Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-01-2016, 20:55   #127
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Nie na darmo Terencjusz powiedział niegdyś: "Homo sum humani nihil a me alienum puto”. Człowiekiem jestem i nic co ludzkie, nie jest mi obce. Sentencja ta stanowiła temat przewodni całego okresu renesansu, zdominowanego przez poglądy humanistów... niekiedy sprzecznie rozumiane przez społeczeństwo. Cechą odróżniającą homo sapiens od zwierząt były uczucia i zdolność samodzielnego myślenia. Wyrażania siebie poprzez to, co trawi serce i zaprząta umysł. Gniew, nienawiść, strach i cierpienie - jakże rozpowszechnione we współczesności, na każdym pozostawiały swoje piętno, podobne bliznom po otrzymanych niegdyś ranach. Nauczki od życia i bolesne lekcje na przyszłość. Istota ludzka, jeśli tylko chciała, potrafiła współczuć, pomagać. Mimo hołdowaniu powszechnie modnej bezdusznej postawie, nie pozwalającej na okazywania najlichszego cienia słabości, znała uczucia takie jak miłość czy przyjaźń. Potrafiła również odróżnić dobro od zła, przynajmniej teoretycznie - dostając wyraźnie zarysowane przykłady. Aby poznać świat należało spojrzeć nań z wielu perspektyw. Przeżyć życie, doświadczając wszystkiego - szczęścia, smutku, cierpienia czy radości, aby w pełni wiedzieć czym jest człowieczeństwo... lecz czy było ono jeszcze komuś potrzebne?

Uwaga Marcusa brzmiała niedorzecznie, wręcz irracjonalnie. Zestresowany mózg Alice z ulgą podjął podrzuconą rękawicę pozwalającą na chwilowe zejście z chebańskiej równi pochyłej. Podesłał serię dość wymownych obrazów z nią i pobożnym brodaczem w roli głównej. Sama idea miała w sobie tyle sprzeczności, że pomimo skrępowanych rąk, wiszących nad rudą głową pilnych terminów, stresu i nieprzyjemności całego dnia, dziewczyna parsknęła szczerym śmiechem. Panujący w pokoju półmrok łaskawie skrył przed postronnymi purpurowe plamy, które niczym niechciani goście, wypełzły na piegowate policzki, pieczeniem skóry informując ich właścicielkę o swojej obecności. Szybko jednak postać Ridley’a zastąpił inny mężczyzna, przez co rumieniec objął całą twarz: od czoła, poprzez czubek nosa, aż do szyi, a żar z klatki piersiowej spłynął w dół brzucha.

Lekarka poruszyła się niespokojnie i zagryzając wnętrze policzka nie pozwoliła wyobraźni zabrnąć za daleko. Ta jednak za nic miała podobne środki przymusu bezpośredniego - dalej z pełną premedytacją bombardowała skołowany łeb sugestywnymi wspomnieniami, ot choćby poprzedniej nocy. I jeszcze poprzedniej.
Przywoływała widmo dotyku, głosu, drżenia mięśni. Oddechu łaskoczącego skórę i zmęczenia. Rodzącego się w głębi trzewi obłędu ciężkiego do opanowania, a także spełniania jakie po nim następowało. Kojącej nerwy ciszy, poczucia bezpieczeństwa. Trudnego do znalezienia na co dzień spokoju.
Pięć dni temu. Tydzień...

- Marcus, skarbie mój najdroższy. - Wychrypiała i zaraz odchrząknęła, nie chcąc dawać gangerowi powodów do jakichkolwiek podejrzeń, nieważne czy miały by one związek z ich aktualną sytuacją, czy… czymś kompletnie innym. Szczęśliwie czytanie w myślach pozostawało poza jego możliwościami, z czego lekarka cieszyła się w tej chwili jak jasna cholera. I tak uważali ją za dziwną, nieprzystosowaną i niereformowalną. Jak bardzo naiwną małolatą była... cóż. To już wolała zostawić tylko dla siebie. - Czy nie uważasz, że różnica wieku pomiędzy mną, a Benem jest zbyt duża, aby insynuować… znaczy sugerować podobne aktywności? Mogłabym być jego córką, poza tym ma już rodzinę, więc jakiekolwiek relacje na wspomnianej przez ciebie płaszczyźnie, automatycznie odpadają.

