| Chłodny powiew przemknął między konarami wielkich drzew i kolczastymi krzewami, owiewając tragiczną drużynę. A przynajmniej tych, którym udało się wyjść cało z pradawnych ruin zapomnianej rasy. Pierwszy, który poczuł go na swojej skórze był podążający na czele, ponury Odmieniec, który przez całą drogę zdawał się być nieobecny, a zarazem spięty do granic możliwości. Nieraz ruchem ręki wstrzymywał towarzyszy, by mógł uważniej wsłuchać się w dzicz, lub bez najmniejszego ostrzeżenia, ciskał swoją krótką włócznią w zarośla, zaskoczony nagłym ruchem czy dźwiękiem. Ucierpiał na tym jedynie bogu ducha winny, pożywiający się runem leśnym zając. I cała reszta drużyny, która za każdym razem wzdrygała się, siłą dławiąc w sobie okrzyki zaskoczenia. Mimo to, aż po sam Stonebrook, elfi barbarzyńca nie pozwolił ulotnić się swemu napięciu i koncentracji.
Śmierć towarzyszy sama w sobie nie była dla Loratha aż tak wielką tragedią. Owszem, nie radował się z ich porażki (zasadniczo to nigdy nie ulegał tak burzliwym emocjom), jednak znał ich zbyt krótko i zbyt słabo, by ich śmierć mogła wywołać w nim uczucie prawdziwego żalu, rozpaczy czy nawet złości. Dla niego istniała tylko jedna istota, która mogłaby zasłużyć na taką reakcje. Jednak ona była cała i zdrowa.
Tak naprawdę, to co wzbudziła w nim śmierć czwórki awanturników, to nietypowe dla niego uczucie lęku. Choć pasmo tragedii i śmierci towarzyszyło mu przez całe życie, rzadko kiedy dotykała go śmierć tak bliska. Świadomość wszechobecnej śmiertelności, którą zatarł dawno temu na szlaku, kiedy podróżował tylko w towarzystwie Szarańczy powróciła. Jednak to nie o własne życie się lękał. Od urodzenia czekał cierpliwie na swój koniec, który byłby również końcem jego klątwy. To o kogo innego się martwił.
Odwrócił się i spojrzał na Szarą. Tylko ona była dla niego prawdziwa. Tylko ona jedyna potrafiła zniweczyć działanie przekleństwa, które nosił na swych barkach i pozwoliła mu ujrzeć choć niewielki ułamek świata, taki jakim był naprawdę. Wspólnie przemierzyli setki mil i pokonali wiele przeciwieństw losu. Razem chcieli końca swoich przekleństw.
Jednak jak niewiele brakowało, by wszystko to odeszło? Tylko trochę mniej ostrożności, mniej szczęścia i czy zdolności, a ten ułamek świata, mógł na zawsze ugrząźć, pod cienką warstwą, bezbarwnej, pozbawionej emocji ziemi. Lorath wiedział dokładnie, jak tanie i kruche jest życie, jednak dopiero dzisiaj sobie o tym przypomniał. * * *
Mżawka, która z mizernym skutkiem przedzierała się przez gęste korony drzew, przerodziła się w brutalną i zimną ulewę, kilkanaście minut po tym jak opuścili wioskę. Jednak nawet przez chwilę nie pomyśleli o tym by zawrócić. W końcu pogoda nad głuchą i dziką Puszczą Chondal, nigdy nie potrafiła trwać nazbyt długo w tym samym stanie.
Więc podążali wciąż przed siebie. Odmieniec kroczył u boku Beldrotha, a ich podróż wypełniał jedynie dźwięk spadających na bujną roślinność kropli deszczu. Przez cała drogę ani jeden z nich nie zmusił się do wyduszenia z siebie choćby jednego słowa. Oczywiście, obojgu taki stan rzeczy odpowiadał. [MEDIA]http://img03.deviantart.net/f092/i/2015/214/f/9/requiem__2015__by_wendykimberley-d93wpf3.jpg[/MEDIA]
Monotonnie przerwał wstrzymujący go gest Beldrotha. Przystanęli na granicy niewielkiego uroczyska, gdzie przy niewielkim stawie przystanęła samotna sarna. Zagłuszający i ograniczający widoczność deszcz sprawił, że pozostali niezauważeni, mimo bardzo niewielkiej odległości jaka ich dzieliła. Lorath był w stanie dostrzec nawet pojedyncze włoski, zlepionej od deszczu sierści dzikiego obywatela lasu.
