Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2016, 00:57   #14
Baczy
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny

Miejsce pobytu nieznane przeszłość

Wiadro pomyj wylane na Bauera skutecznie go przebudziło. Początkowy szok szybko minął, chociaż przy pierwszym, odruchowym szarpnięciu przewrócił się na twardą posadzkę razem z krzesłem, do którego był przywiązany. Uderzenie głową w kamień zmusiło go do stawienia czoła rzeczywistości. Organizm poczuł realne zagrożenie, adrenalina przyspieszyła pracę mózgu. Przypomniał sobie.

Ósmy dzień od momentu gdy przebudził się tu po raz pierwszy, to były początki, kiedy skrzętnie starał się wszystko liczyć. Kiedy miał nadzieję. Więzili go w celi tak małej, że musiał spać skulony. Jadł tylko chleb, który wrzucali mu kawałkami przez otwierane okienko w drzwiach, i pił wodę, kiedy ktoś wystawił szyjkę bukłaka przez owo okienko. Poili go dwa razy dziennie, i też dwa razy karmili. Nikt nic nie mówił ani nie reagował na jego słowa, krzyki, płacz, również i spokój zostawał bez komentarza. Niczego nie chcieli, nie oczekiwali. Aż do dziś.

Obudził się i zobaczył, że drzwi od celi są uchylone. Wpierw niepewność, wietrzył podstęp, ale jednak ciężko było nie wyjrzeć na zewnątrz. A nuż towarzysze go odnaleźli, śledzili jego porywaczy i teraz zdołali przeniknąć do... do miejsca, gdzie jest. Piwnica, lochy, a co wyżej? Zamek, warownia, koszary? Przed drobne okienko wpadało niewiele światła, a i widoczność była marna. Nie pachniało wsią, to mógł określić, ale nic więcej. A i z czasem zapach odchodów się pojawił, nie było tu żadnego wiadra, do którego mógł się wypróżnić, nikogo zdawało się to nie obchodzić.
Wyszedł przez te drzwi. Powoli, ostrożnie, nasłuchując choćby najmniejszego sapnięcia czy szmeru. Nic. Rozejrzał się, nikogo, właściwie był to tylko kamienny korytarz, bez drzwi czy pochodni na ścianach. Droga z obu stron szybko zakręcała, poszedł w prawo. Niezdarnie, bo zmęczony, a i nie przywykły do chodzenia, większość czasu człowiek leży, pogrążony w beznadziei, i czeka na cokolwiek, poddaje się nieruchowi licząc, że dla równowagi coś się stanie. Czy zasłużył? Może zasłużył. Tak, chyba tak.
Doszedł do zakrętu, nawet go nie zauważył. Padł jak długi, uderzony obuchem w czoło, odpłynął.
Bawili się z nim. Po prostu, inaczej ciężko to wytłumaczyć.

Dwóch mężczyzn z łatwością podniosło krzesło na którym siedział i postawiło je na właściwym mu miejscu, Eryk siłą rzeczy również znalazł się w punkcie wyjścia. Przed nim stał trzeci jegomość. Siwe pasemka już pojawiły mu się zarówno w brodzie, jak i w długich, zaniedbanych włosach. Ubrany był jak wojownik, ale nie żołnierz, raczej najmita. Żadnych oznaczeń rangi czy przynależności, człowiek do zastąpienia.
- A więc, herr Bauer, pogawędzimy sobie trochę, co pan na to? - Głos miał nieprzyjemny, zachrypnięty, a spojrzenie jeszcze gorsze, zdaje się bardziej zachrypnięte. Przechylił głowę, jakby zaciekawiony brakiem reakcji ze strony więźnia. Kontynuował.
- Powiedz mi, bo mnie to jedno szczególnie interesuje. Jak daliście radę tych wszystkich ludzi, no wiesz... Zmutować? Heintz przecie pilnował kiełbasiarni jakby tam stadko dziewic przed światem ukrywał. Bo zatruliście kiełbasę, prawda?
- My niczego nie zatruliśmy
- odparł smętnie Sigmaryta, choć nie sądził, żeby prawda miała kogokolwiek zadowolić. Nie uwierzył Manfred, dlaczego ktoś inny miałby? Przecież dowodów brak. - Staraliśmy się to powstrzymać.
- Ooo, szlachetna brygada, taaak?
- Mężczyzna przeciągał kpiąco słowa. - A skąd żeście się tam w ogóle wzięli, co?
- Do roboty Haintz najmował, za szylingami poszliśmy.