- Bez takich insynuacji, ja mam żonę i bardzo ją kocham. - zastrzegł się oschle Ben niezbyt chyba zadowolony z tematów jakie zostały właśnie poruszone przez parę gangerów.

Ruda uśmiechnęła się nieznacznie i podjęła temat rzeczowym tonem:
- Dziękuję, że przyszedłeś. Na dziś skończyliśmy. Odprowadzisz pana Ridley’a do reszty naszych gości i powiesz Chrisowi żeby przyszedł do mnie jak najszybciej? Przed powrotem Viper czeka nas jeszcze trochę pracy. Ben, wybacz proszę niedogodności i to, że musiałeś na mnie tyle czekać. Dokończymy następnym razem.

- Ja tam nie wnikam kto się z kim i w jakiej pozycji. - rzekł nonszalancko dowódca ochrony szpitala, unosząc do góry dłonie jakby się poddawał. Mimo to z gęby nie schodził mu ten sam uśmieszek. - A ty na co czekasz?! Nie słyszałeś co pani powiedziała?! Już zasuwaj do tych swoich przygłupów! - nagle wrzasnął na wciąż siedzącego jeńca, chcąc chyba go nastraszyć czy zaskoczyć i faktycznie mu się udało. Na zachętę pomógł mu opuścić fotel i gabinet, szarpiąc go najpierw za ramię, a potem popychając brutalnie przed sobą w głąb korytarza.
- Czekaj już ja was odzwyczaję konszachtować się z obcymi i szukać okazji do ucieczki! - usłyszała jeszcze zza zamkniętych już drzwi jak się odgrażał. W końcu po całej końcówce dnia, wieczoru i początku nocy znalazł okazję, by wyładować frustrację.

Tymczasem Alice została wreszcie sama we własnym fotelu, gabinecie i szpitalu... właściwie jeszcze bardziej starej szkole, choć progres postępował z tygodnia na tydzień. Została sama wciąż przywiązana żyłką tak jak ją zostawił Drzazga, jednak nawet w takiej chwili okazało się, że zbyt długo sama być nie mogła.

- Pani doktor… pani doktor… - usłyszała ciche nawoływanie. Ktoś musiał stać pod oknem uchylonym przez któregoś z będących dotąd u niej Chebańczyków. Kraty nie pozwalały wydostać się na zewnątrz, ale nie blokowały drogi dźwiękowi.

Głos był bardzo słaby, albo taki się wydawał przez ten cichy sposób komunikacji. Dziewczyna stężała momentalnie, przekrzywiając głowę w stronę źródła hałasu, o ile hałasem dało się nazwać nerwowy, teatralny szept. Czyżby po raz kolejny miało się okazać, że ma zbyt mało problemów, a zakończenie jednego z miejsca generuje kolejne przypadki? Ze złością szarpnęła skrępowanymi rękami, lecz na niewiele się to zdało. Linka wyglądała na mocną, lekarka bardzo blado widziała szansę za pozbycie się jej sposobem własnym. Potrzebowała czegoś ostrego: noża, skalpela… czegokolwiek, byle z powierzchnią tnącą.
- Szlag! - syknęła przez zaciśnięte zęby. Jakże żałowała, że nie ma przy sobie choćby głupiego scyzoryka. Wszelkie sprzęty chirurgiczne trzymała na parterze, zamknięte pod kluczem obok sali operacyjnej. Od broni stroniła, posiadanie jej w swojej okolicy uznając za zbędne. Alternatywa… potrzebowała alternatywy i to szybko.
- Jestem! Co się dzieje? - odpowiedziała człowiekowi za oknem, przyjmując równie dyskretny ton. Rozglądała się w międzyczasie po gabinecie, gorączkowo szukając czegokolwiek, co pozwoliłoby się jej uwolnić.

