Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-12-2015, 23:25   #49
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Siennik kurczył się usłużnie, spływał w sobie jak ruchome piaski, wciągając zmęczone ciała w słomiany odmęt, tuląc i lulając. Jedni walczyli jak lwy, warczeli na senność i rwali się w susach, byleby nie zapaść się pod wyśnionym ciężarem. Inni z ulgą wnikali w miękkość pod sobą i spływali w sen.

Tylko dla nielicznych, choć oczy patrzących widziały słodką drzemkę, podróż trwała dalej. Sen nie miarkował czasu wytchnienia. Praca trwała nadal.

* * *

- „Czystej”.

Mężczyzna z lekkim protestem drewnianej dechy osadził łokcie na szynkwasie, rozparł się wygodnie. Na tyle wygodnie, na ile mógł stojąc. Wszystkie ławy były pozajmowane, albo klepnięte – obsadzone towarzystwem, które nie zachęcało obcych do nagłej przysiadki i wspólnych rozmów o życiu i śmierci.

- „Iiii raz. Jest”.

- „To niech będzie od razu na dwa. Na dwa i na trzy. A w ogóle to…” – Jasper westchnął spoglądając na ustawiane jeden obok drugiego kubeczki, w które wlewano gorzałkę. – „Jestem staromodny, rytuał taki czy ki chuj. Nie pijam sam”.

- „Płacić mi za picie mojej własnej gorzałki.” – Niedźwiedziowaty brodacz – Legrun, dobrze to zapamiętał? Chyba Legrun – uśmiechnął się spod zaczerniającej pysk gęstwiny. – „No nie odmówię, czy to rytuał, moda czy jaka by tam nie była logika. O, nawet sobie naleję ekstra”.

- „A ty, gulniesz z nami?”

- „Siewie” – Wąsaty, w futrzanej czapie z nutrii, z twarzą czerwoną jak koral i długimi, zlepionymi potem włosami wylewającymi się na rumianą szyję facet nie dziękował wylewnie. Działał. Jeden ruch i skórzany kubek stał suchy.

- „Dobra. Niemal dobra…” – Snow zacisnął szczęki tak mocno, że w zbielałej, pozbawionej mimiki twarzy nie dało się złowić kłamstwa. Niczego tam już nie było. – „Ale powiem ci, jest jakiś posmak… I nie wiem, za chuja, jaki. Co to tam jest, wiecie co mam na myśli, nie?”

- „Mmm” – potwierdził lub zaprzeczył traper.

- „Daj jeszcze raz, nalej na trzech.” – Jasper rzucił drobnicę na bar. – „Ktoś zgadnie co tam jest, co za nuta, bo spokoju mi nie da”.

* * *

- „Łódka?” – Krótko wygolony, łeb miał cały w bliznach i zdartą czerwień skóry jak po starym skalpie. Może faktycznie ktoś dobrze przyjebał mu w dekiel i rozum uciekł, ale Gaspard chyba trochę przesadził.

- „Łódka. Taka do pływania. Po wodzie. Na jeziorach, morzach, rzekach. W tym wypadku wystarczy po rzekach.” – I na co mu to było? Żartowniś, a zaraz go tu facet potnie. – ”Hehehehe, żartuję stary, pewnie masz sam kilka łajb to odruchowo tak pytasz, znam ten typ. Też by mi się było ciężko połapać, jakbym rządził takim miejscem i miał tyle łodzi na głowie”.

- „Byłeś kiedyś” – Gaspard uśmiechnął się, z miną wytężonej uwagi wbił spojrzenie w rozmówcę. Niepotrzebnie. – „…jebany w dupę?”

* * *


- „Wygląda na to, że ta łódź, która cumuje przy moście to jedyna, na jaką możemy liczyć.” – Gaspard opadł na siennik jak zrzucany z mostu zewłok. – „To jest: nie możemy liczyć. To łódź Hrabiego i wara wszystkim od tej łodzi”.

- „Dobrze wiedzieć.” – Revald jako jedyny w salce na poddaszu nie spał. – „Nie żebyśmy nie wiedzieli wcześniej, ale świeże informacje zawsze w cenie.”

- „A te maści… Od Legruna. Ostatnie w faktorii, pomogą goić zranienia. I zioła dla małej. Targował się o to, jakby pod młotek szły rodowe srebra.” – Szlachcic nie odmówił sobie szansy, by jednak błysnąć. Nie był to tryumfalny powrót, nie wymarzone wejście w glorii zwycięstwa, ale na ile mógł sobie pomóc z wizerunkiem pomagał. – „Trzymaj, sir”.

