Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-01-2016, 17:20   #91
Hazard
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Chłodny powiew przemknął między konarami wielkich drzew i kolczastymi krzewami, owiewając tragiczną drużynę. A przynajmniej tych, którym udało się wyjść cało z pradawnych ruin zapomnianej rasy. Pierwszy, który poczuł go na swojej skórze był podążający na czele, ponury Odmieniec, który przez całą drogę zdawał się być nieobecny, a zarazem spięty do granic możliwości. Nieraz ruchem ręki wstrzymywał towarzyszy, by mógł uważniej wsłuchać się w dzicz, lub bez najmniejszego ostrzeżenia, ciskał swoją krótką włócznią w zarośla, zaskoczony nagłym ruchem czy dźwiękiem. Ucierpiał na tym jedynie bogu ducha winny, pożywiający się runem leśnym zając. I cała reszta drużyny, która za każdym razem wzdrygała się, siłą dławiąc w sobie okrzyki zaskoczenia. Mimo to, aż po sam Stonebrook, elfi barbarzyńca nie pozwolił ulotnić się swemu napięciu i koncentracji.

Śmierć towarzyszy sama w sobie nie była dla Loratha aż tak wielką tragedią. Owszem, nie radował się z ich porażki (zasadniczo to nigdy nie ulegał tak burzliwym emocjom), jednak znał ich zbyt krótko i zbyt słabo, by ich śmierć mogła wywołać w nim uczucie prawdziwego żalu, rozpaczy czy nawet złości. Dla niego istniała tylko jedna istota, która mogłaby zasłużyć na taką reakcje. Jednak ona była cała i zdrowa.

Tak naprawdę, to co wzbudziła w nim śmierć czwórki awanturników, to nietypowe dla niego uczucie lęku. Choć pasmo tragedii i śmierci towarzyszyło mu przez całe życie, rzadko kiedy dotykała go śmierć tak bliska. Świadomość wszechobecnej śmiertelności, którą zatarł dawno temu na szlaku, kiedy podróżował tylko w towarzystwie Szarańczy powróciła. Jednak to nie o własne życie się lękał. Od urodzenia czekał cierpliwie na swój koniec, który byłby również końcem jego klątwy. To o kogo innego się martwił.

Odwrócił się i spojrzał na Szarą. Tylko ona była dla niego prawdziwa. Tylko ona jedyna potrafiła zniweczyć działanie przekleństwa, które nosił na swych barkach i pozwoliła mu ujrzeć choć niewielki ułamek świata, taki jakim był naprawdę. Wspólnie przemierzyli setki mil i pokonali wiele przeciwieństw losu. Razem chcieli końca swoich przekleństw.

Jednak jak niewiele brakowało, by wszystko to odeszło? Tylko trochę mniej ostrożności, mniej szczęścia i czy zdolności, a ten ułamek świata, mógł na zawsze ugrząźć, pod cienką warstwą, bezbarwnej, pozbawionej emocji ziemi. Lorath wiedział dokładnie, jak tanie i kruche jest życie, jednak dopiero dzisiaj sobie o tym przypomniał.

* * *


Mżawka, która z mizernym skutkiem przedzierała się przez gęste korony drzew, przerodziła się w brutalną i zimną ulewę, kilkanaście minut po tym jak opuścili wioskę. Jednak nawet przez chwilę nie pomyśleli o tym by zawrócić. W końcu pogoda nad głuchą i dziką Puszczą Chondal, nigdy nie potrafiła trwać nazbyt długo w tym samym stanie.

Więc podążali wciąż przed siebie. Odmieniec kroczył u boku Beldrotha, a ich podróż wypełniał jedynie dźwięk spadających na bujną roślinność kropli deszczu. Przez cała drogę ani jeden z nich nie zmusił się do wyduszenia z siebie choćby jednego słowa. Oczywiście, obojgu taki stan rzeczy odpowiadał.

[MEDIA]http://img03.deviantart.net/f092/i/2015/214/f/9/requiem__2015__by_wendykimberley-d93wpf3.jpg[/MEDIA]

Monotonnie przerwał wstrzymujący go gest Beldrotha. Przystanęli na granicy niewielkiego uroczyska, gdzie przy niewielkim stawie przystanęła samotna sarna. Zagłuszający i ograniczający widoczność deszcz sprawił, że pozostali niezauważeni, mimo bardzo niewielkiej odległości jaka ich dzieliła. Lorath był w stanie dostrzec nawet pojedyncze włoski, zlepionej od deszczu sierści dzikiego obywatela lasu.

