Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-01-2016, 21:01   #98
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację




Leonard stanął za ołtarzem i głośnym chrząknięciem uciszył zebranych. Nałożył monokl, spoglądając z umiarkowanym uśmiechem. Gdy wierni ucięli rozmowy, kapłan od razu przeszedł do wygłaszania swojego kazania.
- Wszyscy zwykliśmy traktować Noasa jako swego rodzaju żywioł. Nic w tym zdrożnego ni dziwnego. Kiedy przed wypłynięciem z bezpiecznego portu widzimy wzburzone morze, modlimy się do niego o bezpieczną podróż. Gdy znów brodzi w pożywienie pod postacią ryb, przed posiłkiem dziękujemy mu za te dary. Dziś jednak chciałbym porozmawiać o władcy losu z innej perspektywy. Bardziej personalnej. Tak, moi drodzy. Zdążyliśmy zapomnieć co starsze apokryfy. Pozwoliliśmy starym klechdom pokryć się patyną. A to często w nich znajdziemy nie mniej mądrości niż w oficjalnych księgach, których nauką moi bracia raczą w świątyniach całego świata.
Nastąpiło pewne ożywienie. Istotnie, rzadko kiedy kapłańskie przemowy wychodziły poza sprawdzone wersy i religijne formułki. Acz żaden z świętych mężów nie zamierzał tego dotychczas przyznać.
- Stare podania mówią, że Noas spogląda na nas w swojej komnacie poprzez kulę obtoczoną jasną smugą światła. Jedno oko pilnie obserwuje każdy ruch pulsującej energii. Drugie pokryte jest bielmem. Ktoś wie dlaczego tak się dzieje?
Kilka osób w pierwszych rzędach odwróciło wzrok, niczym uczniacy wymigujący się od odpowiedzi.
- To definiuje jego dualistyczną rolę w naszym życiu. Z jednej strony widzi efekty naszych czynów, ale pozwala nam podejmować decyzje samodzielnie. Połowiczna ślepota symbolizuje fakt, że to my decydujemy o swoim losie. Noas nie będzie oceniał każdej naszej myśli i słowa. Wie bowiem że człowiek jest istotą niedoskonałą, a pomyłka jego najlepszym nauczycielem.
Kilku wiernych pokiwało ochoczo głowami. Jeden z nich zaryzykował całkiem szczery uśmiech. Wbrew pozorom rzadki widok w zimnych ścianach świątyni.
- Gdy patrzy wgłąb w kuli, widzi nasz świat. Jawi mu się jako symetryczna, harmonijna treść. My możemy doświadczyć tylko części tego piękna, ponieważ zbyt duża jego ilość doprowadziłaby ograniczony umysł do szaleństwa. Czasem jednak na sferze pojawiają się krzywizny, brudne ślady i załamania boskiego światła. Nie są to konkretne grzechy jednego człowieka. Raczej sytuacje zaburzające uniwersalny porządek. Wielkie niesprawiedliwości, wojny, ale i zbyt duży blichtr czy nawet zbyt długi okres pokoju. Tak, moi drodzy. Bezpieczeństwo i przyjazne otoczenie mogą człowieka popsuć, jeżeli nie zaznał gorzkiej nauki niewygody i krzywdy.
Leonard spoważniał po raz pierwszy od wejścia na podest. Nachylił się nad kamiennym blatem niczym zwierzę gotowe do ataku.
- Pała on gniewem, kiedy w odbiciu naszej rzeczywistości widzi tego typu nieregularność. Wtedy też stwarza warunki mające przywrócić ład. Tak, by nie zbrakło po równo piękna i brzydoty. Dobra i zła. Sprawiedliwości jak występku. Wielu z nas nie rozumie tej mądrości. Uważa że skoro czuwają nad nami boskie istoty, powinniśmy żyć w idyllicznym świecie. Jeszcze inni twierdzą, że żadna ingerencja nie zachodzi i są to zwykłe zbiegi okoliczności.
Teraz głos kapłana górował już, wznosząc się pod samo sklepienie. Brzmiał niczym potężny grzmot morskich fal. Lud zadrżał, chłonąc każde słowo.
- Lecz posiadając odpowiednią parę oczu ujrzeć można jak dawno zastałe trybiki rzeczywistości ponownie wprawiane są w ruch. Bywa iż natłok niesamowitości jest zbyt wielki, by wszystko zrzucić na karb przypadku. I czasem…
Podniósł rękę wysoko do góry. Uderzenie o ołtarz było tak donośne, że kilku najbliższych słuchaczy podskoczyło z wrażenia.
- Tylko czasem…
Leonard otworzył szeroko oczy.


