Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-01-2016, 19:14   #5
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Znowu dziś widzę zachód słońca
Znowu udało się doczekać końca
Mniej szczęścia mieli, ilu ich było
Wielu, nawet ich nie liczyłem

Codzienne żniwo swoje zbieram
Kres podróży każdego dnia
Być czy mieć? - takie dwa pytania
Bliżej ku celom posiadania

Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć
Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele
Gdy wszystko skończy się jak myślałem
Wsyp mnie do ziemi, stąd przyjechałem.*



16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Czyściec - Brama główna; 15 godzin do zmroku




Zmiany nigdy nie przychodziły łatwo. Zwykle niosły ze sobą konieczność przemodelowania dotychczasowego, sprawdzonego systemu zachowań, wprowadzając do znanych równań pierwiastek chaosu. Niebezpieczną niewiadomą, stawiającą pod znakiem zapytania dotychczasową wygodę, burzącą z trudem wypracowany psychiczny komfort. O ten ostatni pod ziemią było wyjątkowo trudno. Każda niespodzianka z miejsca dostawała notkę zagrożenia mogącego wpłynąć na garstkę ocalałych w sposób najbardziej destrukcyjny. Stagnacja i marazm w tym wypadku działały kojąco, dając nadzieję na przetrwanie. Może i życia w ciasnych, ciemnych korytarzach nie dało się uznać za komfortowe i prędzej podpadało ono pod wegetacje, niż cokolwiek innego… ale żyli - wbrew wszystkiemu i wszystkim, ciągnęli swój kierat z nadzieją na lepsze jutro.

Jutro, które mogli mieć właśnie na wyciągnięcie ręki i jeśli na co dzień chowali urazy, pielęgnując je jak wyjątkowo trujące kwiaty, teraz z każdego załamania korytarza na najwyższym poziomie wyglądały twarze pełne nie niechęci, a nadziei: wychudzone, blade, wyraźnie obawiające się podejść do samej bramy, budzącej w nich atawistyczny wręcz lęk. Starsi trzymali się w bezpiecznej odległości, skryci pomiędzy ceglanymi kolumnami tuż przy schodach prowadzących na niższe piętra. Młodsi, bardziej odważni, podchodzili czterdzieści metrów dalej, pod samą granicę barykady zespawanej z samochodowych wraków i metalowych rur. Wgapiali się w zebraną przy wyjściu grupkę z głodną uwagą. Czy w głębi dusz życzyli im szczęścia, czy przeklinali modląc się o rychły koniec? Prędzej to pierwsze. Wspólny cel i nikłe widmo polepszenia losu potrafiły odegnać niechęć na niewielki, acz zawsze jakiś dystans. Większość spojrzeń skupiała się naturalnie na siwym, poważnym przywódcy, łowiąc z każdego jego gestu i poruszenia warg, uwagi mogące przesądzić o ich dalszym być, lub nie być.

Denerwowali się, każdy po kolei. Nieważne czy mieli zaraz wrócić do bezpiecznych sal, czy wyjść prosto na zewnętrzne piekło - wiedzieli jedno. Ortega właśnie pieczętował ich żywot, stawiając rubinowy podpis krwią dziewiątki ludzi, w tym własnego syna. Nikt nie miał wątpliwości, że wrócą w pełnym składzie. Pytanie brzmiało, czy uda się ta sztuka choć jednemu i jakie wieści przyniesie: zaraportuje sukces, czy kompletną klęskę? Czyściec opuszczała większość doświadczonych łowczych, pozostawała raptem garstka… i to tych średnio obeznanych w terenie. Widmo śmierci wisiało więc nad ludzkimi głowami, wlewając w umysły wątpliwości, splecione z wciąż tym samym pytaniem: ryzyko… czy było tego warte?

