Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-01-2016, 00:47   #1
Randal
 
Randal's Avatar
 
Reputacja: 1 Randal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znanyRandal wkrótce będzie znany
[Dzikie Pola ed. II] Spadek






W Imię Pańskie, Amen.

Rok 1639 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na Niebie i Ziemi zwiastowały minione klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Sejm z roku poprzedniego zmuszony był uporządkować niezmierzoną liczbę problemów, które w ostatnich miesiącach i latach się potworzyły w Rzeczypospolitej. Czy zaś była to wina zgnuśniałej szlachty, sprośnych cudzoziemców, chciwych łyczków, tudzież leniwych chamów, rzecz była to drugorzędna.

Najsampierw sprawa Gdańska musiała być rozpatrzona. Gdy bowiem 12 listopada 1635 roku zawarto ze Szwedami rozejm w Sztumskiej Wsi na 26 lat, wymuszono na nich zrzeczenie się prawa do pobierania cła od Gdańskiego handlu. Król Władysław IV jednakoż, chcąc pieniądze na wojnę zyskać, by dnia pewnego o dziedzictwo szwedzkie się upomnieć, zaprowadził w to miejsce własne cło do swej prywatnej szkatuły w wysokości 3,5%. Wprawdzie już na kolejną wiosnę zrzekł się go w zamian za 800 tys. złotych wpłaty, lecz w roku 1637 Sejm uchwalił własne cło wynoszące 3%, z przeznaczeniem owych środków na wojsko kwarciane strzegące Ukrainy i Podola. Gdy jednak październikiem tego roku rozpoczęto jego pobieranie, mieszczanie Gdańscy odmówili jego płacenia, wstrzymali cały handel i wysłali listy do obcych potęg, szukając u nich protekcji. Jako pierwsi odpowiedzieli Duńczycy, których 8 okrętów pod wodzą admirała Mikołaja Kocka przybyło grudniem. Zatopiwszy jeden ze statków królewskich, a dwa przejmując, wstrzymali pobór opłaty. Sejm rozpatrywał zdradę mieszczan i po dłuższej deliberacji umorzył cło w zamian za 600 tys. złotych wpłaty. Zważywszy na potęgę i bogactwa Gdańska, był to ledwo ułamek tego, co skarb mógł zyskać. Nałożono takoż na Elektora Brandenburskiego i księcia Prus Jerzego Wilhelma nakaz płacenia rokrocznie niewielkiej sumy 100 tys. złotych tytułem ceł z handlu w portach pruskich. Duńczycy zaś, zwróciwszy zagarnięte statki, odpłynęli kilka niedziel temu.

Kolejną pilną sprawą była głośna sprawa ariańskiej szkoły z Rakowa, znanej na kraj cały. Uczniowie owej placówki mieli dokonać profanacji krzyża, co ma się rozumieć, źle odbiło się pośród przeważnie katolickiej szlachty na Sejmie obecnej. Uchwalono wówczas zamknięcie szkoły i miejscowej drukarni, ku uciesze biskupów, a zgryzocie i utrapieniu innowierców, upatrujących w tym zamach na gwarantowaną przez sławetną konfederację warszawską swobodę wyznania.

Inną kwestią była próba utworzenia przez Króla Jegomości Kawalerii Orderu Niepokalanego Poczęcia. Pan Nasz pragnął bowiem zgromadzenia wokół siebie silnego stronnictwa magnackiego, które zamierzał skupić w tymże bractwie. Zawiódł się jednak na karmazynach, bowiem Ci nie pałali sympatią do owej idei, o szlachcie nie wspominając, upatrującej w tym zamach na równość szlachecką. Uchwalono tym samym zakaz powoływania bractw orderowych, a także przyjmowania i używania już nadanych tytułów arystokratycznych od obcych mocarstw. Rody magnackie jednakże, w tym potężni Radziwiłłowie, raczej będą sobie z niego folgować.

