczo.

Ten z Cybertronicu jako pierwszy zauważył wrota. Wpatrywał się w nie jak urzeczony… wyglądało na to, że z takim trudem zasiane ziarno w końcu wydało plon. Golgota poczuła lekkie rozczarowanie. Nie lubiła zbyt łatwych zwycięstw… z drugiej strony, była w stanie zrozumieć fascynację, malującą się na jego twarzy. Sama uległa jej już dawno temu… właściwie to ulegała jej codziennie.

Kobieta wydała rozkaz, ludzcy żołnierze rozbiegli się dookoła, rozpoczęli walkę z przybocznymi pani cytadeli. Golgota była pod wrażeniem ich sprawności. Gdyby jej własne oddziały działały równie efektywnie, zwycięstwa przychodziłyby same… niestety, proces formowania rekrutów, zasilających szeregi jej nieumartej armii, wciąż wiązał się z niewybaczalnie dużymi spadkami sprawności motorycznej i intelektualnej. Nekrotechnologia miała swoje ograniczenia… Golgota podejmowała próby ich przezwyciężenia, ale bez szczególnych sukcesów.

Jeden z jej przybocznych, z którego postępów była dotychczas względnie zadowolona, wdał się w pojedynek z mięśniakiem z maczugą. Przez chwilę zastanawiała się, który z nich wyjdzie z walki zwycięsko. Gdyby jej marionetka zwyciężyła, uznałaby ten fakt za… miłe zaskoczenie. Nagrodziłaby swojego psa ładnym kawałkiem kości…

Mięśniak zamachnął się pałą i rąbnął marionetkę w łeb. Mózg rozprysnął się na podłodze cytadeli, krew na podstawie tronu nefarytki. Jedna kropla doleciała aż do jej kolana. Golgota wytarła ją z cichym westchnieniem.
Prostując się, kątem oka zauważyła jakiś ruch.

2.Braxton

Mallorym Braxtonem, obywatelem korporacji Cybertronic, medykiem, żołnierzem i naukowcem, targały sprzeczne odczucia. Był racjonalistą, uważał, że najlepszym sposobem na osiągnięcie sukcesu jest przeprowadzenie analizy dostępnych danych i opracowanie optymalnego planu działania. Nie wierzył w żadną nieokreśloną ,,intuicję’’, nie przepadał za improwizowaniem. Na zachęty do ,,pójścia na żywioł’’ odpowiadał wzruszeniem ramion lub uśmiechem politowania. Takie rzeczy po prostu nie były w jego stylu.

Aż do tego momentu.

Wyłączając trzymający w ryzach jego nanotechnologicznie ulepszony organizm system filtrów miał dziwne wrażenie, że racjonalna część jego umysłu stanęła sobie gdzieś z boku i przyglądała mu się z dezaprobatą. Mógł niemalże usłyszeć jej karcący głos:

Zdajesz sobie sprawę, że to nie ma sensu? Szanse przeżycia tych ludzi są tak małe, że branie ich pod uwagę to intelektualna aberracja. Nagle stałeś się zwolennikiem myślenia życzeniowego? Zachowujesz się jak małpolud. Zamiast walczyć o poszerzenie wachlarza swoich opcji, sam je zredukowałeś. Pozostała tylko jedna możliwość: Zginiesz… a przed śmiercią zrobisz z siebie idiotę.
Braxton czuł ogarniającą go euforię , skutek uboczny wywołanego przez wyłączenie systemu filtrów skoku adrenalinowego. Głos rozsądku ucichł, zagłuszony rytmicznym dudnieniem pędzącej żyłami nanokrwi. Liczył się tylko instynkt. Prosty, pierwotny mechanizm. Walcz lub wiej. Zabij lub zgiń.
Braxton błyskawicznie przebył przestrzeń, dzielącą go od tronu Golgoty. Na jego drodze stał jeden z jej żołnierzy. Jego pozycja była idealna.

,,Konował’’ wskoczył na jego kolano, na jego ramiona, odbił się od nich i wystrzelił w stronę siedzącej na tronie nefarytki. Wiedział, że prawdopodobnie będzie miał czas tylko na jeden cios. Zamachnął się szeroko, celując w szyję władczyni cytadeli. Z jego ust wydobył się okrzyk bojowy.