- ...dzieją się cuda!

Denis zerwał się ze stołu. Krzyk utknął mu w gardle.
Kaos nie przyszedł.

[+3 punkty Zdrowia]



Jeszcze w stalowym i dusznym wnętrzu Nautilusa, Jacob rozmyślał nad intrygą, której był częścią. Właściwie trzema jej składowymi elementami, pomiędzy którymi wciąż nie dostrzegał łączących ich nici.


Barnesowie byli jubilerami tylko na papierze. Nazwa “Kamienny Herb” czyli Blazon Stone stała niczym innym jak dezinformacją. Trzymali wszystkie akcje spółek w swoich biurkach, ale to nie drogie kamienie ich interesowały, ale broń. Zajmowali się testami. Oni albo podległe im Black Cross. Pytanie, czym się zasłużyli że byli dobrze kryci polityką Wolnych Miast.


Eloiza nie funkcjonowała jako cel sam w sobie. Nawet jako szlachcianka za mało znaczyła. Spotykała się z kimś w rigelskiej bibliotece, ale był to raczej element młodzieńczego zauroczenia. Rzecz niezwiązana ze sprawą. Miała umrzeć, ale stała się wentylem bezpieczeństwa dla nieznanej Starrowi sprawy. W międzyczasie jej brat musiał pójść na jakąś ugodę albo z czymś się zadeklarował.


Enzo. O czymś wiedział. Legenda o Yarvis nie istniała od wczoraj. Sam Jacob czytał jeszcze na uniwersytecie w Corvus, że pierwsze ekspedycje urządzano trzysta lat temu. Castellari nagle zainteresował się tematem, a gdzieś po drodze nadepnął na odcisk Barnesom. Potem znikł. To nie mógł być zwykły przypadek.

Kiedy już wysiedli w porcie Antigui, Zoi postanowiła wymusić na badaczu deklarację co do swoich uczuć. Widział po niej że chce zamknąć romantyczny epizod, choć robiła to niechętnie. Kiedy pocałował jej rękę, drgnęła. A więc miała wątpliwości
- Do zobaczenia. Z całą pewnością.
Odwrócili się w swoje strony i odeszli. Cooper szedł przed siebie, jak zwykle pewnym krokiem. Nie widział już, że Zoi na chwilę odwróciła się w jego stronę.
Czasem zapach, dźwięk, prosty obraz przywracają z uporem maniaka konkretne wspomnienie. Dane zdarzenie zakotwicza się w umyśle tak mocno, że każdy element jaki mu towarzyszył przywraca je wciąż i wciąż. Tego wieczora w całym porcie roznosił się mocny zapach jodu. Rzecz niby w żaden sposób ekstraordynaryjna. Prawie każde większe miasto posiadało dostęp do morza, skąd ciągnął zapach charakterystycznego pierwiastka. Lecz w tamtym momencie specyficzna woń zdawała się bombardować nozdrza. Zoi miała niejednokrotnie wracać wspomnieniami do tej chwili, kiedy tylko gdzieś wyczuła niesiony przez bryzę jod. Momentu, kiedy wypuściła Jacoba ze swoich objęć i pozwoliła, aby odszedł z inną kobietą. Nie mówiła tego głośno, lecz zżerała ją ciekawość o relacje dwójki. A z rzadka myślała żeby wydrapać Eloizie oczy.

Dwójka wspinała się po kamiennym moście z rzędem marmurowych lwów po obu jego stronach. Pod ich stopami cicho szemrał jeden ze spływów. Drobinki wody uderzały ze wszystkim stron, wieczorne światło załamywało się w nich tworząc mdłą tęczę.
- Jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Coś w stylu: "mój brat widząc przy mnie kogokolwiek, kto nie jest kobietą najpierw strzela, a potem próbuje uzyskać odpowiedź"? Hmm?
Eloiza uśmiechnęła się pogodnie, jakby niepomna trudnych warunków podróży.
- To rozsądny człowiek. Z pewnością będzie strzelać później - jej twarz się roześmiała.