Kolejną ważną sprawą była kolejna już rebelia kozacka. Była ona pokłosiem buntu Pawła Pawluka z 1637 roku, kiedy to hetman polny koronny Mikołaj Potocki pogromił rebelizantów w bitwie pod Kumejkami. Twierdzę Kudak zaś, której budowę rozpoczęto w 1635 roku nad Dnieprem, mającą powstrzymywać chadzki kozackie na Morze Czarne oraz inkursje tatarskie, nakazano po 3 latach odbudować po jej spaleniu przez Kozaków Iwana Sulimy tego samego roku. Sejm uchwalił przeto Ordynację Wojska Zaporoskiego, w którym ograniczył liczbę Kozaków Regestrowych, będących na żołdzie Rzeczypospolitej, do 6 tysięcy, pozbawił ich własnego hetmana, miast niego wyznaczając komisarza koronnego, zaś resztę kozactwa uznano za w chłopy obrócone pospólstwo, winne odrabiać pańszczyznę. Taka sroga kara źle została jednak odebrana i natychmiast wybuchło kolejne powstanie, tym razem pod wodzą Jakuba Ostrzanina oraz Dymitra Huni. Pobito ich jednak latem pod Żowninem, a później nad rzeką Starzec, gdzie skapitulowali przed siłami hetmana Potockiego i księcia Jeremiego Wiśniowieckiego. O ile Sulima, a później Pawluk, marnie skończyli na pokazowej egzekucji w Warszawie, o tyle obaj przywódcy ostatniej rebelii uszli z życiem, zbiegli bowiem na moskiewską stronę granicy.

Ostatnią poważniejszą kwestią był uniwersał królewski, w którym nawoływano do pojednania między prawosławnymi, a grekokatolikami. Od czasu unii brzeskiej z 1596 roku, pozostają oni w jak najgorszych stosunkach, a które rzutują na sytuację nie tylko na Ukrainie, ale i na Litwie. Niewielka poprawa nastąpiła w 1632 roku, gdy hierarchia dyzunicka została oficjalnie zatwierdzona przez nowego króla, lecz problem pozostał. Na Ukrainie zaś ponownie wyrzuty czynić poczyna Izajasz Kopiński, były prawosławny metropolita kijowski, pozostający w konflikcie ze swym następcą, Piotrem Mohyłą, oskarżając tego drugiego o sprzyjanie katolikom. W odpowiedzi na uniwersał, miał ogłosić obecnego metropolitę kryptopapistą i apostatą, budząc wielki niepokój pośród błahoczestywych mnichów i mieszkańców Ukrainy, którzy w wyniku apokaliptycznych wizji postępu katolicyzmu sączonych im do uszu przez byłego gospodarza Soboru Sofijskiego w Kijowie, poczęli uciekać ze wsi i monastyrów do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego.

Wszelakie wojny zewnętrzne i wewnętrzne zaś pokończone ostały wraz z powstaniem kozackim sprzed roku i nastał długo oczekiwaniu okres pokoju. Nie licząc okazjonalnych ataków Tatarskich, Rzeczpospolita wreszcie mogła odetchnąć.

Tak przynajmniej podówczas sądzono.







Ukraina, trakt na drodze z Kijowa do Korsunia
Prima die Mensis Julii Anno Domini MDCXXXIX
Pierwszy dzień lipca zwiastował gorące i upalne lato na Ukrainie.

Ciepłe powietrze ciągnące się znad Dzikich Pól zwiastowało długie i urodzajne żniwa, a że Bóg jak dotąd nie sprowadził z nim ani szarańczy, ni Tatarów, przyjmowano to za dobry omen. Nawet najstarsi Kozacy, jeśli jeszcze jacyś ostali po ostatnich wydarzeniach, nie pamiętali takiego spokojnego lata. Znak musiał to być niechybny od Boga, iż walki, które przed rokiem miały miejsce na Ukrainie, były końcowym krwawym akordem problemów targających ową nieszczęśliwą krainę. Gdy rebelia Huni i Ostrzanina została stłumiona pod Żowninem i Starcem, siła krwi przelana być musiała, ażeby spokój zaprowadzić. Kozactwa i czerni wybito tyle, że trupy jeszcze tygodniami spływały Dnieprem, srogą biorąc pomstę za gwałty i okrucieństwa od nich zaznane. I choć pamięć owych strasznych dni nie przeminęła, lud ruski powoli zaczynał wracać do zwykłych zajęć, trudniąc się odrabianiem pańszczyzny, uprawianiem rzemiosła, czy słusznym batożeniem leniwych chamów. Kwarciani i Regestrowi powrócili do strzeżenia granic od Tatarów, tudzież następnych rebelizantów kozaczych, którym życie niemiłe było.