Golgota nie zdążyła się podnieść. Uniosła dłoń w obronnym geście. Kilka naostrzonych wypustek, stanowiących ramiona otaczającego ją egzoszkieletu splotło się razem, tworząc improwizowaną zastawę. Braxton miał wrażenie, że oba działania zaszły niezależnie od siebie.

Zamaszyste cięcie przebiło się przez osłaniające głowę i ramiona macki i trafiło w dłoń. Ręka Golgoty przesunęła się, hamując impet uderzenia. Zatrzymała się po niewłaściwej stronie szyi.

Braxton zaklął i szarpnął za rękojeść miecza, próbując wyrwać go z dłoni nefarytki i zadać jeszcze jeden cios. Z jakiegoś powodu jego palce rozluźniły się i ześlizgnęły z rękojeści. Miał wrażenie, że jego dłoń została sparaliżowana. Uczucie bezwładności przesuwało się w górę ramienia. Spojrzał na Golgotę. Uśmiechała się.
- Coś nie tak, doktorze? – głos nefarytki był zimny. – Jakaś awaria tego fantastycznie działającego mechanizmu, w który zmieniłeś swoje ciało?
Paraliż objął już cały korpus Braxtona. Zaczął przesuwać się w dół. Pod ,,Konowałem’’ ugięły się kolana. Z boku wyglądał jak jakiś składający hołd nefarytce wyznawca.
To żenujące – pomyślał Mallory.
- Uważasz się za człowieka nauki – w głosie i spojrzeniu Golgoty dostrzegł pogardę – a ruszyłeś do walki, zainfekowany substancją której najwyraźniej nie potrafisz usunąć ze swojego organizmu…nie potrafisz nawet w pełni zrozumieć jej działania. To nas różni. Ja potrafię je zrozumieć. Potrafię również je zintensyfikować.
Golgota kopnęła go w twarz. Braxton stoczył się bezwładnie na posadzkę. Nefarytka podniosła się. W zamyśleniu spoglądała na głębokie rozcięcie na swojej dłoni. Podniosła rękę do twarzy i przesunęła językiem po krwawiącej ranie.
- To był niezły atak, doktorze. Dawno już nie czułam smaku swojej krwi…odwdzięczę się za tę drobną uprzejmość i… - bez ostrzeżenia Golgota podniosła zakrwawiony miecz i cisnęła nim w leżącego bezwładnie Braxtona. Ostrze wbiło się w jego prawe ramię prawie po rękojeść, przygważdżając go do posadzki – pozwolę ci poczuć to samo…a także żyć i obserwować przygotowanie twoich towarzyszy broni do rytuału otwarcia wrót. Pozostaje tylko jedno pytanie…
Od kogo zaczniemy?


3.Dunsirn

Marcus odskoczył do tyłu, unikając cięcia, które pozbawiłoby głowy kogoś o słabszym refleksie. Kątem oka spojrzał na Golgotę. Otaczająca ją bariera mrocznej energii była szczelna. Dekoncentracja, która musiała pojawić się w momencie ataku Aurory, a potem Mallory’ego, nie wpłynęła w żaden sposób na jej strukturę. To musiało oznaczać, że jest tworzona w sposób częściowo lub całkowicie niezależny od psyche nefarytki. Co było jej źródłem?

Odbił kolejne cięcie, wyprowadził szybką kontrę. Tym razem jego przeciwnik wykazał się refleksem. Marcus dostrzegł nagłe zawirowanie mocy na wysokości głowy Golgoty. Zanim zdążył zareagować ,uformowany z ciemności pocisk wystrzelił do przodu i uderzył w Derrena. Imperialczyk krzyknął krótko i padł na kolana. Czarno – czerwona energia spowiła jego ciało, formując barierę podobną do tej otaczającej Golgotę. Marcus wiedział, że nie będzie w stanie jej sforsować. Jeden z przybocznych nefarytki doskoczył do Dunsirna, wznosząc miecz do ciosu. Golgota zatrzymała go ruchem ręki. To nie było potrzebne.
Mistyk wolał nie zastanawiać się, co mogło dziać się z umysłem Derrena Dunsirna. O ile działo się jeszcze cokolwiek.

Rusty wycelował w korpus stworzonego przez nekronów Golgoty maszkarona. Normalnie strzelałby w najbardziej paskudny element, który w tym wypadku stanowiła głowa, ale korzystając z tylko jednej ręki, wolał wybierać pewniejsze cele. Naciskając spust, poczuł ukłucie chłodu. Pysk potwora rozmazał się i zniknął.