- Dlaczego tak wam zależało na spotkaniu z właścicielem monety? - zapytał wprost Richard.
- Bo mieliśmy dla niego ofertę. Którą nadal jest aktualna.
Doktor podszedł do jednej z czaszek. W skupieniu zabębnił palcami po kości czołowej.
- Będę z panem grał w otwarte karty, panie La Croix. Należysz do rodu, który jako jeden z nielicznych jest godny jakiegokolwiek szacunku. Wiemy że na wyspie byli Barnesowie. Zakładam że złożyli wam propozycję zabicia Shagreena. Nie są głupi, więc w tym momencie przemieszczają już się gdzieś indziej. Ale będą was obserwować oczyma Black Cross. I jeśli nie spełnicie ich “prośby”, zabiją was.
- Lepiej nam powiedz dlaczego doktor konspiruje z zarażonymi - wypalił nagle Dewayne. To zdanie musiało paść, było nadto oczywiste.
- Bo wierzy, że także im przysługuje prawo do zemsty. Azyle są hermetycznie zamkniętymi miejscami, ale nawet tam czasem trzeba wprowadzić przez bramę środki z zaopatrzeniem i żywnością. Albo chloran, siarkę czy glin.
- Brzmi jak skład bomby.
- Oh, tylko jeśli ktoś wie jak ją zrobić.
Czaszka podniosła się z miejsca, niesiona kościstymi palcami. Ptasia twarz spojrzała w ciemnie jak studnie oczodoły.
- Niebawem Shagreen i tak ich znajdzie. To tylko kwestia czasu. Problemem są ludzie, którzy stanęliby po jego stronie. Wykonujemy różne zawody, ale brak nam zbrojnego ramienia. Potrzebujemy kogoś, kto kocha smak wojny i nie zadaje pytań. Piratka o nazwisku Kidd była incognito dziś w mieście. Udała się do Clyde’a. Błąd z jej strony. Ten człowiek żyje z informacji. Wie wszystko o wszystkich. Dziewczyna zapewne wciąż jest na wyspie. Znajdźcie ją i namówcie piratów na rozmowę z nami. Nie obchodzi mnie jak to zrobicie.
- A jeśli odmówimy? - Casimir podniósł brew.
- Wtedy uznamy was za swoich wrogów. Dobrze się zastanówcie i stańcie po właściwej stronie. Dopóki będziecie po naszej, moneta otworzy przed wami wiele furtek. Kto wie, może nawet do NIEGO.
Wracali w skupieniu, analizując nowe informacje. Doktor dał im do myślenia, ale nie mieli podstaw aby wierzyć mu bardziej niż Kamiennemu Herbowi. Kiedy przybyli z powrotem do sterowca, Jonas wpadł na dwójkę jakby paliło się za jego plecami. Richard nigdy nie widział go tak bladego.
- Szefie… nie wiem jak to wytłumaczyć, więc powiem wprost. Denis. On się obudził. Jest zdrowy!
Nagle wyszczerzył się szeroko.
- To chyba mogę sobie dopisać tytuł lekarza, hm? Cóż. Jedno jest pewne. Po tym wydarzeniu już nic mnie nie zdziwi.
I wtedy właśnie pojawiła się Manuel. Szła do mężczyzn szybkim, sprężystym krokiem. Ona również miała na twarzy wypisane gorące wieści.
- Richardzie. Przybyła twoja siostra. Z jakimś historykiem. Jacob Cooper.
Dewayne ledwo otrząsnął się z pierwszego szoku.
- Jonas. Może i będziesz znachorem, ale na pewno nie wróżbitą.



Sakiewka Samanthy okazała się lżejsza, niż jej ojciec tego wymagał. Ale słowo się rzekło. Nie mogła już nic więcej ugrać. Oczywiście, dochodziła opcja zwykłego rabunku, ale pospolita bandyterka na ulicach miasta nie należała do jej stylu. Poza tym lekkomyślnie było zwracać na siebie uwagę, będąc od lat ściganą listem gończym opiewającym na większą sumę niż nosiła w kieszeni. Tym bardziej, że już ten cały Clyde badawczo jej się przyglądał jakby pewna myśl kiełkowała mu w głowie.
Zezłoszczona przeciskała się przez tłum, tratując co mniej uważnych przechodniów. Wyszła z Pomroków, kierując się bezpośrednio na bramy miasta. Wiatr dął ze wszystkich stron, walczyła z jego impetem jak gdyby siłując się z niewidzialnym olbrzymem. Tylko dzięki temu nie mogła zobaczyć pary czujnych oczu, które śledziły ją od zakazanej dzielnicy.
Dopiero kiedy opuściła miasto, nabyła wrażenie że ktoś ją śledzi. Widząc przemykający cień między stróżówkami na polach, początkowo zrzuciła to na karb zmęczonego umysłu. Podczas wędrówki przez teren pełen odpływowych rowów uczucie tylko się nasiliło. Nie musiała długo czekać. Napastnik wykorzystał jedną ze wspomnianych rynien, aby się nią przekraść i wyskoczyć dosłownie znikąd.