James Ortega nie miał odpowiedzi, choć sprzedałby Diabłu duszę, byle ją poznać. Niepewność wwiercała się w jego trzewia, osiadając zimnym kamieniem na dnie żołądka. To już ten dzień… a wydawało się, że dopiero co siedzi przy stole razem z resztą rady i wysłuchuje rewelacji Aidan’a. Kiedy to było, trzy - cztery tygodnie temu? Czas jak na złość skurczył się i nim staruszek się zorientował, nadszedł czas działania. W takich chwilach czuł się wyjątkowo sędziwy, zmęczony. Ciężar odpowiedzialności spoczywający na jego karku, wyginając ramiona ku dołowi. Prostował je pozostałą mu siłą woli, nie chcąc pokazać po sobie strachu. Nie mógł się bać. Nie mógł okazać słabości i wątpliwości, bo inni wyczuliby je z miejsca i sami pogrążyli się w panice. Ktoś musiał zachować spokój, wykazać opanowanie. Dowodzenie, wbrew powszechnej opinii, nie należało do czynności prostych. Wiązało się z podejmowaniem trudnych decyzji razem z ich późniejszymi konsekwencjami, jakiekolwiek by nie były. W razie porażki cała wina spadnie na niego, pietnując sumienie śmiercią osób, które obiecał się chronić za wszelką cenę.




Czekanie potęgowało nerwowość, lecz musieli czekać. Nowy dzień dopiero co się budził, wyruszanie zaraz o brzasku jawiło się jako czysta nierozwaga. James czekał więc, ćmiąc machinalnie obtłuczoną fajkę i potakiwał od czasu do czasu, słuchając raportu zza bramy. Pogoda, na podobieństwo kobiety, lubiła być zmienna i niezwykle kapryśna. Miewała humory, często zaskakiwała ludzi, fundując im niespodzianki w najmniej odpowiednim momencie. Tym razem również przypomniała o swej niestałej naturze, mimo późnej wiosny atakując śniegiem i skrywając słońce za warstwą ołowianych chmur. Buro-żółte, sepiowe promienie z trudem oświetlały wypaloną, skorodowaną skorupę, pozostałą po niegdyś dumnym i pysznym świecie, pełnym ruchu i hałasu… teraz zaś cichym, pustym. Nieruchomym niczym zastygłe na wieczność kości olbrzymiego stworzenia. Lecz owo cmentarzysko nie było do końca martwe. Plamy czerni najróżniejszych kształtów i rozmiarów przemykały dyskretnie pomiędzy ruinami uplecionymi z wymieszanego z metalem betonu. Pozorną ciszę co pewien czas przeszywał rozdzierający pisk, przechodzący w mokry bulgot, gdy kolejne życie gasło rozerwane szponami i zębami stworzenia będącego tym razem górą w walce o przetrwanie. Odwieczne prawo natury - słaby padał ofiarą silniejszego, dając szansę temu drugiemu na dalsze istnienie.

Tam gdzie ruiny dawnego centrum handlowego pochylały się ku gruntowi, ziemia pozostawała twarda i czysta, lecz kilka kroków dalej okrywała ją już gruba do kostek warstwa szarego puchu. Śnieg - te parę rozpadających się książek, jakie udało się ludziom ocalić, opisywały go jako biały, zamarznięty deszcz… jednak szara, upstrzona ciemniejszymi kropkami masa wyglądała niczym popiół wymieszany z pieprzem. W niczym nie przypominała wyblakłych obrazków z siedzącym w saniach, ubranym w czerwony kubrak staruchem o bujnej brodzie i niemniej okazałym brzuszysku. Czające się w powietrzu skażenie, oraz przebrzmiała przed wiekiem wojna ciągle powracały, przypominając o swojej obecności nawet w tak nieistotnych detalach. Nikt nie rozmyślał co wdycha razem z tlenem i jak odbija się to na jego zdrowiu. Mieli wystarczająco problemów i bez podobnych rozważań.

- To zły omen. Bardzo zły. - stojąca tuż obok Jamesa, czarnoskóra kobieta wyraziła na głos jego myśli. Zrobiła to cicho, coby nie wzbudzać zbytniej sensacji. Szeptała prawie nie poruszając wargami, wciąż z tą samą, lekko uśmiechniętą miną. Pozory… czasem tylko one pozostawały. - Przy takiej aurze pokonają przedmieścia, ale nie przejdą przez miasto.

- Szkoda ludzi, przełóżmy to. - do rozmowy dołączył niski okularnik w za dużym swetrze i z wystającymi, łopatowatymi zębami. Jako nadzorujący prace konserwacyjne nad fortyfikacjami, Carl dostał raport jako pierwszy i to on przekazał go dalej. - Chloe wie co mówi, ufam jej zdaniu. Jeżeli twierdzi, że trzeba poczekać - poczekajmy. Nie ma sensu posyłać dzieciaków na pewna śmierć.