Revald zmierzył młodszego szlachcica już nieco łagodniejszym spojrzeniem. Prawie że obojętnym.

- „Dzięki. Maści przydadzą się. Jak nie teraz, to na później na pewno.” – Rycerz odkorkował buteleczkę z ziołowym wywarem, wlewając w pomieszczenie ciężki, ziołowo-alkoholowy opar. – ”No chyba, że nasza elfka jednak wyczaruje nam bezpieczny spływ rzeką… Jej czary, jej sprawa. Jak już bierze się za gusła, oby była w nich dobra”.

* * *


Na zewnątrz nadal lało. W zasadzie już nie lało: nie było w tym tej dzikiej zamaszystości, z nieba nie padały już ciężkie krople i zwarte w kompanii chmury rozwiały się. Siąpiło. To było właściwe słowo. Deszcz siąpił, mżył kłującymi igiełkami dżdżu, przenikał chłodem i obiecywał przeziębienie. Równie nieprzyjemnie, ale przynajmniej przejaśniło się. Księżyc łypał, co i rusz zza czarnej kołdry, świetlistymi mrugnięciami odsłaniał scenerię nocnego Devren.

Oparta o drewniane bale elfka dymiła z rozpalonej wreszcie fajeczki, obserwowała zamkniętą w ramy palisady przestrzeń. Dwóch mołojców – wygonionych przez Legruna na zewnątrz – okładało się zapamiętale przy cembrowinie studni, raz za razem, ze znaczną zamaszystością i siłą, ale malejącą szybko celnością. W końcu, zmęczeni niepowodzeniem, zwarli się w niedźwiedzich zapasach, mocując zapaśniczo w rozmiękłym błocku. Trzyosobowa gawiedź, która ruszyła zagrzewać ich do boju w międzyczasie straciła rezon. Jeden rzygał zwieszony nad oparciem werandy, drugi zasnął pijany na porozbijanej stercie skrzynek, w które wpadł potrącony przez szamoczących się wojowników, a trzeci – korzystając z nieuwagi kompanów – zwędził dzbanek z gorzałką i uradowany ruszył samodzielnie kończyć spożycie w suchości stodoły.

To były jedyne ruchome figurki Ratikańskiej nocy. Osadzeni na stanowisku przy bramie strażnicy może i czuwali, jeden jakiś czas temu wychylił się nawet nad zaostrzonymi palikami, by siknąć na niegodną przestrzeń poza uświęconym kręgiem palisady, ale teraz byli skryci za osłoną pozbijanych nierówno desek. Dwóch innych, albo i trzech, czuwało na pomoście, gdzie zacumowany był dubas Hrabiego. Władowani pod namiot z naciągniętej sztywno na porozstawiane skrzynie plandeki gawędzili głośno i rechotali co jakiś czas, ale aura, dziwaczny dialekt i alkohol pewnikiem buzujący im w żyłach utrudniał wyłapanie sensu słów.

Lairiel buchnęła z fajeczki ostatkiem nabicia i żegnając chłodną świeżość nocy ruszyła z powrotem na górę.

* * *


- „I sam rozumiesz, taka to z niego kurwa… No wiesz, bym po prostu łeb rozbił jak groszek”. – Jasper, dobrze już czerwony i chcąc nie chcąc dobrze wczuty w rolę, żalił się Bregowi i Hansowi, którzy skorzystali z gościnności jego portfela. – ”Murmuk, stary chuju, mówię, zobaczysz, że cię dorwę i będę z ciebie pasy rwał, uch”.

- „Ja cie rozumie nawet, wiesz” – Ten tłustowłosy, w futrzanej czapie z nutrii, Breg, złapał za kubek z gorzałką i zamachał nim niebezpiecznie. – ”Ale tera go nie dorwiesz, poszedł w dół”.

- „Poooooooooooszed” – uzupełnił Hans, baryłkowaty rudzielec z czupryną na oliwie starannie złożoną w symetryczny przedziałek. – „Nie ma co po nocy, nie ma co”.

- „Ale, ale…” – zaprotestował gestykulując energicznie Snow. – ”A jakby było to co? Płynąć, dorwać, wlać jak psu. Ino szybciej!”