Biurko! O ile dobrze pamiętała, w dolnej szufladzie powinna znajdować się para nożyczek do papieru. Niewiele, ale winno wystarczyć. Tylko jak po nie sięgnąć? Ze zgrozą obmacała spojrzeniem stopy, obute w wiązane do kolan buty. Palce u stóp, chwytne w odpowiednim stopniu, żeby coś nimi złapać - ta droga odpadała. Nie da rady zdjąć butów bez użycia rąk, zaś fotel był zbyt ciężki aby dała radę z nim wstać bez złamania kręgosłupa, czy przepukliny. Może gdyby rzeczywiście mniej paliła: urosła o dwadzieścia centymetrów i przybrała piętnaście kilogramów mięśni...
Zostawało jedno wyjście. Zacisnęła mocno szczęki i szarpnęła się wpierw w lewo, potem w prawo, chcąc rozbujać i przewrócić ciężkie krzesło. Cienka linka wrzynała się w skórę przy każdym ruchu, mimo to nie zaprzestała prób.

- Pani doktor, pomocy. Wpuści pani… pomoże… - głos z zewnątrz nadal szeptał. Teraz jednak słychać było już wyraźniej autentyczną prośbę połączoną z obawą i strachem. Przerwy też pasowały - facet tam na dole ciężko łapał oddech jak po jakimś biegu, albo przy problemach z płucami.

Coś było nie tak, bardzo nie tak. Gdyby wołający potrzebował normalnej pomocy nie czaiłby się i krzyczał przez okno, tylko wszedł do szpitala głównym wejściem. Po to, do jasnej cholery, odnawiali ten budynek… aby każdy, kto potrzebuje, mógł tu liczyć na ratunek, którego najwyraźniej potrzebował.
- Zaraz do ciebie zejdę, nie ruszaj się. - Bujanie krzesłem przybrało na sile, ciałem Savage zawładnął stres. Nieważne co się działo, nie pozwoli nikomu skonać pod swoim oknem. - Krwawisz, wytrzymasz jeszcze trzy minuty? Już do ciebie idę. Jest zimno… schowaj się gdzieś przed deszczem.
- Nie… znaczy tak. Nie wiem… cieknie coś… - mówił coś nieskładnie nie mogąc się zdecydować, albo miał problemy z koncentracją. Ewentualnie rozważał która odpowiedź będzie dla niego najkorzystniejsza - typowe w tym mieście. Jeśli zdążył powiedzieć coś jeszcze, ściągana siła grawitacji lekarka niezbyt to usłyszała. Gruchnęła całym bokiem na podłogę, razem ze swoim meblem zazwyczaj całkiem wygodnym do siedzenia, obecnie zaś przede wszystkim upiornie ciężkim. Żyłka również dorobiła swoje do tej niewygody, bowiem wraz z upadkiem szarpnęła skórę na jej nadgarstkach, obcierając ją i znacząc czerwonymi pręgami... ale była już na ziemi, na poziomie tej właściwej szuflady. Otworzywszy ją zębami mogła prawie po ciemku dostrzec odblaski różnorakich uzbieranych narzędzi, skarbów, pamiątek i w sumie zbędnych rzeczy. Dostrzegła też metaliczny błysk szukanych nożyczek. Nikt ich nie zwędził, ani nie przestawił odkąd je tu zostawiła i to pomimo, że ponoć mieszkała w samym sercu miasta złodziei i szaleńców. Nastękała się i napociła jeszcze trochę, lecz finalnie udało jej się zanurkować głową na tyle by pochwycić niby martwe i bezduszne nożyczki, uciekające przed jej zębami jakby nagle własnego życia dostały.