Trakty ukrainne nigdy nie słynęły z przejezdności, zaś mające miejsce jeszcze kilka dni temu ulewne deszcze z pewnością nie pomagały, podobnież jak bliskość niesławnego Szlaku Czarnego, którym Ordyńcy lubowali wyprawiać się na ziemie ruskie. Dzień ten jednak był pogodny, a niebo, poza okazjonalnymi białymi chmurami, nie zwiastowało żadnych niemiłych niespodzianek. Przyjemny, wschodni wietrzyk smagał twarze podróżnych jadących udeptanym szlakiem do Korsunia. Przed ich oczyma rozpościerał się widok płaskich, zielonych łąk i równin ciągnących się wszędy jak okiem sięgnąć, zaś w oddali majaczyły sylwetki starodawnych lasów i borów, które jak dotąd nie padły pod ciosami toporów miejscowej ludności. Słońce zaś jaśniało wysoko na niebiesiech, grzejąc świat swym cudownym blaskiem, choć nawet święty musiał przyznać, iż cień byłby tutaj jak najbardziej wskazany, bowiem nadmiar wszelkich uciech szkodzi, przynajmniej podług niektórych.

Ukraina przyciągała ludzi wszelakiej maści i godności. Przybywali tutaj wszyscy. Chłopi-uciekinierzy spod pańskiego jarzma, ubodzy szlachetkowie szukający szczęścia, ciekawscy obcokrajowcy którzy Tatara na oczy nie widzieli, infamisi i awanturnicy umykający przed słuszną karą i ścigającymi ich wyrokami oraz adwersarzami... zaprawdę, Ukraina była prawdziwym Babelem! Gdzie nie spluniesz, tam napotkasz tego, czy inszego cudaka. Ziemia była tu czarna jak noc, bardzo urodzajna i dość jej dla każdego, zaś zwierza w borze, czy ryb w Dnieprze było tyle, że życia nie starczy pięciu pokoleniom, by je wszystkie powybijać. Można tu było z dnia na dzień z nędzarza stać się bogaczem, tudzież z bogacza nędzarzem, wedle woli Bożej i własnych talentów. Na Ukrainę, obszarze dzikim i ogromnym, nie dociera prawo. Każdy jest tu sobiepanem, byle miał szablę w garści i umiał się nią posłużyć. Nie dziwota, iż ludzie walili tu drzwiami i oknami, by się wzbogacić, zaznać przygód, bądź zwyczajnie ukryć się i doczekać lepszych czasów.

Nie inaczej było z Kompaniją Panów Braci.

Pan Andrzej Błudnicki, kampanie Ukrainne z 1637 i 1638 roku pod hetmanem Potockim odprawowawszy, w których srogo kozactwo tępił i bił, wrócił w rodzinne strony, ażeby tam wydobrzeć od ran mu zadanych. Wybywszy później z powrotem na Ukrainę, nigdy nie podejrzewał, iż dwór swój widział ostatni raz w życiu. Ostały z niego jeno zgliszcza, padł on bowiem łupem czambuliku tatarskiego, który akurat zapuścił się na te tereny podczas kolejnej rejzy. Imć Dobrowolski, jak na rycerza przystało, uszedł jak najdalej w chwili najazdu, poddani wymordowani, uciekli lub gnili teraz na Krymie w pohańskiej niewoli, zaś z ojcowizny nie ostało nic. Straciwszy wszystko, Pan Błudnicki nie podejrzewał, iż po przygodzie w Żytomierskiej karczmie, gdzie zastał go pacholik z pismem opisującym los dziedzictwa, spotka go jeszcze cokolwiek dobrego. Bóg widać miał jednak fantazję, bowiem w Żytomierzu był jeno przejazdem, zmierzając do Kijowa na spotkanie z druhem, Panem Stanisławem Iwanickim, towarzyszem doli i niedoli z kampanii Kozackich, który wyniósł go z najgorszego ukropu podczas Starzeckiej potrzeby, życie mu ratując. Tam zaś, miast Iwanickiego, spotkał się ze swymi obecnymi kompanionami w oberży "U Horyły".