O dziwo pierwszy nie zaoponował James, a ostatni członek rady. Zwykle pewny siebie, impulsywny i lubiący gromić otoczenie głosem, teraz pocił się potwornie, ocierając lśniące czoło kraciastą chustką.
- Nie mamy już czasu na kolejne przestoje. - pokręcił głową, w tonie głosu zabrzmiały stalowe nuty. - Teraz albo nigdy.

- Na Boga, Martin! - jego przedmówca syknął ze złością, na co Ballard zmrużył oczy. - Udało się nam przeżyć do tej pory, jeden dzień nie zrobi różnicy!

- A co, jeśli jutro uderzy burza śnieżna? - odwarknął, poruszając przy tym zapamiętale bujnymi wąsiskami - Będziemy czekać tydzień albo dwa aż minie, a potem każemy im maszerować przez śnieg do pasa? Wtedy nie ujdą nawet kilometra. Przed Psiunami nie uciekną, nie w takim terenie. Ile odstrzelą, dziesięć? Co z pozostałymi? - prychnął, używając pogardliwego określenia jakie ocaleni nadali sforom zdziczałych, wiecznie głodnych psopodobnych drapieżników, grasujących za dnia wśród morza ruin. Poruszały się stadami potrafiącymi liczyć do czterdziestu sztuk, zaś wszystko, co spotykały na drodze, służyło im za posiłek. Przenosiły też chorobę podobną zapaleniu opon mózgowych - parę ugryzień i nawet jeśli ofiara zdołała uciec, konała maksymalnie dwa dni później.

- Mamy więc ryzykować dla czegoś, co może się okazać fałszywym alarmem? - Buske poczerwieniał, wodząc wzrokiem po pozostałej trójce, szukając w nich wsparcia.

- Carl… i ty i ja wiemy, że w relacjach Aidana nie ma fałszu. Wiedzieliśmy, że to kiedyś nastąpi, nic nie trwa wiecznie. - uśmiech Murzynki stał sie smutny, gorzki wręcz. Przymknęła oczy i zrezygnowana dodała. - Pytanie co z tym zrobimy: będziemy siedzieć i czekać na śmierć, czy podejmiemy walkę? Osobiście wolę to drugie rozwiązanie.

- Właśnie! - Martin odwarknął tryumfująco, przytakując nieznacznie. - Tu nie chodzi o wygodę, obiecaliśmy chronić naszych. Jak chcesz to zrobić, zamykając się na cztery spusty i udając, że problemu nie ma? Kiedy zapuka do bramy będzie już za późno.

- Przegłosowaliśmy to. - w końcu odezwał się Ortega, reszta momentalnie zamilkła. - Szansa na sukces jest… znikoma, wiemy o tym doskonale, ale nie mamy alternatyw. Myślisz, ze posyłam jedynego syna w miasto z lekkim sercem? Po śmierci Cralise został mi już tylko on… ale tak trzeba. Nie ma innej drogi… spytaj o to Evę Simmons, ona też pewnie ostatni raz widzi dwójkę swoich dzieci. - zamilkł na moment, inni nie kwapili się dorzucić komentarza, zmienił więc temat.
- Gdzie Lysova?

- Jeszcze nie przyszła. - Chloe zmarszczyła brwi, nie kryjąc dezaprobaty dla podobnego zachowania. Pozostali już od pół godziny stali zwarci i gotowi, brakowało tylko pomocy medycznej.

- Czy ona jest poważna? - okularnik dołączył się do ogólnego niezadowolenia postawą wspomnianej kobiety. Odchrząknął i ponad ramieniem Murzynki rzucił do rozwalonych po pańsku na wszystkim co tylko dostępne członkach zwiadu.
- Niech ktoś przyprowadzi Alisę.

Ich nonszalancka postawa kontrastowała z ogólnym napięciem, jakby wyprawa kompletnie ich nie ruszała. Na ich tle wyróżniały się sylwetki Stone’a i Syndey, znajdujące się gdzieś pośrodku grupki - sztywne, możne odrobinę zniecierpliwione. Ortega skrzywił się, ale nic nie powiedział. Jedni zamykali się w sobie, drudzy odstawiali cyrki. Każdy radził sobie ze stresem na swój sposób.

W odpowiedzi Aidan tylko kiwnął głową i po chwili zniknął w kłębiącym się przy zejściu tłumie. Szedł wyprostowany, plecak i łuk zostawiwszy przy ścianie.