Sapiąc ze zmęczenia, Alice oparła czoło o podłogę i uniosła się na kolanach. Ciężar na plecach wbijał ją w podłogę, zdarta skóra piekła jak wszyscy diabli… były to jednak niedogodności do zniesienia. Nie za długo, o czym przypominał jej każdy, coraz bardziej chrapliwy oddech. Połowę planu miała za sobą, pozostawała reszta - przeniesienie nożyczek z zębów do ręki, obojętnie której. Dobrze, że Drzazga nie skrepował ich za plecami, to przysporzyłoby kolejnych, trudnych do przeskoczenia punktów w planie uwolnienia się. Napędzane adrenaliną mięśnie trzęsły się jak w delirce, słabnący głos proszący o pomoc działał na wyobraźnię, podtykając lekarce cały szereg urazów jakich nieznajomy mógł doznać. Znów przewróciła się na bok, odetchnęła parę razy i skuliła się, aby głową znaleźć się jak najbliżej oparcia fotela i przywiązanej do niego dłoni. Nieprzyzwyczajona do tego typu aktywności była już cała mokra z wysiłku i nerwów. Nożyczki najpierw ślizgały jej się po zębach i dziąsłach, a potem w spoconej dłoni, wprawionej w operowaniu narzędziami sztuki medycznej... nie czymś takim i nie w takiej pozycji.

Ostrze próbujące wcisnąć się między oparcie fotela, a żyłkę wrzynającą się w skórę, co chwila dźgało właśnie tą skórę i ciało pod nią, rysując czerwone pręgi, kreski. Raz zaatakowało tak mocno, aż Savage sycząc prawie wypuściła je z palców. Czuła jednak, że kilka nitek żyłki puściło, choć nadal nie była wolna na tyle, aby wyswobodzić ramię. Czas uciekał, stan i cierpliwość człowieka na dole zostawały wydane na pastwę aury, deszczu i niepewności intencji milczącej lekarki, która ani się nie odzywała ani nie pokazywała na dole.

- Zejdzie pani… ja już nie mogę… w-wszystko mnie boli. Jak nigdy wcześniej… już nie mogę tak dłużej… - głos przeszedł prawie w łkanie. Ktokolwiek siedział na dole musiał być u kresu swojej wytrzymałości zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Albo tak mu się przynajmniej wydawało.

- Już do ciebie idę skarbie. Dasz radę, nic ci nie będzie. Jeszcze tylko chwila, musze zebrać rzeczy, nie pomogę ci gołymi rękami... - głos załamał się jej, po policzkach pociekły łzy. Odetchnęła i dalej mówiła, wykorzystując resztkę sił jakie jej pozostały, byle tylko wlać w czekającego człowieka otuchę, przekonać do pozostania na miejscu i nie wykonywania gwałtownych ruchów. Opcję z pułapką spychała poza granice rozsądku. Wystarczająco wielu ludzi patrzyła na bliźnich spode łba. Piłowała zawzięcie, nie patrząc czy kaleczy skórę. Musiała się uwolnić, nie mogła go tak zostawić… pozwolić mu umrzeć. Nie da rady dźwignąć czegoś podobnego.
- Usiądź na ziemi pod ścianą, w jakimś suchym miejscu, dobrze? Jak ci na imię? Mów od mnie i nie usypiaj… Chris! - ostatnie słowo wrzasnęła na całe gardło, mając już gdzieś w jakim stanie zastanie ją jej pomocnik. Podobne bzdury przestały być ważne. Coś wymyśli… jak zawsze.

Prawie jednocześnie gdy wypowiedziała głośno imię swojego najbardziej wykwalifikowanego pomocnika medycznego nożyczki wreszcie uporały się z żyłką na tyle, by poczuła jak puszcza. Resztę dała radę zerwać razem z ruchem ramienia. Facet na zewnątrz nie odzywał się. Chris jeśli ją usłyszał to jeszcze nie nadbiegł. Zaraz powinna zarejestrować odgłos wbiegania po schodach.