Ostatnie lata w nędznym żywocie Pana Semena Łopuchina były jednymi z najgorszych. Od czasu tragedii w rodzinnym domostwie i ciążącą nad nim groźbą pomsty, zmuszony był tułać się po świecie, póki nie przystał do Braci Zaporoskiej, w której to szeregach odprawował powstanie Pawluka, podczas którego cudem uniknął rzezi rebelizantów pod Kumejkami. Porzuciwszy Zaporoże z chwilą podpisania ugody, poznał w Korsuniu ówczesnego pułkownika korsuńskiego pułku Kozaków Regestrowych, Maksyma Nesterenkę, który to wystarał się dlań o miejsce w regestrze, zapewniwszy niespokojnemu Rusinowi cel w życiu i możliwość służby. Jak na nieszczęście, wkrótce wybuchł kolejny bunt pod wodzą Huni i Ostrzanina, zaś Nesterenko z częścią ludzi korsuńskich przystał do rebelizantów, gdy doszły doń wieści o ograniczeniu przywilejów kozackich, a Korsuń zajęli buntownicy Karpo Skidania i wezwali miejscowych regestrowych do przystania do buntu. Łopuchin należał do większości, która pozostała wierna Rzeczypospolitej. W szeregach tychże brał udział w walkach z Zaporożcami pod Żowninem i nad Starcem. Wkrótce rzezie i wojna dobiegły końca, a wraz z nimi miejsce w regestrze dla Pana Semena. Nesterenko za swą dwulicowość buławy pozbawiony został, zaś jego następca, Mikołaj Zabokrzycki, zredukował liczbę Kozaków w pułku, by wprowadzić własne porządki i własnych kompanionów. Na wojnie poznał jednak Pan Łopuchin Stanisława Iwanickiego, dzielnego i jurnego kawalera, który zrazu do serca mu przypadł i z którym siła rzeczy przeszli. Przeto gdy zastał go pachołek z pismem od niego podczas pobytu w Kijowie, zrazu skierował swe kroki do oberży "U Horyły", gdzie mieli się spotkać, a gdzie zapoznał się z innymi swymi towarzyszami podróży.

Losy Pana Franciszka de Saint-Peray mogłyby stanowić przednią kanwę dla niejednej powieści. Zmuszony opuścić rodzinne strony, ba własny kraj, ze względu na niefortunny wypadek i szukać szczęścia w świecie, siłę rzeczy widzieć i nauczyć się musiał. Czego nie pojmował, nadrabiać się przyuczył praktyczną eksperiencją znajomości materii, ażeby móc wyżyć. Wędrując po owym dzikim kraju, zwanym Rzecząpospolitą, a dokładnie rzecz biorąc, po Ukrainie, szybko zaczynał tęsknić za piękną Francją, a nawet targanym nieustanną wojną Cesarstwem. W każdym bądź razie, tęsknił za cywilizacją, bowiem drewnianych chat krytych słomą nie spotykał nawet na francuskich wsiach, nie wspominając o tutejszym ludzie, dzikim i nieobyczajnym. Służba w armii koronnej pod hetmanami wydawała się być tu zbawienna. Od czasu przybycia do Kudaku przed laty z załogą Jana de Marion, mógł nazywać się wyjątkowym szczęściarzem, gdy jako jeden z nielicznych przeżył napaść Kozaków Sulimy i uszedł z życiem. Późniejsza nudna służba w różnych zamkach i garnizonach pogranicza przerwana została powstaniami Kozackimi, w których zwalczaniu brał czynny udział. Bił z dział pod hetmanem Potockim pod Kumejkami, bił i pod Żowninem, czy Starcem, srogą każąc owym dzikusom daninę krwi płacić. Gdy wojna dobiegła końca, a wojska rozpuszczono, miejsca pośród zredukowanych kwarcianych dla niego już zabrakło. Zamierzał Pan Franciszek przeto pakować się i wracać w bardziej cywilizowane regiony tego państwa, lecz przed wyjazdem z Perejesławia powstrzymał go pacholik z pismem od Pana Stanisława Iwanickiego, godnego i szczerego kawalera, którego poznał podczas ostatniej wojny i z którym w komitywę wszedł. Ten prosił go, by do Kijowa przybył i w oberży "U Horyły" się z nim spotkał. Miast Iwanickiego, czekała tam na niego kompanija Panów Braci.