Wszystko zniknęło. Nagle znalazł się w całkowitej ciemności. Ukłucie zamieniło się w rozchodzący się po całym ciele, przejmujący do kości, przeraźliwy ziąb. Poczuł się mały i bezradny. Poczuł czyjąś obecność.
Jakiś kształt, ogromny i groźny, ciemniejszy niż otaczająca go ciemność, pojawił się na obrzeżach jego pola widzenia. Zbliżał się do niego powoli, nieubłaganie. Derren poczuł zwierzęcy, skręcający wnętrzności strach, gdy kształt wyciągnął rękę w jego stronę.

Nagle przez jego umysł zaczęły przepływać obrazy. Atak Legionu Ciemności na miasto, w którym spędził większość dzieciństwa. Ciało kobiety, zmasakrowane serią pocisków. Pierwsza śmierć, którą zobaczył na własne oczy. Garnizon wojskowy, zniszczony w ciągu jednej nocy. Przeraźliwy wrzask palącego się żywcem pięciolatka. Lej po bombie wypełniony ciałami i krwią. Czy to były jego wspomnienia? Niektóre rozpoznawał, niektórych nie. Miał wrażenie, że widzi cierpienia całej ludzkości, miażdżonej przez nieubłagany pochód mrocznego legionu. Jak mógł uważać, że może cokolwiek zmienić? Przypomniał sobie swój pierwszy przydział. Jego krajanie, przyjaciele, towarzysze broni, młodzi i głupi…wszyscy już od dawna byli martwi. Foster, zmiażdżony przez Pretoriańskiego Behemota. Flannegan, przez pomyłkę zabity przez własnych kolegów. Balfour, który dobiegł do okopu o sekundę za późno. Toczący pianę z ust Baggit, rozerwany na strzępy w kazamatach inkwizycji. Miał wrażenie, że ich martwe oczy wpatrywały się w niego. Palce wyciągały się oskarżycielsko w jego stronę.
- Poddaj się – powiedział kształt w ciemności – podaj mi dłoń, a ja pozwolę ci zapomnieć o tym wszystkim. Cały ten koszmar się skończy.
Kształt wciąż wyciągał rękę w jego stronę.

Dunsirn wpatrywał się w otaczające go martwe twarze. Miał wrażenie, że kogoś brakowało. Kto to był? Nie mógł sobie przypomnieć. Czuł, że to było ważne. Z całych sił próbował przywołać umykające wspomnienie.

Udało mu się.

Kapitan Trotter, schwytany przez wojska Algerotha. Przemieniony, ale nie do końca. Dwie twarze, ludzka i potworna. Lewa strona wykrzywiona w grymasie nienawiści. Prawa, w której zobaczył wdzięczność.

Są rzeczy gorsze od śmierci.

Rzeczy, które nie powinny mieć miejsca.

Potrzebował broni. Nagle przypomniał sobie, że przecież trzyma ją w ręku. Wycelował w ciemność przed sobą i wystrzelił.

Golgota w zamyśleniu spoglądała na spoczywający na jej nekrotechnicznej rękawicy dymiący pocisk.
- Masz silny umysł, człowieczku – powiedziała, przenosząc wzrok na Dunsirna – zobaczymy, czy ciało okaże się równie odporne.
Ruszyła do ataku. Poruszała się z szybkością niemal dorównującą temu, co chwilę wcześniej zaprezentował Braxton. W mgnieniu oka znalazła się przy Dunsirnie. Pazury rozcięły uniesionego w górę Agressora, trzymającą go rękę, połączony z ręką korpus. Cięły głęboko, ale nie na tyle, by zabić. Jedna z nekrotechnicznych macek podcięła nogi Imperialczyka. Golgota przydusiła go do ziemi, chwyciła za nadgarstek.
- Wygląda na to, że ktos postanowił popsuć moje dzieło…nie mogę na to pozwolić – uderzyła kolanem w łokieć Derrena. Ręka wygięła się pod nieprawdopodobnym kątem. Nefarytka uśmiechnęła się, patrząc na zwijającego się z bólu żołnierza.
- Od razu lepiej – podsumowała z widoczną satysfakcją. Oderwała wzrok od swojej ofiary, rozejrzała się po sali. Walka wciąż trwała - Kto następny? Czy mamy ochotników?