Wciąż miała uwiązaną drugą i leżała w przewróconym na ziemi fotelu.
- Jesteś tam? Mów do mnie. - wychrypiała, balansując na skraju przerażenia. Czas się kończył, facet mógł albo zemdleć albo co gorsza…
- Nie usypiaj, błagam cię. Nie rób tego, nie usypiaj. - powtarzała raz po raz, kończąc sie uwalniać, co nie było proste. Palce trzęsły się z wysiłku i stresu, dwie gorące strużki toczyły się po piegowatych policzkach.
Uwolnić się… tylko to sie liczyło. Uwolnić, chwycić sprzęt i zbiec na dół. Tam, gdzie była potrzebna. Przecież właśnie taką miała rolę.

Odpowiedział jej odgłos kroków. Ktoś wbiegał po schodach i już pędził korytarzem. Zdołała akurat przeciąć więzy drugiej dłoni, przetrzeć twarz rękawem i podnieść się na nogi, gdy drzwi otarły się i z impetem uderzyły w ścianę, pchane prawicą Marcusa zaopatrzoną zawczasu w gnata.
- Co jest kurwa?! - wrzasnął wodząc dzikim wzrokiem najpierw po sylwetce lekarki, następnie po pomieszczeniu. Prawie od razu wpadł do środka, a zamykające się drewniane skrzydło trafiło Chrisa, blokując go na chwilę.

Dopiero teraz dotarło do Igły jakiego rabanu narobiła, drąc się w środku nocy na całe gardło, na dodatek akurat po wizycie nieprzyjaznego szpiega… ale miała to gdzieś. Dysząc, uniosła tylko kciuk ku górze, dając tym znać uzbrojonemu gangerowi, że "jest w porządku”. Zrobiła to będąc w ruchu.
- Nic, potrzebuję Chrisa. - dorzuciła urywane wytłumaczenie, ściskając już torbę w garści i biegnąc ku wyjściu z gabinetu. Widok medycznego pomagiera wlał w zmaltretowane ciało porządny kubek radości. Przynajmniej nie będzie musiała targać rannego na własnych plecach.
- Na zewnątrz jest człowiek, rusz się. Trzeba mu pomóc. - wyjaśniła, pchając młodszego chłopaka bez ceregieli w stronę z której właśnie przyszedł.

- I po to się tak darłaś? - w głosie szefa ochrony dało zabrzmiało wyraźne rozczarowanie i dezaprobata. Rozglądał się jeszcze chwilę po gabinecie szukając komu by posłać kulkę, albo chociaż sprzedać kopa. Nikogo więcej nie znalazłszy, ruszył markotny i rozeźlony za ciałami medycznymi.
Chris okazał się równie zdezorientowany co Marcus, ale że sprawę skierowano bezpośrednio do niego, mruknął coś twierdząco i wrócił z powrotem. Po drodze natknęli się na nadbiegającego z przeciwnej strony Tom'a, więc powstał prawdziwy korek w większości zdezorientowanych ludzi.




Na zewnątrz panowała już ciemna i deszczowa noc. Ludziom bez kurtek od razu dały się we znaki chłód i wilgoć wiosennej nocy. Alice prowadziła Chrisa, Tom chyba nie był aż tak ciekawy i chętny do pomocy, bo przystanął na moment w głównym wejściu. Marcus jednak nie podarował i szedł parę kroków za wspomniana trójką, gnata gangerską modłą chowając za pasek. Potencjalnego pacjenta wcale dało się tak łatwo wytropić. Bezpośrednio pod wciąż uchylonymi oknami gabinetu nikogo nie znaleźli, do tego nikt nie zabrał światła i wszystko tonęło w mroku.