- „Nad ranem będzie Hrabia szedł. Ale wątpiem, wątpiem, żeby wziął kogo.” – Zachmurzył się Hans. – „Chłopaków po lasach rozpuszcza, a sam z załogą idzie w dół”.

„- Tej no, czekej…” – zainterweniował Breg. – „A może by wziął go? On też na Murmuka tego strasznie cięty, oj cięty. Może by cie wziął za opłato. O, może by szło tak…”

- „Ludzi mam do przeprawienia. Ilu by weszło?”

- „A nie, nie. To to to nie.” – Pokręcił głową traper. – „To byś musiał czekać następnej łodzi, albo komięgę tu zbić. Tyle coś ty mówił to tu nie będzie łodzi takej”.

- „A jakby… Jakbym lasem chciał?”

- „Ale co lasem, gdzie?”

- „No do morza, wiesz”.

- „Dobra, chlup, chlup, kurwa” – Hans wzniósł i osuszył kubek. Breg nadgonił, Jasper rumiany jak rzodkiewka odrobił swą kolej. – „Aj, to to to”.

- „Grun, jeszcze po raziku, co?”

Gospodarz szybko zgarnął kolejną porcję topniejących oszczędności Jaspera i wlał następna porcję niszczycielki. Najcięższe wyzwanie tej drogi. I to niby był pierwszy etap?

* * *


- „Niech śpi Gnori, lady nic tu nie wskóra ponad te nasze ziółka.” – Revald położył dłoń na ramieniu krasnoluda, który widocznie zmartwiony szukał pomocy dla dziewczynki u Isabel. – „Natarliśmy ją tym tałatajstwem, zrobiliśmy okłady. Musi być dobrze. I będzie”.

- „Bęęęędzie doobsz” – potwierdził ochoczo Jasper, który z nietypową dla siebie werwą wparował do salki między śpiących. – „Mam, mam”.

- „A jakby coś jaśniej?”

- „Łódź to nieee da chyba rady, jedna tutaj łódź…” – Snow zlądował niezgrabnie na sienniku, wybudzając Roberta ze snu. – „Ale jebać łódź… Mam przewodnika. Prawdziwego”.

- „Ta łódź”. – Lairiel, która zdrzemnęła się przez chwilę od czasu swojej nocnej przechadzki, a teraz zerwała do pionu po serii Jasperowych postukiwań, miała dwa słowa od siebie. – „Nie znam tych wód, ale pływałam kiedyś na takiej. Krótko, bo krótko, ale…”

- „Słuchaj, słuchaj”. – Snow nie dawał za wygraną. – „Ale ja mam przewodnika, załatwiłem nam. Albrecht, mój człowiek, zna te lasy, świetny, naprawdę drugiego takiego…”

- „Skąd ten Albrecht? Co za jeden?” – zainteresował się Malcolm, który też został wywołany na jawę burzliwym entuzjazmem kolegi. – „Od Hrabiego?”

- „E tam od Hrabiego, nie od Hrabiego. Od Brega, od Hansa. Ręczą za niego, świetny gość. No złoty chłopak” – Jasper miał swoje pięć minut. – „To moje mordy, takie chłopy, o. Albrecht też gość, do samego morza poprowadzi”.

- „Gdzie on jest?” – wtrącił Gaspard, który również zakończył wypoczynek. Przedwcześnie.

- „Na dole tam, na werandzie chyba. Teraz to krzynkę najebany, ale lasy zna, ooo, jak on je zna” – Jasper próbował szerokimi gestami opisać jak bardzo Albrecht znał te lasy. – „Rano jak młody bóg będzie to nas poprowadzi, pojedziemy sobie hop. Tylko niech kapkę wytrzeźwieje, bo leciuchno zawiany”.

* * *


Kaeasa była zmęczona. Cały dzień w siodle, ulewa, chłód, błoto. Śmierdzące szynki i podłe gospody, smród moczu, wódy, piwska, snujące się alkoholowym oparem beknięcia spoconych chamów i tytoniowe kłęby dymu. Smród smoły, wyprawionych skór, koni, psów, obornika i mokrej słomy. Miała dość.

Przez sen Gruma przeszła szybko, choć musiała się postarać, by zmalować mu w głowie cudowny widoczek. To była sztuka. Wyobraźnia musiała pracować pełną parą, nie było pola do dróg na skróty. Dobrze, że przed właściwym wypoczynkiem został jej tylko Krull. Tu nie musiała nazbyt się wysilać, wystarczyła prostota, prosty i serdeczny przekaz. Niewyszukany, ale ciepły i pokrzepiający.