Mówią, że największą jasność umysłu człowiek osiąga przed śmiercią.
Umysł Marcusa Smmersa pracował z wyjątkową jasnością. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli nie zatrzyma psychicznych ataków Golgoty, nefarytka z łatwością zabije pozostałych na placu boju żołnierzy. Zdawał sobie sprawę, że nie dokona takiego wyczynu, będąc zmuszonym do prowadzenia walki. Odparcie takiego ataku wymagało pełnego skupienia, wyższego zestrojenia ze Sztuką. Jeżeli mieli mieć jakiekolwiek szanse, musiał poprosić kogoś o osłonięcie go przed żołnierzami Golgoty i wprowadzić się w trans.

Jego wybór padł na Tatsu. Młody samuraj chyba najlepiej spośród pozostałych na placu boju wojowników łączył żelazną samokontrolę z morderczą skutecznością w bezpośrednim starciu. Marcus wysłał do niego telepatyczną prośbę o pomoc. Kiedy Tatsu w milczeniu stanął u jego boku, oparł się o ścianę i zamknął oczy.

4.Cervantes

Kiedy Cervantes ruszył w stronę Golgoty, drogę zastąpił mu jeden z jej pachołków. Chyba największy w całej cytadeli. Przerastał Corteza o głowę, w potwornej łapie dzierżył miecz, którego zwykły człowiek nie dałby rady unieść oburącz. Zamachnął się tym żelastwem, celując w głowę. Capitolczyk sparował cios, ale wyraźnie odczuł potworną siłę uderzenia. Przeskoczył w bok, zachodząc sługę nefarytki z lewej strony, wyprowadził poziome cięcie. Legionista ledwo zdążył obrócić się i odbić uderzenie. Silny, ale niezbyt szybki. Dobrze. Cortez zbijał lub unikał ataków potwora, starając się zachodzić go z różnych stron przy kontratakach. Chociaż nigdy nie był specjalnym entuzjastą broni białej, zaskakująco dobrze radził sobie z szermierką. Wyglądało na to, że odziedziczył po swoich przodkach coś więcej niż niewątpliwą urodę i inteligencję.

Odbił kolejne cięcie i zobaczył za swoim przeciwnikiem władczynię cytadeli, skaczącą na Dunsirna. Nie wyglądało to najlepiej. Kiedy atakujący go potwór wyprowadził kolejne pchnięcie, Cervantes, walczący dotychczas przy użyciu jednej ręki, wypuścił zapalnik i chwycił go za ogromną łapę, zakleszczając ją między swoim ramieniem a korpusem. Zanim stwór zdążył się wyrwać, Cortez pchnął mieczem, przebijając jego tułów niemal na wylot. Szarpnął do góry, starając się maksymalnie powiększyć ranę. Jego ogromny przeciwnik stęknął głucho i osunął się na podłogę cytadeli. Cervantes zaparł się stopą o jego brzuch i powoli wyciągnął miecz. Monstrum spoglądało na niego z nienawiścią . Wzdrygnął się lekko. Odwracając się w poszukiwaniu upuszczonego zapalnika, usłyszał w głowie głos Marcusa. Nefarytka na godzinie dziewiątej.
Obrócił się, unosząc miecz w obronnym geście. Golgota, która chyba zamierzała wpaść na niego całym ciałem, wyciągnęła łapę z ogromną rękawicą i chwyciła go wpół. Z łatwością oderwała go od ziemi. Nie zwolniła biegu. Cervantes poczuł się jak pechowy torreador, wzięty na rogi przez rozjuszonego byka.

Może i miał pecha…ale miał również swój szpikulec. Podniósł rękę, próbując wziąć przynajmniej krótki zamach i uderzyć w trzymające go ramię. Zanim zdążył wyprowadzić cios, Golgota rąbnęła nim o ścianę.