- Tam chyba ktoś jest. - Uzbrojony brunet mruknął nagle ze spora dozą nieufności co dobitnie wyraził kładąc dłoń na kolbie pistoletu. Głową wskazywał ciemniejszą plamę wśród gratów wywalonych ze szkoły i walających się po terenie od nie wiadomo jak dawna. Ciemna figura faktycznie mogła należeć do człowieka choć chyba na wpółleżącego dobry tuzin czy dwa kroków, od okna gabinetu lekarki.
Chris jakoś widząc reakcję Marcusa też nie kwapił się sprawdzać sprawę własnymi rękoma. Był w końcu Detroitczykiem: urodził się i wychował w tej właśnie okolicy. Wiedział więc jakie rzeczy i ludzie mogą się tu błąkać po nocy by wywabić swoje ofiary.


- Macie jakieś światło? - Savage zwolniła, ale się nie zatrzymała, wpatrzona w nieruchomą bryłę. Ludzki wzrok zawodził, w podobnych ciemnościach nie dało się jednoznacznie zidentyfikować czym jest zalegające pod oknem kłębowisko cienia. Dla Igły skrywało człowieka. To w jakim stanie się znajdował… ciężko o porządną diagnozę przy prawie zerowej widoczności. Otworzyła torbę i zaczęła w niej intensywnie grzebać, szukając rękawiczek. - Latarka, zapalniczka, cokolwiek. Potrzebuję światła. Może to Spider…

- Jaa… ja nie mam. Ale mogę po coś skoczyć do środka - zaczął niepewnie Chris za to bardzo chętnie wspomniał o powrocie do ciepłego, oświetlonego i suchego wnętrza szpitala, zapewniającego zdecydowanie większy komfort i bezpieczeństwo, niż stanie po ciemku w ulewną noc wcale nie tak daleko od źródła potencjalnych kłopotów.

- Chuja nie masz! Dawaj zapalniczkę! - huknął na niego Marcus widząc jak tamten próbuje się wyślizgać z sytuacji. Sanitariusz niechętnie wydobył zapalniczkę i próbował ja odpalić. Na deszczu prawie natychmiast gasła. Plama tymczasem dalej tkwiła nieruchomo niczym kawałek porzuconego złomu, tudzież gruzu.

- Na litość boską, podstaw rękę nad płomień. - Lekarka warknęła przez zęby, zmęczona koniecznością tłumaczenia nawet tak prostych rzeczy.
- Jestem już… słyszysz mnie? Odezwij się. - rzuciła w ciemność, podchodząc pospiesznie do być może, umierającego człowieka.

- Stój, gdzie lecisz! - ramię wściekłego gangera zastopowało ją w miejscu. - Pogięło cię?! Chuj wie co to jest! - syknął na nią i przekazał w objęcia drugiego medyka. Ten nie był tak bezpośredni, ale tym razem zdawał się podzielać zdanie dowódcy ochrony i chwycił Alice całkiem stanowczo.

- Hej ty! Jeśliś człowiek wyłaź z rękami w górze! Jak coś spróbujesz to cię rozwalę! - wrzasnął w przestrzeń w stronę plamy. Zdołał dobyć z powrotem pistolet i trzymał go już wzdłuż tułowia. Przez chwilę stali tak we trójkę, zalewani strugami lodowatego deszczu; wpatrzeni w nieruchomą, raczej bezkształtną plamę. Po niepokojąco długiej chwili coś się poruszyło i ujrzeli cień mogący być ramieniem. Po ciemku nie widzieli czy dłoń była pusta czy nie. Drugie ramię też pozostawało poza ich zasięgiem.

- Kurwa obie łapy chcę widzieć! - Marcus wrzasnął ostro, wyraźnie zaniepokojony podejrzanym zachowaniem obcego nimi. - Pewnie ma nóż w drugiej. Chce nas dźgnąć jak podejdziemy. - mruknął ciszej tak aby tylko dwójka stojących przy nim ludzi usłyszała.

- N-nie mogę… nie mogę wyprostować drugiej. Nic nie mam… nic nie zrobiłem… niedobrze mi. Wszystko mnie boli… - ciemność wyjęczała z trudem. Głos pasował do tego, który Alice słyszała wcześniej z okna: pozostawał przestraszony i pełen boleści. Dwaj Runnerzy zdawali się nadal być nieprzekonani wobec tak wątpliwej i dosłownie niejasnej sytuacji.