- Pewnie zachlała… - pierwszą teorię wysnuł Rhys, wyjmując w międzyczasie zza pazuchy piersiówkę. Patrzył na nią jak na świętego Graala, mającego zbawić jego nikczemną duszę - Też prawie kurwa zaspałem.

- Nieee, nie piła nic wczoraj.
- siedzący po turecku na stercie złomu brunet z czapką naciągniętą aż pod brwi, wzruszył ramionami. Był młodszy, niż zmęczony życiem i zbyt dużą ilością używek Podły o dobre parę lat. Rozłożył się tuż przy siostrze, która słysząc podobne stwierdzenie wzniosła oczy ku sufitowi i sapnęła z naganą, aż opadające na czoło czarne loki podskoczyły niczym sprężynki.

- Nie podarowałeś... - mruknęła jadowicie, zabierając się za walkę z niechcącymi się dopiąć guzikami kurtki. Warczała przy tym i syczała, raz po raz próbując okiełznać złośliwy ciuch. Bezskutecznie.

- Ja ci nie mówię, że się spasłaś przez zimę. - Drake ponownie posłał barki w górę i z miną wyrażającą czystą niewinność, trącił siostrę paluchem pod żebra - To mi się nie wpierdzielaj w mój czas wolny.

- Że co?! - dziewczyna obruszyła się wyraźnie, podskakując jak oparzona, a gdyby wzrok mógł zabijać, obok niej znajdowałby się właśnie martwy trup.

Machnięciem ręki Rhys zbagatelizował sytuację.
- Luzuj lalka, poszło w cycki. - bez skrępowania skupił uwagę na wspomnianym elemencie kobiecej fizjonomii, wystającym zza niedopiętej kurtki.

- I nie tylko tam...

Nim w powietrzu poczęły latać ostre przedmioty, do dyskusji dołączył ostatni z grupy - siwiejący, brodaty chudzielec, zdecydowanie najstarszy z nich wszystkich.
- Świeżynki znają zasady? - spytał, wskazując brodą na barmankę i technika.

- A co? Czy zmieniło się coś od wczoraj? - spytał Kit, zastanawiając się, czy Dieter chce ich sprawdzić, czy też tylko jakoś zacząć rozmowę.

W odpowiedzi otrzymał wzruszenie ramion, po którym siwowłosy westchnął ciężko i odstawiwszy ciążący na plecach wór, oparł plecy o ścianę.
- Skoro mamy jak widać jeszcze trochę czasu - rzucił wymownym spojrzeniem w kierunku zejścia na niższe piętro, gdzie dopiero co zniknęła jasna głowa Aidana. - Wolę się upewnić, że pamiętacie… zwłaszcza ty. - Przeniósł całą uwagę na Stone’a. - Profilaktyka, przywykniesz. Na zewnątrz nie będzie czasu na mielenie ozorem, okazji tak samo. Korzystajmy póki można. - Na koniec spojrzał wymownie na młodszych członków zwiadu, rozwydrzonych niczym grupka niesfornych dzieciaków.

- Daj spokój, ile można? - Chester teatralnie przewróciła oczami, dając sobie spokój z dopinaniem czegokolwiek. Zamiast tego okręciła się szczelniej postrzępionym szalikiem w kolorze brudnego błękitu. - Bystry jest, po co go stresujesz?

Kit bynajmniej nie czuł się zestresowany.
- Nic się nie stało - spojrzał na Chester. - Ponoć wiedzy nigdy za dużo. - Uśmiechnął się lekko.

Ta szturchnęła brata łokciem, wkładając w to zdecydowanie więcej siły niż potrzeba. Drake sapnął, zachwiał się i wysunął przed siebie nogę, dzięki czemu zdążył podeprzeć się o sąsiedni wrak pordzewiałego Pontiac’a, nim zwalił się na ziemię.

- Trzymacie się nas, nie gadacie… to chyba najważniejsze. Zachowujemy ciszę, cokolwiek by się nie działo.

Kit skinął głową, słysząc po raz trzeci czy czwarty ten sam wstęp.