Impet uderzenia prawdopodobnie zabiłby na miejscu kogoś słabszego od ,,Puszki’’. Miecz wypadł mu z ręki. Poczuł, że coś pękło w jego wnętrzu. Słony smak krwi wypełnił mu usta. Golgota wzmocniła uścisk swojej nekrotechnicznej rękawicy. Zaczynało brakować mu oddechu, wzrok stawał się rozmazany. Miał wrażenie, że wszystko staje się odległe, przestaje się liczyć. Towarzysze broni z Team Six…mieszkańcy jego rodzinnej planety… jego własne przetrwanie… żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia. Pozostało tylko jedno. Prezent, którego tak naprawdę nigdy nie chciał, a jednak najwyraźniej przyjął go całym sobą. Od armii Capitolu dla szeregowego Cervantesa, z najlepszymi życzeniami.

Instynkt zabójcy.

Cortez uśmiechnął się z goryczą. Gratuluję, sierżancie Bricks, ty ponury skurwysynie. Zrobiłeś ze mnie żołnierza…

Splunął krwią w twarz Golgoty. Nie spodziewała się tego. Rozluźniła uścisk nekrotechnicznego łapska. Cortez spadł na podłogę cytadeli. Jego dłoń właściwie sama odnalazła rękojeść miecza. Zanurkował między nogami nefarytki, przekręcił się i ciął, celując w udo i wkładając w cios całą siłę, która mu jeszcze pozostała. Poczuł jak ostrze przecina ciało i usłyszał wrzask bólu wymieszanego z wściekłością. Golgota obróciła się w jego stronę. Po jej lewej nodze ściekała krew. Cervantes był pewien, że jej ścięgno udowe nadaje się już tylko do wymiany. Nawet jeżeli wściekły byk zamknie ranę, to i tak już sobie nie pobiega. To powinno ułatwić reszcie zadanie.

Ramiona egzoszkieletu nefarytki wystrzeliły w jego stronę. Cervantes machnął mieczem, próbując odbić przynajmniej kilka. Jedna z macek upadła na podłogę, przecięta w połowie. Dwie dosięgły celu.

Cortez spojrzał w dół i zobaczył te niby-włócznie, wbite w jego uda. Zastanawiał się, czy któraś zahaczyła o tętnicę. Jeżeli tak, zostało mu jakieś trzydzieści sekund…wystarczająco dużo czasu na jeszcze jeden atak. Odciął zatrzymujące go w miejscu macki, chwiejnym krokiem ruszył w stronę Golgoty. Nie atakowała, patrzyła na niego z zimną nienawiścią. Cervantes podszedł do niej bardzo blisko i wyprowadził uderzenie, celując w ramię trzymetrowej wiedźmy. Nefarytka uchyliła się, Cortez zdążył jeszcze zobaczyć ogromną rękawicę pędzącą w jego stronę. Potem zapadła ciemność.

5.Maddox

Stojąc przed perspektywą rychłej i nieuchronnej śmierci, większość ludzi stara się dokonać jakiegoś podsumowania czasu spędzonego na tym popieprzonym świecie. Robią sobie rachunek sumienia, przypominają sobie najważniejsze chwile swojego życia.

U Wilsona Maddoxa chyba działało to jakoś inaczej. Chwila która mu się przypomniała, z całą pewnością nie była ani przełomowym, ani nawet istotnym momentem w jego życiorysie.

To było podczas wojskowego festynu. Jednej z tych imprez, które armia urządza dla cywili w ramach udawania normalnej instytucji i polowania na mięso armatnie. Wilsona posadzono za stolikiem, na którym leżało kilka sztuk broni i kazano mu być uprzejmym i uśmiechać się do zwiedzających.

W pewnym momencie do jego kramu podeszła dziewczynka. Na oko najwyżej dziesięcioletnia, bez żadnych opiekunów. Maddox zastanawiał się czy ona urwała się im, czy może odwrotnie.
- Co to robi? – spytała dziewczynka, wskazując na największą z leżących na stole pukawek.
Wilson podniósł broń wytłumaczył, że kiedy nacisnąć o tutaj, to pukawka robi trrach, trrach (w tym miejscu wycelował broń w dziewczynkę i wykonał całkiem udaną symulacje odrzutu, towarzyszącego wypuszczaniu serii. Miał nadzieję, że mała przestraszy się i ucieknie, ale nic takiego nie nastąpiło) i z przodu wylatują pociski.
- A co robią te pociski? – prezentacja wyraźnie jej się spodobała. Cóż, skoro chciała wiedzieć…Maddox odpowiedział na pytanie najdokładniej jak potrafił. Dziewczynka słuchała z wytężoną uwagą, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. ,,Świr’’ stwierdził z zaskoczeniem, że odpowiadanie na jej pytania zaczyna mu się podobać. Zaczął opowiadać jej o misjach, w których brał ostatnio udział, starając się zawrzeć w słowach całe bogactwo emocji, towarzyszących żołnierzowi na pierwszej linii frontu i wiarygodnie opisać wszystkie fascynujące zjawiska, na które można się w takiej sytuacji natknąć. Tak się zapomniał w snuciu swoich historii, że nie zauważył matki dziewczynki. Matka kazała małej iść do ojca (ku jej wyraźnemu rozczarowaniu), skoczyła z mordą na Wilsona, a potem ze skargą do jednego z oficerów, który kazał Maddoxowi wypierdalać i jeszcze dopieprzył mu tydzień zaszczytnej służby w sektorze sanitarnym.