Czy choć jedna rzecz tego dnia mogła się nie spieprzyć? Marcus miał rację - mogli mieć przed sobą zagrożenie, albo wariata… tyle, że Alice widziała w nim tą drugą stronę, niedostrzeganą przez dwóch gangerów. Ktoś się mylił, wolała zaryzykować kolejny cios nożem, jeżeli w starciu dwóch prawd błąd znajdzie się po jej stronie. Alternatywnie właśnie pozwalała pacjentowi cierpieć, być może krwawić i zdychać powoli w błocie niczym parchatemu, bezpańskiemu psu. Tak się nie godziło...
Przekazana dosłownie z rąk do rąk, szarpała się wściekle, chcąc wyswobodzić swoje półtora metra spod kurateli Chrisa.
- Puść mnie, do jasnej cholery! - darła się, wierzgając i ciągnąc do przodu. - On potrzebuje pomocy, po co wam pistolety? Nie ufacie mu, to trzymajcie go na muszce jak już musicie, ale dajcie mi pracować!

- Ej! Co ty robisz?! - krzyknął Marcus nie bardzo wiadomo do kogo bardziej. Czy do Alice, że się szarpała, czy do Chrisa który z wahaniem, ale jednak ją puścił.

Savage skorzystała z okazji od razu wyrywając do przodu, wykorzystując zaskoczenie i niepewność pozostałych gangerów.
- Wszystko będzie dobrze, nie bój się. Możesz chodzić? - wydyszała biegnąc w kierunku owego podejrzanego mężczyzny.

Za sobą usłyszała, że klnący wściekle ochroniarz pobiegł zaraz za nią. Na końcu tego mini peletonu podążał jej pomocnik. Gdy była już o krok czy dwa od celu rozpoznała czemu był taki bezkształtny - opatulony w płaszcz lub koc ciemnego, ziemistego koloru celowo czy nie zlewającego się z równie mokrym, ciemnym i ziemistym otoczeniem przypominał jego stały element. Marcus był już przy nich oburącz ściskając gnata i bez żenady celując do obcego.
- Nie wchodź pod lufę. - usłyszała wywarczane polecenie.

Obcy w połowie siedział, w połowie leżał oparty bezwładnie na prawym boku. Jedno ramię wciąż unosił ku górze, drugie skrywał w przepastnym płaszczu. Ochroniarz miał rację - spokojnie dałby radę kitrać tam i obrzyna. Lub kurczowo przyciskać dłoń do rany. Po ciemku nie widziała twarzy, nawet twarze towarzyszy jawiły jej się jako jaśniejsze owale. Słyszała z bliska jego oddech: zmęczony, rzężący i chrypiący. Czuła jego żar i nieświeżą, słodkawą nutę. Faceta trawiła gorączka... czy od ran, czy od jakiejś choroby - ten czynnik wciąż pozostawał niewiadomy.
Druga ewentualność nasuwała całą masę komplikacji, poczynając od zarażenia, po problemy z bezpieczną dla otoczenia hospitalizacją podobnego przypadku. O ile nie wpakowała się właśnie w zasadzkę, co gorsza ciągnąc za sobą dwóch gangerów. Nie ceniła szczególnie wysoko własnego życia, dawno temu godząc się z możliwością jego utraty w razie konieczności.
Dopuszczalne straty.

Czas naglił, szybko wygrzebała z torby maseczkę - ochronę może nie doskonałą, ale zawsze jakąś.
- Spokojnie, uuż będzie dobrze. - Powiedziała, wyciągając rękę i kładąc ją na trawionym gorączką ramieniu.
- Dasz radę iść? - powtórzyła najbardziej nurtujące w tej chwili pytanie. Nurtujące dla lekarza, od reszty był tu ktoś inny. - Co ci się stało?