Na znak Beldrotha, Lorath ostrożnie dobył łuk, a zaraz za nią strzałę, którą szybko oparł na cięciwie. Uspokoił oddech. Był jeszcze młody, bardzo młody, i dopiero uczył się strzelectwa, jednak z takiej odległości nawet laik mógł posłać śmiertelny grot. Wyciszył się, czując każde uderzenie serca. Dudnienie w jego ciele i sytuacja w której się znalazł, wydała się mu naraz niezwykle hipnotyczna i senna. Ociągał się długo, spoglądając na szare zwierzę, poujące na szarym tle lasu. Beldroth nie popędzał go, a jedynie przyglądał się ich zdobyczy, choć jego wzrok zdawał się kierować dalej. Na coś w tle całej tej scenerii. Na coś…

- Stój! - krzyknął nagle, a Lorath zwolnił cięciwę.

Cała sytuacja zdawała się minąć w jednej sekundzie, niczym dziwaczny i nierealny sen, w którym poczucie czasu przestawało mieć znaczenie, a wszystko wkoło bladło, zagubione w niewyjaśnionym scenariuszu.

Nagły okrzyk Beldrotha wystraszył sarnę, która rzuciła się przed siebie, wprost w ciemną tafle stawu. Jednak nie udało się jej do końca uciec. Strzała zagłębiła się aż po samą lotkę w podbrzuszu zwierzęcia. Aczkolwiek Lorath nie zwrócił nawet na to uwagi. W momencie gdy przednie kopyta sarny dopiero zaczęły tonąć w mętnej wodzie, z naprzeciwka, z miejsca które chwilę wcześniej zasłaniała, prędki niczym piorun i cichy jak tchnienie obiekt przeszył powietrze.

Lorath spojrzał wprost i spostrzegł dwie, sporych wielkości istoty. Pół ludzie, pół konie - centaury, skryte dotychczas za grubym poszyciem z liści i gałęzi. Odmieniec widział wcześniej wiele przedstawicieli tego gatunku, od wieków żyły z ich plemieniem w pokoju, jednak pierwszy raz w życiu ujrzał na ich twarzy taki wyraz. Nawet wiele lat później, Lorath nie potrafiłby opisać słowami jak wyglądały, jednak wystarczy powiedzieć, że mieszanina zaskoczenia i przerażenia, które od nich emanowały, sprawiła, że wzdrygnął się na raz i spojrzał na...

Beldrotha nie było już obok niego. Uświadomiwszy to sobie, Odmieniec jakby obudził się ze snu i usłyszał w końcu okrzyki, które dochodziły tuż za nim. Nie trwały jednak długo.

Elfi towarzysz, leżał na mokrym runie leśnym, oparty o gruby pień drzewa. Nie. Nie oparty. Przybity. Długi na kilka metrów drąg, którego drugi koniec niknął gdzieś pod skórzaną zbroją i piersią Beldrotha, zdawał się przejść na wylot i ugrząźć w mokrej korze drzewa. Ręce jego próbowały chwycić za włócznię, jednak wydawały się być zbyt słabe by tego dokonać. Po chwili opadły bezwładnie, a oczy elfa błagalnie spoczęły na Odmieńcu.

Nie wiadomo kiedy, Centarury pojawiły się obok niego, zaś jeden zdawał się mówić coś po elficku. Gwałtownie, bez ładu i składu. Tłumaczył coś, mimo to znajome słowa zdawały się nie docierać do Loratha, który odwrócił spojrzenie w kierunku stawu, skąd zaczął dochodzić go odgłos topiącego się zwierzęcia. Postrzelona sarna nie miała dość siły, by wydostać się z grząskiej topieli. Zaplątana w różne glony tam rosnące, coraz bardziej niknęła, aż w końcu jedynie kręgi na wodzie i kilka bąbli powietrza wypuszczonych na powierzchnie, świadczyło o jej bytności.

Centaury spoglądały na niego wciąż, czekając aż w końcu ocknie się i odpowie coś. Jednak czas ten nie nadszedł. Odmieniec spoglądał znów na martwe, bezwładne ciało Beldrotha i puste, wpatrzone w niego oczy, pod którymi spływał deszcz, imitując łzy.

Pech, czy nikczemny plan Bogów - klątwa? Lorath nie był tego wtedy jeszcze pewien. Wiedział natomiast, że w ten deszczowy dzień, gdzieś głęboko w rozległej puszczy, podczas zwykłego, rutynowego polowania, stracił ojca.

* * *


W końcu dotarli do Stonebrook. Zdawało się upłynąć wiele miesięcy, odkąd wraz z towarzyszami opuścił miasto. Bo jak inaczej mógł wytłumaczyć, że rozrosło się ono do takich rozmiarów i pojawiło się w nim tyle osób? Niechęć do zamkniętych obszarów miejskich na nowo ogarnęła barbarzyńcę, jednak nie rzekł na ten temat nawet słowa. Podążał jedynie u boku Szarej i reszty drużyny niczym cień. W mieście nie musiał już prowadzić. Jednak wciąż pozostawał czujny.

 
Hazard jest offline