- Za szylingami, powiadasz. Taaak. Ale ja nie pytam za czym, tylko skąd. Skąd. Konkurencja z Tilei was nasłała, Krucze Dzioby, tajne służby Imperatora, no kurwa kto? Czy może sami wpadliście na pomysł, żeby sobie rzeź szlachecką urządzić, co?! Gadaj! - Nagła agresja, nienawiść buchająca z oczu, pulsująca żyła na skroni, pięść zaciśnięta, zrobił krok do przodu, już chciał uderzyć, miał uderzyć, ale się powstrzymał. Niemniej jednak, nastraszył Bauera mocno. Ta bezbronność, czuł jak osiłek przytrzymuje krzesło za jego plecami, żeby się nie wywrócił próbując uniknąć ciosu, do tego osłabienie organizmu i psychiczny dół po tygodniu w całkowitym odosobnieniu, rozmiękczało to człowieka, szczególnie przy pierwszej takiej rozmowie.
- Prawdę mówię - wyjąkał Eryk, odchrząknął i dalej mówił. - Heintza pomogliśmy zabić, bo to skurwiel był, z ludzkiego mięsa kiełbasy kręcił, z mutantami sztamę trzymał. W mieście mogą nadal być dowody, miałem w plecaku księgę z jakimiś rachunkami, którą znal...
- Stul pysk! Łżesz, kanalio, widzę to kurwa, łżesz mi tutaj! Jesteście bandą oszustów, a ty najgorszy, za sługę Sigmara się podawałeś, na pobożności porządnych obywateli korzystałeś, chuju zawszony! Za samo to łeb ci powinienem urwać, gołymi rękami!
- Mężczyzna był na granicy wytrzymałości, jeszcze chwila i pęknie, tryskając na około krwią i kawałkami mózgu, wściekłość dosłownie go rozsadzi. Kto wie, może wybuch będzie tak potężny, że rozsadzi ich wszystkich? Albo faktycznie oderwie łysą głowę, ręce, utworzone z nich szpony, upiornie wyglądały, i mocarnie. Łapy młynarza, albo i kowala, cienia szansy na przeżycie. Bauer nie odważył się już odezwać, starał się tylko nie odwracać wzroku, pokazać choćby tę hardość i wytrwałość, której już tak naprawdę nie miał.
- W końcu zaczniecie gadać, któryś z was pęknie, i to będzie jego szczęśliwy dzień - uśmiechnął się nerwowo, podkreślając wagę wypowiedzianych słów podniesionym palcem. - Bo on jedyny nie będzie cierpiał. Łaska dana za prawdomówność, nawet tacy jak ty, jak wy wszyscy, na nią zasługują. Prawda jest pierwszym krokiem do przebaczenia.

Nie, prawda jest utalentowaną dziwką ze szpetną facjatą i obwisłym brzuchem. Nikt jej nie chce.

- Zabrać go - rzekł mężczyzna, machając niedbale w stronę drzwi. Ktoś założył Bauerowi worek na głowę, i krzesło uniosło się. Nieśli go krótko, gdy odstawili i zdjęli worek, był już przez celą. Sprawnymi, płynnymi ruchami rozwiązali go i wrzucili do celi, nie dając szans na jakąkolwiek szarpaninę.