- Nie oddalacie się, nie uciekacie samopas. Pilnujecie naszych pleców. Podły, idziesz za Chester. Jeśli coś jej się stanie, patrzysz na najbliższego zwiadowcę. W razie jakbyś nikogo nie miał w zasięgu wzroku, przyczajasz się i czekasz. Zrobi się spokojnie - idziesz do przodu. Widzieliście mapy, znacie nasz cel. Sydney, ciebie bierze Aidan - powtarzasz jego ruchy. Jeśli kuca, kucasz. Jeśli ucieka - biegniesz za nim. Chowa się… rozumiesz? Trzymamy się światła, omijamy tunele, domy i przejścia pod wiaduktami. Pozostajemy w ruchu. To samo tyczy się reszty. Kit, cokolwiek by się nie działo, masz dotrzeć do celu. Jinx pilnuje twoich pleców, a ty pilnujesz się jej. I bez dyskusji. Żadnych pytań i zbędnych gadek… ze znaków nie będę wam robił egzaminu - dodał na koniec lekkim tonem, uśmiechając się do każdego cywila po kolei.

- Jeżeli coś zauważycie, pukacie któreś z nas w ramię - dorzuciła Chester już bardziej poważnie. - Cicho, dyskretnie… reszta wyjdzie w praniu. Jak zrobi się gorąco, nie panikujcie. Rozdzielimy się… też tego nie róbcie. Żadnych gwizdów, krzyków albo nawoływań. Wrócimy po was, nikt nie zostanie na lodzie.

- Wszystko jasne. - Kit uznał, że wreszcie powinien coś powiedzieć. - Będę pilnować Jinx.
Ta była na tyle charakterystyczną postacią, że trudno by było pomylić ją z kimkolwiek innym. A sławę miała taką, że Kit poczuł się zaszczycony, że to ją dostał jako anioła stróża. Czy jak to się kiedyś zwało.
- Żadnych krzyków. - Skinął głową w stronę Chester.
Ciekaw był, czy jak się zjawi Alisa, to ktoś raz jeszcze powtórzy cały dekalog wędrującego przez Pustkowia.

Dietrich przytaknął, choć miny nie miał wybitnie zadowolonej. Raz po raz przeglądał swój ekwipunek, sprawdzając czy na pewno zabiera ze sobą wszystko. Rozgadane rodzeństwo też umilkło, niecierpliwie wyciągając szyję w kierunku bramy. Chcieli już ruszać. Czekanie na nikogo nie działało pozytywnie, nie w takiej sytuacji.

- Niczego nie zapomniałeś? - Kit nie usłyszał kroków, ale po głosie poznał Jinx. Nie musiał odwracać głowy by wiedzieć, że skośnooka kobieta stoi za jego plecami. - Możesz jeszcze wrócić jakby co.

Kit spojrzał na pytającą.
- Nie, dziękuję. Mam wszystko, co polecono mi zabrać i co dodatkowo wpadło mi do głowy - powiedział. Już chciał dorzucić coś o pechu, jaki przynosił powrót do domu po zapomnianą rzecz, ale postanowił darować sobie ten miernej jakości dowcip. - Urodziłaś się z tym cichym chodzeniem, czy tak pilnie ćwiczyłaś?

- Nikt się z tym nie rodzi - odburknęła po chwili jaką spożytkowała na uważną obserwację rozmówcy. Widać nie do końca ufała jego dobrym intencjom, węsząc dowcip którego nie pojmowała. Westchnęła, mruknęła coś średnio wyraźnego i dodała:
- Jak będzie czas to ci pokażę. Podstawy chociaż. Jeżeli będziesz chciał.

- Zawsze chętnie się uczę - odparł. - A coś takiego może uratować życie. Tylko skończony dureń nie chciałby wiedzieć, jak sobie ułatwić życie czy uniknąć kłopotów.

- Wystarczy siedzieć na miejscu. - Wykrzywiła twarz w czymś podobnym do uśmiechu. - Ale i to nie zawsze działa. Dobrze, tylko… nieważne. - Zacisnęła nagle szczęki i odwróciła głowę, unikając patrzenia na Stone’a.

A ten wolał nie wypytywać. A dokładniej - powiedzieć 'dokończ'..
- A zatem cicho siedzieć, to po pierwsze. W jakich przypadkach to nie działa, oraz co zrobić, jeśli nie zadziała?
Gestem zaprosił Jinx by usiadła obok niego. I nie chodziło wcale o to, że spoglądając na tropicielkę musiał zadzierać głowę.