Życie nie rozpieszczało ostatniego uczestnika pochodu, Pana Bratomira Wardaszkę. Odziany niczym ostatni nędzarz w stary, porozrywany żupan, resztki butów i jadący na użyczonym przez sługę podjezdku, stanowił widok godny politowania. Estetyczne wrażenie psuła piękna szablica do jego boku przypasana, sadzona gęsto klejnotami, o zdobionej srebrem i złotem rękojeści, zupełnie nie pasująca do kondycji właściciela, kradziona zapewne. Od czasu pamiętnej zwady i pożaru rodzinnego domostwa, tułał się biedak po całej Rzeczypospolitej, starając się wiązać koniec z końcem. A że musiał dbać nie tylko o własną skórę, ale i swych krewnych, tedy wybrzydzać nie wolno mu było. Żył przeto ze swej szabli. Rzekłby kto, iż niczym prawdziwie wolny szlachcic. Zapewne wówczas wielu takich przymierało głodem na gościńcach, a Pan Wardaszko nie był tu wyjątkiem. Najmował się przeto do zajazdów i pojedynków u różnych paliwodów, a ze świecą szukać takiego, który nie miałby za sąsiada człeka gorszego od siebie. Mając jednakże swój honor, wystrzegał się najpodlejszych czynów, jak rozbój po traktach i Bogu ducha winnych kupców rzezania. Podczas któregoś z zajazdów Bóg mu nie pobłogosławił i wskutek ciężkiej rany oka na zawsze pozbawiony został. Ostatnio jednak Pan Wardaszko poszczerbił w pojedynku niejakiego Zbigniewa Poniewierskiego pod Lwowem, co jego kompanioni mieli mu za złe, przeto zmuszony był uchodzić na Ukrainę przed ich gniewem, a i przy okazji pościgiem, który odnalazł go tamże. Tak oto nieszczęśnik trafił do Kijowa, biedny niczym dziad kalwaryjski, nie mając nic prócz swej szablicy przy sobie. Traf jednak chciał, iż latem miał odwiedzić swe krewne, które u szwagra jego, Stanisława Iwanickiego gościny zażywały. Tamże, w oberży "U Horyły", odnalazł go sługa z Iwanicy przysłany.

Swawolna Kompanija jechała traktem z Kijowa ku Korsuniowi z mieszanymi uczuciami. Nie zastali Imć Iwanickiego w Kijowie, miast tego był tam Kozak i jego sługa, który, przedstawiwszy się jako Hryhory Seheń, miał rzec, iż jego Pan jest ciężko ranny, przeto przeprasza, iż osobiście nie mógł do nich przybyć. Podobno jakaś zwada sąsiedzka. Zobowiązał się przeto zabrać ich ze sobą i do dworu Iwanickiego przeprowadzić, leżącego dzień jazdy na wschód od Korsunia, we wsi Iwanica. Wszyscy zgodzili udać się w ową podróż, wszak tu o ważną sprawę iść musiało, zwłaszcza, gdy wiadomość o ranie wypłynęła. Seheń wiódł szlachciców głównym traktem do Korsunia, skąd zamierzał skręcić na wschód prosto na Iwanicę.

- Do Korsunia budet' jeszcze deń jazdy, Panowe łycery. Tam znowu widpoczynok i znowu deń dorohi. W Iwanice czekaje na was Pan Iwanicki. Słaby on mocno - rzekł Seheń do Kompanionów podczas jazdy. Był on trzydziestoparoletnim Rusinem o smukłej, czerstwej budowie ciała, którego ogorzałą twarz zdobił długi, czarny jako jego oczy kozacki wąs, wespół ogoloną na łyso głową, na której spoczywał prosty kołpak. Odziany był w zwykły żupan zielonej barwy, dość znoszony od niewygód podróży, z szablicą u boku i pistoletami w olstrach bachmata, na grzbiecie którego siedział. Hajdawery musiał mieć białej barwy, stopy zaś zdobiły proste, skórzane obuwie czarnej maści. W jukach znać było takoż wystającą kolbę rusznicy.

Słońce zaś zdawało się przygrzewać coraz mocniej.

 

Ostatnio edytowane przez Randal : 19-01-2016 o 15:44.
Randal jest offline