Tak rozpoczął się nowy tydzień, pomyślał ponuro. Czy to możliwe, że pozostali też tu są? To by znaczyło, że żyją, czego Eryk wcześniej nie mógł być pewien. Sam pamięta tylko walkę z mutantami, u boku Manfreda, potem nic, jakieś przebłyski, chyba jak sprzątali pole bitwy, w które zmieniło się miasteczko, potem znowu nic, aż ocknął się w odosobnieniu, w celi. Od tamtej pory spotykał się tylko ze strażnikami, którzy go karmili, nigdy jakoś nie widział ich twarzy, albo już zapomniał. A teraz to, kolejne przesłuchanie, z tym, że zarzuty poważniejsze. Jego towarzysze żyją, ale czy to dobrze? Czy nie lepiej byłoby umrzeć, niźli do końca swych dni gnić w lochu? Pewnie i tak nigdy nie pozwolą im się spotkać, więc równie dobrze mogliby nie żyć... A jeśli któryś zmięknie? Wymyśli coś, cokolwiek, żeby tylko zakończyć swe cierpienie? Może zadowolą się takim wyznaniem, kto wie...
Chyba jednak lepiej byłoby dla nich, gdyby zginęli.

Po chwili zorientował się, że pod jego nieobecność celę wysprzątano z fekaliów.




Zajazd „Ziewający Zając” teraźniejszość

"Jest napisane".
Ciekawe, czy takie sytuacje zdarzają się tu często. W sensie, jacyś pomyleńcy z zapisanymi papierami szukający "tłumaczy" tych "szlaczków". Chociaż, z drugiej strony to cała karczma przedstawiała bogaty przekrój społeczeństwa Imperium. Skoro przedstawiciele tak wielu profesji i grup społecznych się tu, dziełem przypadku, zebrali, to czy faktycznie jegomość, który niedawno opuścił przybytek dla chorych umysłem, jest tu czymś niespodziewanym? Aldric wspomniał słowa karczmarza, o sprzedaży przybytku. Mieć do czynienia z taką klientelą na co dzień? I to jeszcze mieszkając na szlaku, gdzie siłą rzeczy odwiedzający stanowią lwią cześć ludzi, z którymi się spotykasz... Sigmaryta wspomniał karczmę, którą spaliły Czarne Strzały. Nie, mieszkanie na uboczu to jedno, ale prowadzenie interesu, i to z takim przemiałem ludzi, na uboczu, to już zupełnie inna para kaloszy. Nawet, gdyby miał taką sumę, nawet by tej propozycji nie rozważał.

Ale, wracając do, jak się zdawało, łowcy banitów. Lutzen zostawiłby biedaka samego sobie, w końcu to nie dziecko bawiące się nożem, krzywdy sobie tym "skrolem" nie zrobi, a i niewiedza tego, co tam spisane nie powinna wpędzić go w kłopoty. Ale niestety Detlef uznał, że szczerość jest najlepszym przyjacielem na szlaku. Zupełnie, jakby ludziom zależało na prawdzie...

Wziął pergamin w rękę i przeczytał poruszając ustami.
- Z tego co tu jest napisane masz jakiś problem z głową. Niestety nie wiem jakiej natury. Nęka cię coś szczególnego Erneście? - Morryta zaprosił ruchem ręki, aby mężczyzna przysiadł się do kontuaru. Mężczyzna uważnie studiujący Kaninchera wyciągnął zwój z ręki nowicjusza.
- Ach taaaak. Ja mam problem? Dobrze… Jeszcze się okaże, kto będzie miał problem z głową - zgrzytnął zębami i odsunął się od Strilandczyka.
- Sądzisz, że ktoś sobie z ciebie zadrwił? - Detlef spróbował drążyć temat pomimo lekko bojowego nastawienia przybysza.
- Spokojnie, nie szukamy zwady. Mój towarzysz prawdę rzecze. Wiadomość tę podpisał Thomas Mann, mówi ci coś to nazwisko? - wtrącił Eryk, chcąc uspokoić mężczyznę. On sam za nic nie powiedziałby mu prawdy, nawet jeśli był to dowcip. W końcu czy pacjentów sanitariów można było od tak wypuścić do społeczeństwa, bez uprzedniego wyleczenia ich? Faktycznie pachniało tu wrednym dowcipem, szczególnie patrząc na post scriptum, ale tak czy siak, lepiej byłoby gościa jak najprędzej spławić.