,,Świr’’ doszedł wtedy do wniosku, że kobiety w miarę rośnięcia stają się coraz mniej fajne.

Atakująca ich trzymetrowa cholera była wyjątkowo dobitnym potwierdzeniem tej zasady.

Wilson spojrzał w zamyśleniu na swoją pukawkę. To była najlepsza odpowiedź na problemy z kobietami. Wielka baba podchodzi, my robimy trrach, trrach i odstrzeliwujemy jej te jej spektakularne cycki… ale jak zmusić ją, żeby się odsłoniła?
Odpowiedź była oczywista… bombowa ruletka. ,,Świr’’ wymyślił tę grę będąc w stanie upojenia alkoholowego. Zasady były banalnie proste – bierzemy tyle granatów, ile mamy pod ręką, wyjmujemy zawleczki z tylu, z ilu zdążymy i rzucamy tym w jakiegoś wielkiego mutanta. Czy uda mu się odbić wszystkie lub ukryć się przed wszystkimi? Jeżeli nie, to czy uniknie tych właściwych? Czy będzie reakcja łańcuchowa? Kto wygra, klient czy krupier?

Przygotowując granaty, usłyszał w głowie ostrzeżenie Marcusa. Wyciągnął garść zawleczek i zakręcił kołem fortuny.

Kilka rzeczy wydarzyło się niemal jednocześnie. Ramiona egzoszkieletu wystrzeliły w kilku kierunkach, odbijając część ładunków. Golgota machnęła na odlew swoją rękawicą, posyłając kilka z nich aż pod przeciwległą ścianę i odsłaniając się przy okazji. ,,Świr’’ wystrzelił z dwururki, kierując ogień w strefę buforową. Nefarytka zwaliła się z hukiem na podłogę cytadeli. Ułamek sekundy później, jeden z odbitych przez nią granatów eksplodował w odległości jednego metra od walczącego z jednym z jej poddanych Haxtesa. Barak przewrócił się. Nie wstawał.

Maddox zaklął głośno. Zamierzał ruszyć w stronę nieprzytomnego towarzysza, ale coś go zatrzymało. Dwie macki nekrotechnologicznego egzoszkieletu wbiły się w jego ramiona i uniosły go do góry. Spojrzał w dół i zobaczył wolno podnoszącą się z podłogi Golgotę. Zamiast sutków nefarytka miała dwie wielkie dziury. Jednak krwawienie nie było zbyt obfite. Wyglądało na to, że pociski nie dotarły wystarczająco głęboko.

- Nawet cycki ma pancerne? Miała wstawiane implanty? – Maddox gubił się w domysłach. Oderwał wzrok od swojego dzieła i spojrzał w górę. Wyraz twarzy nefarytki skłaniał do odrzucenia drugiej z wysuniętych hipotez. Golgota przyciągnęła go do siebie. Wisiał przed nią, bezradny jak marionetka.
- Widzę, że jesteś w figlarnym nastroju, człowieku…doskonale – bardzo powoli cedziła słowa, wpatrując się w niego intensywnie – dam ci przyjemność, której niewielu miało okazję zasmakować…obdarzę cię…pocałunkiem Golgoty…

Podniosła jego głowę do góry i wpiła się w jego usta. Po brodzie i szyi Maddoxa zaczęła spływać krew. Po dłuższej chwili oderwała się od niego i rzuciła go na ziemię. Wilson chwycił się za zmasakrowaną twarz, a Golgota wypluła coś, co jeszcze kilka sekund wcześniej było jego językiem.
 
Deszatie jest offline