Azjatka czy też inna Chinka przez moment się zawahała, lecz w końcu posadziła cztery litery we wskazanym miejscu. Trzymała się sztywno, co pewien czas rzucając tęskne spojrzenia w kierunku wyjścia na zewnątrz. Milczała przez dobre pół minuty, aż westchnęła i mruknęła cicho.
- Po prostu bądź cicho, cokolwiek by się nie działo. Trzymaj się mnie i patrz pod nogi. Teren lubi być zdradliwy, w ruinach pełno jest dziur i niestabilnego gruntu. Jeżeli plan nie zadziała moja w tym głowa, żeby nic ci się nie stało. Z nas wszystkich własnie ty musisz dotrzeć na miejsce w jednym, zdatnym do pracy kawałku. Gdy tak się stanie zadanie będziemy mogli uznać za wykonane… przynajmniej w większości. Coś jeszcze?

Kit poczuł się zaszczycony, ale nie przytłoczony
Wyciąganie informacji z Jinx przypominało nieco wyrywanie zębów. Nie żeby Kit kiedykolwiek to robił.
- To się wydaje dość proste... jeśli nie będziesz za szybko biegła. - Odrobinę się uśmiechnął, co mogło pozostać niezauważone. - Co jeszcze chowasz w zanadrzu? Pewnie nic przyjemnego.

- Maczetę. - sapnęła chyba nawet odrobinę rozbawiona. - Obcinam nią języki tych, którzy za dużo gadają.

- Znasz język migowy? - spytał uprzejmie.

W odpowiedzi kobieta wyciągnęła dłoń i pozdrowiła go środkowym palcem.
- Podstawy łapię - burknęła z przekąsem.

- Widzę, widzę. - Skinął głową z udawanym podziwem. - Podstawy faktycznie masz. Jedną podstawę.

- Resztę chyba znacie… prawda? Te podstawowe, dla was. - Szczątki wesołości odpadły od twarzy Jinx i posypały się na ziemię. Szybko wykonała serię gestów, unosząc przedramię na wysokość piersi. Zamknęła dłoń w pięść, otworzyła ją, skierowała równolegle do ziemi. Wyciągnęła palec serdeczny i wskazujący ku górze, a resztę podkuliła. Machnęła nimi w prawo, w lewo i na koniec przyłożyła do ust.
- Idź, stój, padnij, rozdzielamy się, biegnij. - mówiła w międzyczasie. - Dlaczego tu jesteś?

- Tu? - Kit tupnął nogą w ziemię. - Bo nie możemy jeszcze iść. - Z wami, bo jest coś ważnego do zrobienia - odparł. - No i z wami, bo na własną rękę bym nigdzie nie dotarł.

- Mógł iść ktoś inny - wzrokiem wskazała tłumek gapiów, przyglądający się im z bezpiecznej odległości. - Aż tak brakuje ci wrażeń? A może czegoś… przed czymś uciekasz. Kobieta? - zapytała.

- Żartujesz? Jakie kłopoty z kobietami może mieć rozsądny człowiek... Nie - powiedział poważniejszym tonem. - Przed nikim ani niczym nie uciekam. A wrażeń można szukać i w środku, nie wystawiając nosa na zewnątrz. Choćby ze wspomnianymi kobietami. Lub na poziomie piątym. Myślę jednak, że ludzie nie powinni przez całe życie kryć się w podziemiach - dorzucił. - Cała ziemia stoi przed nami otworem - stwierdził z odrobiną ironii - a my będziemy przyczółkiem cywilizacji. No i mam nadzieję - dodał ciszej i znacznie poważniej - że ktoś gdzieś jeszcze ocalał.

Jeżeli pierwszą część wypowiedzi została skwitowana pobłażliwym uśmieszkiem, to przy końcówce jego rozmówczyni zauważalnie się stropiła. Zmarszczyła czoło, poruszyła nosem jakby dosłownie węsząc podstęp, bądź próbę wycięcia jej jakiegoś numeru, lecz nie wyczuła widocznie nic podobnego, bo spięte ramiona odrobinę się rozluźniły, opadając do bardziej naturalnej pozycji.
- Pytanie tylko kto - odpowiedziała spokojnie, odchylając plecy do tyłu i wbijając wzrok w sufit. - Ktoś taki jak my, czy podobnie pokrzywiony jak… większość rzeczy z powierzchni. Fizycznie albo psychicznie. Kto powiedział że przy spotkaniu podamy sobie ręce, zamiast rzucić wyzwanie kto pierwszy zabije i przejmie broń, żywność… wszystko. - Wzdrygnęła się i zamilkła, ciągle z głową zadartą ku górze.