Łowca uśmiechnął się paskudnie.
- Zdrowie! - wzniósł kielich.
Łyknął, przełknął i odszedł zająć miejsce przy pustym stoliku po szlachciance i z pode łba, dyskretnie, obserwował Stirlandczyków.

Minęły trzy lata, ale to nie znaczyło, że zupełnie o nich zapomniano. Jakie były szanse, że ktoś nadal na nich poluje? Cóż, spoczywały na nich poważne oskarżenia, może faktycznie im nie odpuszczono. Ale nawet jeśli, to jak niby ktoś miałby ich rozpoznać? Dwóch z siedmiu, z czego jeden dostojniejszy i poważniejszy niż można by przypuszczać, a drugi jako cień samego siebie, negatyw osobowościowi, jak i wizualny. Nieprawdopodobne, ale jednak, po plecach Aldrica przeszedł dreszcz. Na moment, ale jednak.

Nie zdążyli skomentować tego dziwnego spotkania, kobiecy wrzask, paniczny, niemalże obłąkańczy, dobył się z piętra. Część patronów pobiegła na górę, odważniejsi, bardziej pijani, ciekawi, przestraszeni, kto pobiegł? Nie oni, Detlef i Aldric tylko spojrzeli w tym kierunku, brwi zmarszczone, strach, zmieszanie, gotowość do boju, wyczekiwanie, cóż to, czemu krzyk, kto, cóże, cóże się stało?!

Karczmarz wypadł z kuchni, gna na górę, mija się z schodzącymi. Oczy szeroko, duże wdechy, bladzi, opierają się na poręczach, bo nogi z waty; co, co, co tam jest?
- W życiu czegoś takiego nie widziałem…
- Biedny Feliks
- ktoś westchnął.
- Musiał to zrobić kultysta! - Łowca nagród łypał po wszystkich podejrzanie, na dłużej zatrzymując wzrok na Strilandczykach. Lutzen zmierzył go równie intensywnie, nie podobał mu się człek od "skrola".

W międzyczasie do karczmy z hukiem wtoczył się ranny mężczyzna, niosący na ramieniu nieprzytomnego kompana. W drugiej ręce kulejący Strażnik Dróg trzymał łańcuch na końcu którego skuty szedł mężczyzna o lodowatym spojrzeniu.
- Karczmarzu! Ino szybko! - krzyknął stróż prawa.

Oberżysta zbiegł z góry. Ponownie Aldricowi zaświtało w głowie, czy tak wygląda przeciętny dzień w przydrożnym zajeździe? Po karczmarzu nie było widać zadyszki, tylko roztrzęsienie.
- Sigmar was zesłał! - wypalił zdenerwowany właściciel Zająca. - Ktoś Feliksa, miejscowego rolnika, przerobił na ptaka zaciągając skórę i flaki w koszmarne skrzydła! - wypalił nalewając sobie do pełna mocniejszego trunku.
- Mnie on raczej przypomina teraz kolorowy krzew lub drzewo - wtrącił stajenny.
- Klucz do celi i do pokoju! - rozkazał strażnik słuchając słów tyle o ile, bo bardziej, przynajmniej chyba w tym momencie, interesował go stan zdrowia towarzysza. - Pomóżcie zanieść go do mojego pokoju. - zażądał od Stirlandczyków.
- Niech Morr ma nas w opiece - Detlef wstał mówiąc te słowa na głos. Podszedł do rannego mężczyzny po czym zarzucił sobie jedną z jego rąk przez ramie.
- Zaniesiemy go, proszę się zająć więźniem - rzekł Aldric do Strażnika, chcąc przejąć od niego ciężar rannego. - Który pokój?
- Wasz pokój. On jest zawsze do dyspozycji strażników.
- rzekł karczmarz. - Ale jeśli posprzątacie tamten - przewrócił oczami do góry - to będziecie mogli go sobie wziąć.