Mężczyzna miał na sobie koszulę ciasno oplatającą wąskie ciało oraz rzuconą nań kamizelkę. Długie cholewy butów połykały szyte na rozmiar spodnie z lepszej dzianiny. W ręce trzymał dziwny pistolet, którym właśnie mierzył do piratki. Kidd spojrzała mu w oczy, a właściwie gogle które błyskały lekkim światłem. Dopiero po chwili zorientowała się, że nie są okulary a część wbudowanego w jego ciało implantu. Soczewki przekręciły się kilkakrotnie. Ujrzała w nich własne, prześwietlone odbicie a na nim rys wszystkiego co nosiła pod wierzchnią odzieżą. W tym dużej ilości złota.
- Pani pozwoli że się przedstawię. Sir Malcolm z Al Chiba. Artysta. Gentelman. Złodziej. Niewielu potrafi jeszcze w naszym zawodzie trzymać klasę. A tu proszę. Ja! Rączki całuję niestety tylko czysto werbalnie. Z łamiącym sercem muszę zastosować tę prymitywną technikę jaką jest wymierzona w panienkę broń. Zwracam się z uprzejmą prośbą o oddanie mi swoich kosztowności. Następnie będziemy mogli pogratulować sobie sprawnej transakcji i ruszyć za swoimi sprawami w zdrowiu i spokoju.



Patrick był wysokim mężczyzną w średnim wieku. Pod jego mlecznobiałą skórą rozciągały się sieci niebieskich żyłek. Zrzucił kubrak przypominający lekarski kilt na oparcie krzesła. Podszedł do jednej z tub i zapukał nią wyciągniętym wcześniej patyczkiem.
- Sarifea conasioa. Piękny okaz - ocenił istotę przypominającą dużego, czarnego kraba.
Clyde w tym czasie siadł na biurku i zaczął doglądać straż Hanzyty. Wiedział jak wiele o człowieku potrafi powiedzieć sama jego świta. Dwaj ochroniarze byli wysocy, tędzy, a ich wzrok bezskutecznie błądził za konstruktywną myślą. Było w ich wyglądzie coś nie tak. Za wysokie czoła, dziwnie kwadratowe szczęki. Wyglądali jak przykry efekt chirurgicznych prac felczera pozbawionego sumienia i rozumu.
- Wiesz, że nim sarifea pożre swoją ofiarę najpierw wgryza się w nią przez parę godzin i sączy jad? Przez następne doby nieszczęśnik jest petryfikowany i przeżywa niewysłowione katusze - von Tier wciąż podziwiał okaz.
- Nie bredź. Z czym do mnie przychodzisz? - Clyde zamachnął się długą grzywą włosów.
- Potem go wpieprza. Bez względu na rozmiar i biologiczny skład. Odnajdywano już ludzi ogołoconych do kostek przez pojedynczego osobnika. To małe ustrojstwo zjada pechowca całymi dniami, a on może tylko odchodzić od zmysłów w pułapce sparaliżowanego ciała.
- Czy ty mnie kurwa słuchasz?!
- Można tego dowieść jednym, precyzyjnym cięciem wzdłuż odwłoku sarifei. Wszystko jest wtedy na wierzchu: gruczoł z trucizną, drugi ze śluzem upośledzającym motorykę, powiększony żołądek… cała ta historia dzięki ruchowi małego skalpela. Daje do myślenia, nie ma co.
- Wiem co mam w swojej kolekcji. Tłumacząc mi takie rzeczy, uznajesz mnie za głupca. Bardzo tego nie lubię. Nie wiem czego miała dotyczyć ta głupawa historyjka. To zapewne jakaś metafora pedryla z dużego miasta.
Clyde odwrócił się za siebie i wyciągnął składany sztucer.
- A ja nie jestem dobry w przenośnie.
Patrick skinął głową. Zrozumiał z jakim rodzajem człowieka miał do czynienia. Przynajmniej tak sądził. Rzucił na blat dwie wykrochmalone rękawiczki i oparł się o niego.
- Chcę dostać się do Barnesów. Mam z nimi niewyrównane rachunki.
- Dlaczego miałbym pomagać Hanzycie?
- Nie wyglądasz na osobę, która naprawdę wierzy w prawidła Wolnych Miast. Ani jakiekolwiek inne.
- Punkt dla ciebie Wilku.
Zasiedli po obu stronach biurka.

 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 20-01-2016 o 12:54.
Caleb jest offline