- Mam wrażenie - Kit ściszył głos i rozejrzał się, jak by sprawdzając, czy nie mają niepotrzebnych świadków rozmowy - że ryzyko się opłaci. Jeśli tamci będą choć trochę podobni do nas, to dojdziemy do porozumienia. Jeśli nie... Ilu widzisz takich, którzy za parę lat zajmą twoje miejsce? Wiesz, co to znaczy świeża krew?

- Nie jestem głupia. - Ta uwaga widocznie ją zabolała.

- Gdybyś była głupia, pewnie byś nie dożyła swoich lat - odparł. - Ale uwierz mi, są tacy, co to mają w głębokim poważaniu. Liczba osób w Czyśćcu jest za mała, aby się rozwijać jako cywilizacja, za mała, by się rozmnażać. Bez świeżej krwi, świeżego spojrzenia na świat, perspektyw, przegramy z światem z powierzchni. Dlatego mówię, że to opłacalne ryzyko. No, powiedzmy dopuszczalne.

Z każdym kolejnym słowem, czarna brew Jinx wędrowała coraz wyżej i wyżej, aż zniknęła całkowicie pod krzywo przyciętą grzywką. Skośne oczy zamrugały, potem wytrzeszczyły i znów mrugnęły.
- Zawsze… zawsze tyle gadasz? - spytała nieco podejrzliwie, choć bez wcześniejszego zaniepokojenia. Reagowała żywiej i bardziej szczerze, możliwe że zainteresowana tematem poruszanym przez mechanika.

- Nie gadam do maszyn - odparł Kit. - Więc odpowiedź brzmi 'nie'. No a większość moich gości ma inne powody do wizyty, niż chęć rozmowy. Nie strzępię języka po próżnicy.

- Acha… - mruknęła z kwaśną miną, pewno nie do końca przekonana jego argumentacją, lecz tematu drążyć nie zamierzała. - Strzelałeś kiedyś z… czegokolwiek?

- Z tego. - Położył na kolanach automatyczną kuszę. - Ale cel nie był zbytnio ruchomy. Trudno było prosić kogoś, by robił za tarczę.

- Worek na sznurku? - podrzuciła, skupiając uwagę na kuszy. Widać podobał się jej widok, bo przytaknęła z aprobatą.

- Mniej więcej - przytaknął. - Ale worek nie robi uników, nie biegnie zygzakiem. Nawet jeśli ktoś inteligentnie pociąga za ten sznurek. Jest celna, szybko strzela, tego jestem pewien. Przebije się przez grubą dechę z odległości stu niemal metrów. Blachy, samochodowe na przykład, to dla niej tyle, co papier.
- Przy jakiejś okazji możesz sprawdzić - dodał.

- Przypomnę się. - Zamyślona skierowała uwagę na reszte grupy, nerwowo kręcącej się przy barykadzie. - Strzelaj tylko jeśli masz pewność, że zabijesz. Chybisz, ranisz… i rozwścieczysz. Pewny strzał, rozumiesz?

Kit skinął głową.
- Rozumiem. Lepiej mierzyć w głowę, czy tułów? Nie mam zamiaru udawać bohatera i wyborowego strzelca, ale czasami będę musiał strzelać.

- Różnie. Ciężko… dać jedną odpowiedź. Jednemu strzelasz w łeb, drugiemu w podbrzusze bo na łbie i reszcie ciała ma twardy pancerz. Jeszcze innego dasz radę zabić tylko trafiając w oko lub pachwiny. - westchnęła, poważnie wykładając garść przykładów. - Celuj tam gdzie ja, a jakoś się uda… - przerwała, obracając głowę w stronę schodów i przeciskającego się przez tłum blondyna w towarzystwie wymiętego i widocznie niewyspanego rudzielca.

- O, zguba się znalazła - powiedział, niezbyt odkrywczo, Kit. - Zapamiętam radę - dodał.
Chociaż Alisa się zjawiła, Kit nie zamierzał się ruszać z miejsca. A nuż komuś się zbierze na mądre rady lub pożegnalne mowy. A tych lepiej wysłuchiwać na siedząco.





____________________________
* użyty fragment pochodzi z utworu "Komu bije dzwon", zespołu Kult.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:45.
Zombianna jest offline