Spojrzała z troską na ułożonego we śnie na sienniku rycerza. Dłonią dotknęła ogorzałej, zarośniętej ostrym zarostem twarzy. Powoli odjęła dłoń. Nie. Nie-nie. Pochyliła się niżej, wpiła spojrzenie w zaległą na sienniku sylwetkę. Co do…?

Poczuła jak coś odciąga ją od siennika, jak salka rozrasta się znienacka, jak monstrualnie wybucha w ogromie przestrzeni. Posłanie było daleko, choć nie ruszyła się od niego nawet na krok. Spróbowała zbliżyć się, pochylić nad śpiącym rycerzem, przyjrzeć jego postaci. Nie, teraz już nie widziała. Siennik, prawie pod ręką, ale geometria nie mogła tak działać? Była we śnie, więc mogła. Ale jakim prawem, czemu?

To był jej sen, ona miała tu władzę. Jej i Revalda. Próbowała dostrzec zaległą we śnie sylwetkę starszego mężczyzny, ale kształt zniknął już w oddali. - „Revald… Revald Krull?”

Poczuła, że spada. Gwałtownie, niebezpiecznie, bez szansy, by złagodzić upadek. Upadła w sen. To był już jej sen. Jej własny sen.

* * *


- „Jajebe…” – Grum złapał się za głowę obiema dłońmi, jakby bał się, że bez takiego zabezpieczenia czaszka uleci gdzieś pod powałę. – „Ale bania, szefie, ale bania”.

- „Hm?” – Hrabia rył w drewnie stołu jakieś banialuki. Długi na piędź nóż wyżerał drewno odsłaniając herbowy symbol, który samozwańczy arystokrata przyjął za swój emblemat.

- „Nie wiem, serio…” – Sternik zwiał resztki snu spod powiek i szybko golnął sobie piwa, które wciąż pieniło się w kuflu nad którym przysnął. – „Miałem najdziwniejszy sen, o łodzi. Naszej łodzi”.

- „Co?” – Gigant przerwał oranie drewna w szlacheckie insygnia.

- „Elfka… Ale jaka, szefie, jaka…”

- „Mów o jebanej łodzi” – Herszt wbił nóż w sam środek wydziabanej tarczy, przebijając misterną pracę na wylot. – „Co o łodzi?”

- „Nnn-nnooo…”

- „Nie powtórzę się”.

- „Że jestem częścią jakiegoś planu, wielkiego planu i że łódź… Że mam jutro wziąć tę łódź i ją gdzieś zabrać…” – Barnet podrapał się po zmierzwionej czuprynie i z niepokojem spojrzał na rosnącego w oczach Hrabiego. – „Może to nie jest źle wcale… Mam być sowicie wynagrodzony, jej pan… Kiszak? Kiszczak? Poprowadzi nas, będzie złoto…”

- „MOJA ŁÓDŹ?” – Ork poderwał się równie naturalnie, jakby rano wskakiwał w kapcie. Stół zwalił się na siedzących naprzeciwko oprychów, a Barnet i dwóch innych siedzących obok zbirów spadło na ziemię razem z wywróconą ławą. – „MOJA ŁÓDŹ JEST MOJA, NIE ŻADNYCH JEBANYCH ELFÓW!”.

- „Eee, jasna sprawa, oczywiście. To tylko sen” – Grum powoli gramolił się z ziemi. – „Łódź jest Wasza Hrabio”.

- „A ja to tutaj widziałem dzisiaj elfa” – włączył się Breg, który dalej urzędował przy szynkwasie. – „Znaczy elfkę, jak szedłem się wylać. Fajna taka, ooo, stała sobie tam…”

- „Szczymryj” – warknął zza lady Legrun.

- „Mówię jak było!” – oburzył się głośno traper. – „Taka dupa, o, fajeczkę paliła na zewnątrz, ale potem szła z powrotem to jej cycki tak skakały hop-hop-hop, to się nie mogłem napatrzeć!”

- „LEGRUN!” – Hrabia wyrwał wbity w stół nóż razem z deską. – ”RATIKOWYCH NA MNIE NAPUSZCZASZ? CO TO ZA ELFIE SZTUCZKI? CO ZA JEDNI?”