Na znak Beldrotha, Lorath ostrożnie dobył łuk, a zaraz za nią strzałę, którą szybko oparł na cięciwie. Uspokoił oddech. Był jeszcze młody, bardzo młody, i dopiero uczył się strzelectwa, jednak z takiej odległości nawet laik mógł posłać śmiertelny grot. Wyciszył się, czując każde uderzenie serca. Dudnienie w jego ciele i sytuacja w której się znalazł, wydała się mu naraz niezwykle hipnotyczna i senna. Ociągał się długo, spoglądając na szare zwierzę, poujące na szarym tle lasu. Beldroth nie popędzał go, a jedynie przyglądał się ich zdobyczy, choć jego wzrok zdawał się kierować dalej. Na coś w tle całej tej scenerii. Na coś…
- Stój! - krzyknął nagle, a Lorath zwolnił cięciwę.
Cała sytuacja zdawała się minąć w jednej sekundzie, niczym dziwaczny i nierealny sen, w którym poczucie czasu przestawało mieć znaczenie, a wszystko wkoło bladło, zagubione w niewyjaśnionym scenariuszu.
Nagły okrzyk Beldrotha wystraszył sarnę, która rzuciła się przed siebie, wprost w ciemną tafle stawu. Jednak nie udało się jej do końca uciec. Strzała zagłębiła się aż po samą lotkę w podbrzuszu zwierzęcia. Aczkolwiek Lorath nie zwrócił nawet na to uwagi. W momencie gdy przednie kopyta sarny dopiero zaczęły tonąć w mętnej wodzie, z naprzeciwka, z miejsca które chwilę wcześniej zasłaniała, prędki niczym piorun i cichy jak tchnienie obiekt przeszył powietrze.
Lorath spojrzał wprost i spostrzegł dwie, sporych wielkości istoty. Pół ludzie, pół konie - centaury, skryte dotychczas za grubym poszyciem z liści i gałęzi. Odmieniec widział wcześniej wiele przedstawicieli tego gatunku, od wieków żyły z ich plemieniem w pokoju, jednak pierwszy raz w życiu ujrzał na ich twarzy taki wyraz. Nawet wiele lat później, Lorath nie potrafiłby opisać słowami jak wyglądały, jednak wystarczy powiedzieć, że mieszanina zaskoczenia i przerażenia, które od nich emanowały, sprawiła, że wzdrygnął się na raz i spojrzał na...
Beldrotha nie było już obok niego. Uświadomiwszy to sobie, Odmieniec jakby obudził się ze snu i usłyszał w końcu okrzyki, które dochodziły tuż za nim. Nie trwały jednak długo.
Elfi towarzysz, leżał na mokrym runie leśnym, oparty o gruby pień drzewa. Nie. Nie oparty. Przybity. Długi na kilka metrów drąg, którego drugi koniec niknął gdzieś pod skórzaną zbroją i piersią Beldrotha, zdawał się przejść na wylot i ugrząźć w mokrej korze drzewa. Ręce jego próbowały chwycić za włócznię, jednak wydawały się być zbyt słabe by tego dokonać. Po chwili opadły bezwładnie, a oczy elfa błagalnie spoczęły na Odmieńcu.
Nie wiadomo kiedy, Centarury pojawiły się obok niego, zaś jeden zdawał się mówić coś po elficku. Gwałtownie, bez ładu i składu. Tłumaczył coś, mimo to znajome słowa zdawały się nie docierać do Loratha, który odwrócił spojrzenie w kierunku stawu, skąd zaczął dochodzić go odgłos topiącego się zwierzęcia. Postrzelona sarna nie miała dość siły, by wydostać się z grząskiej topieli. Zaplątana w różne glony tam rosnące, coraz bardziej niknęła, aż w końcu jedynie kręgi na wodzie i kilka bąbli powietrza wypuszczonych na powierzchnie, świadczyło o jej bytności.
Centaury spoglądały na niego wciąż, czekając aż w końcu ocknie się i odpowie coś. Jednak czas ten nie nadszedł. Odmieniec spoglądał znów na martwe, bezwładne ciało Beldrotha i puste, wpatrzone w niego oczy, pod którymi spływał deszcz, imitując łzy.
Pech, czy nikczemny plan Bogów - klątwa? Lorath nie był tego wtedy jeszcze pewien. Wiedział natomiast, że w ten deszczowy dzień, gdzieś głęboko w rozległej puszczy, podczas zwykłego, rutynowego polowania, stracił ojca. * * *
W końcu dotarli do Stonebrook. Zdawało się upłynąć wiele miesięcy, odkąd wraz z towarzyszami opuścił miasto. Bo jak inaczej mógł wytłumaczyć, że rozrosło się ono do takich rozmiarów i pojawiło się w nim tyle osób? Niechęć do zamkniętych obszarów miejskich na nowo ogarnęła barbarzyńcę, jednak nie rzekł na ten temat nawet słowa. Podążał jedynie u boku Szarej i reszty drużyny niczym cień. W mieście nie musiał już prowadzić. Jednak wciąż pozostawał czujny. |