Biorąc pod uwagę, że już z początku Sigmaryta pokoju nie chciał, wielkiej różnicy mu to nie robiło, wszak nie z błahego powodu ich wyproszono, ni przez przekupstwo, którego łowca banitów próbował. Ale i zbytnio się nad tym nie zastanawiał, bardziej na skupisko nieszczęść swą uwagę zwrócił. Bo czy to zły los, pech, czy próby zsyłane przez bogów, sytuacja nieciekawa była. Jeden złoczyńca pojmany, po spojrzeniu widać, że zabijaka, a drugi, sadysta jakiś, może i dla sił Chaosu pokłon swym dziełem dający, na wolności, wśród obecnych pewnikiem, ewentualnie skrywający się gdzieś na terenie zajazdu. Samo zadanie powierzone przez hrabiego trudnym może nie było, jednak wymagało podróży przez dużą część Starego Świata, który do bezpiecznych nie należał. I w sumie, takie niebezpieczeństwo lepsze niźli zasadzka Czarnych Strzał, z której żywo by nie uszli.

Eryk nie chciał się wychylać. Z doświadczeniem zdobytym w latach przed Franzenstein (tak, jego życie dzieliło się na trzy etapy- Biberchof, przed Franzestein, i po Franzestein) mógłby okazać się pomocny, ale teraz był przecież Aldricem, żakiem, który przerwał swe nauki na uniwersytecie Nuln i nie ma powodu, aby zgłaszać się do pomocy w śledztwie. Detlef z racji kapłańskich obowiązków musiał zająć się ciałem, a Lutzen nie śmiałby odmówić mu pomocy, ale na tym powinna skończyć się ich rola w tym całym przedstawieniu. Bo tak to miało wyglądać, teatr jednego aktora, zabójcy, próbującego wyjść z sytuacji bez szwanku, najlepiej wrabiając kogoś innego. Bo czy śledczy mógł mieć coś do powiedzenia w całej tej sytuacji? Czy ktoś dokonujący tak makabrycznego, sądząc po opisie oberżysty, mógł być na tyle niedokładny, żeby zostawić ślady? Hm, może faktycznie mógł... Ale nie było to zmartwienie Aldrica, pomoże Morrycie, ale nic więcej. O ile Strażnik go o nic nie poprosi...

Ale z drugiej strony, może to Sigmar stawia przed nim wyzwanie, sprawdza go. Czy się nie ulęknie, czy nie skryje za plecami innych, zamiast dumnie iść przodem do walki z Chaosem. Zachowa się godnie, czy może tak, jak planuje. Z tym, że nie był kapłanem, nie był nawet nowicjuszem. Nie musi dawać przykładu, prowadzić słabszych do walki, ba, nawet by mu się nie udało. Jako kapłan miałby wpływ na innych, dodawałby im odwagi, otuchy, wiary. Ale teraz, jako brodaty wędrowiec? Osoba świecka nie działa na ludzi tak, jak kapłan, nawet jeśli będzie robił i mówił to samo. Kwestia autorytetu, który nadaje mu szata. A raczej, nadawała.
Sigmarze, jeśli natrafi się okazja, nie będę wstrzymywał ręki, ni chował się za plecami innych, ale muszę patrzyć w przyszłość. Jako twój sługa, nie tylko w swym sercu, ale i oczach innych tak widziany, będę mógł więcej dobra uczynić niźli ujawniając się tutaj, ryzykując życie swoje i przyjaciela. Wybacz mi brak inicjatywy i zdecydowania w czynach przeciw temu, kto chaos w tej karczmie rozsiać próbuje. Reszta życia mego do ciebie należeć będzie, jeśli taka wola twoja, lecz wpierw imię swe muszę oczyścić. Bo choć wierzę, że ty znasz wszystkie moje przewinienia i zasługi, to jednak inni słudzy twoi matactwa mamiącego ich oczy nie dostrzegają. Daj mi, proszę, odzyskać honor, a szerzył twą wielkość będę i walczył przeciwko pomiotom Chaosu z twym imieniem na ustach do końca moich dni.
A pokój po nieboszczyku niech sobie karczmarz sam sprząta, i powodzenia temu, kto będzie chciał się tam dzisiejszej nocy położyć.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 17-01-2016 o 16:19.
Baczy jest offline