Gospodarz rozłożył bezradnie rozłożył ręce i uśmiechnął się koncyliacyjnie. - „A ja wiem, co za jedni? Ja na rasę nie patrzę, nie jestem z takich” – spróbował. ”Roi się gamoniom we łbach od gorzały, dupy nie mieli od miesiąca to i im się elfki do dymania śnią, cała historia. Robisz z igły widły i…”

- „CHŁOPCY!” – Hrabia rąbnął sękatą łapą w ladę przed Legrunem, łamiąc w pół mocno już nadpróchniałe drewno. – „DUPY SIĘ WAM ZACHCIEWA, HE? PORUCHAĆ MOŻE?”

- „Hrabia, nad ranem będą Ratikowi, nie rób głupot” – Legrun odsunął się poza zasięg ramion olbrzyma, kątem oka zezując na drzwi na zaplecze. – „Pomyśl o biznesie, o handlu… O tym pomyśl!”

- „Oooo, LEGRUN. Ja już swoje zrobiłem, swoje przehandlowałem.” – Ork kiwnął głową na powstałych do pionu chłopaków, którzy niuchając już krew w powietrzu dawno porwali za oręż. Głównie toporki, maczety i żelazne pały, ale paru miało i miecze, a byli i tacy, u których na ławach zalegały i myśliwskie łuki. – ”I na koniec, NA KONIEC, bo jesteśmy już prawie w wielkim finale, MOIM FINALE, ja nie dam się wyruchać. ZAPAMIĘTAJ SOBIE, TO JA TUTAJ RUCHAM. JA TU WYZNACZAM ZASADY”.

Legrun nic już nie mówiąc wymacał na półeczce zalegający na wszelki wypadek żelazny drąg. Na wszelki, ale na pewno nie na taki, jaki wypadał teraz.

- „CHŁOPCY!” – Hrabia dziarskim krokiem ruszył ku schodom. Przed nim zmierzali siedzący dotąd bliżej półpiętra zbójnicy z jego ferajny. – „ZAPROŚMY NAM TU LOKATORÓW NA PARTER, ZOBACZYMY KOGO TAM MAMY. INO ŻYWO!”

* * *


Kaeasa nie spała. Nikt już nie spał. Na początku krzyki z dołu zignorowali półleżąc na siennikach, wytężyli tylko słuch. Jedynie Revald stał już na baczność, z uchem przytkniętym do drzwi.

- „LEGRUN!” – Wydarł się ktoś na dole. – ”RATIKOWYCH NA MNIE NAPUSZCZASZ? CO TO ZA ELFIE SZTUCZKI? CO ZA JEDNI?”

- „Wstawać wszyscy, biegiem.” – Revald porwał panienkę z łóżka jakby ważyła tyle, co sama pościel na której spała. – ”Isabel, trzymaj się z tyłu z Tristanem. Żadnych ale”.

- „O co chodzi? Co jest grane?” – pytał rozespany Kaczor, który wciąż poruszał się jak w transie.

- „To Hrabia. Jego głos” – zreferował szybko Krull otwierając drzwi i wyskakując z mieczem w dłoni na korytarz. – ”Będzie draka”.

- „CHŁOPCY!” – Ryczał ktoś z dołu. Pewnikiem Hrabia. – „DUPY SIĘ WAM ZACHCIEWA, HE? PORUCHAĆ MOŻE?”

O co szło póki co nie wiedzieli, ale Revald nie zamierzał wdawać się w dysputy.

- „Łódź… Będziesz umiała…” – Krull spojrzał szybko na elfkę, zaraz przerzucił wzrok na Jaspera, który błyskawicznie otrzeźwiał. – ”A przewodnik… Tędy nie”.

Błyskawiczny przeskok myśli był koniecznością, Revald spróbował uderzyć, by wybić ramy okienne z lufcika na poddaszu, ale wstrzymał się widząc, że ujście będzie za wąskie. Rozgorączkowany, ale z determinacją i zdecydowaniem na twarzy wychylił się przez schody. Widział, co się święci. A za moment wszyscy mieli jeszcze usłyszeć. I usłyszeli, jeśli ktoś nadal miał wątpliwości.

- „CHŁOPCY!”

O taaak, chłopcy Hrabiego. Wątpliwości? Nie, teraz nie było już żadnych.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 29-12-2015 o 23:43.
Panicz jest offline