- Tak… - facet odpowiedział nie bardzo wiedząc do której części jej pytań się odnieść. Sam jednak nie ruszył się wcale. Sprawiał wrażenie skrajnie zmęczonego, oddech nie normalniał mu ani na chwilę. Głos miał strasznie chrypiący i pobrzmiewała w nim odpychająca nuta. Marcus i Chris wciąż niepewni sytuacji zachowawczo trzymali się o krok czy dwa od nich, przy czym ten pierwszy ani myślał chować czy choćby opuszczać broni. Tymczasem obcy leżał bezwładnie jak kłoda. Wyglądało że ostatnią resztkę sił włożył w pokonanie kawałka trasy od okna Alice, do miejsca gdzie go znaleźli.

- Chris, leć po Toma i nosze - rzuciła do drugiego medyka wyjątkowo poważnym tonem. - Weźcie maski i rękawiczki. Marcus, możesz mi przyświecić czymkolwiek? To bardzo ważne.
Powoli, wstrzymując oddech, chwyciła skraj koca i rozchyliła go, ujawniając co skrywa się pod spodem. Jeśli broń, mężczyzna powinien od razu zaatakować. Jeśli zaś coś innego…
- Zobaczę twoją rękę, dobrze? - Bardziej stwierdziła niż spytała.

Chris kłopotliwą sytuację choć na chwilę opuścił bardzo chętnie. Marcus wyglądał na niezdecydowanego - pognać za nim, czy rozwalić i mieć spokój na te kolejne źródło kłopotów. Ostatecznie nadal nieufnie celował z gnata do leżącego. Tymczasem lekarka odchyliwszy po potakującym jęknięciu poły płaszcza, dostała się do jego ręki. Wyczuwała gorąc jaki bił od trawionego gorączką ciała. Na dotyk niewiele czuła, przeszkadzały w tym szmaty owijające pacjenta. Ramię zdawało się wręcz nienaturalnie wielkie, porównywalne do jej rudowłosej dziewczyny. Trzymał je podkurczone do boku, pustą dłoń przyciskając do brzucha. Albo miał już te stadium, że organizm instynktownie poświęcał członki by ratować ważniejsze organy... albo miała do czynienia z organizmem celowo lub przypadkowo zmodyfikowanym w nieplanowanym przez naturę sposób.
Mutanci… miała już z nimi styczność. Czy siedzącego przed nią biedaka dopadła podobna przypadłość? Tego bez światła nie szło sprawdzić. Jeżeli oto miała do czynienia z nie do końca człowiekiem, reakcji Marcusa i reszty nie musiała nawet zgadywać.
Eksterminacja - bez pytań i wątpliwości. Szybkie zastosowanie terapii z ołowiu.
Ludzie nienawidzili wszystkiego, co różniło się od nich, lub czego nie dawali rady ogarnąć umysłami. Ewentualnie po prostu chory zachorował.

Sprawdzić dało się tylko w jeden sposób.
- Nie ma broni, możesz sięgnąć po zapalniczkę… albo daj mi ją, jeśli nie chcesz opuszczać spluwy - zrelacjonowała sapiącemu w kark gangerowi. - Proszę... nie mamy czasu.

- Pojebało cię? - jego frustracja zdawała się sięgać apogeum. Przez dłuższą chwilę kurczowo zaciskał i rozkładał palce, ale uległ prośbie. Zdjął jedną dłoń z broni i sięgnął do kieszeni, wydobywając z niej nieduży prostokącik. Wciąż nie spuszczając lufy z obcego podał ogień lekarce.

- Cokolwiek ci jest...cokolwiek. - Powtórzyła z naciskiem, skupiając całą uwagę na pacjencie - Nie musisz się bać.

Zapalniczka zadziałała podobnie do tej chrisowej. Błysnął ciepławy promień, następnie zgasł, zdmuchnięty wiatrem i zatopiony deszczem. Przez ten krótki moment lekarka dostrzegła oczy - ludzkie oczy, patrzące na nią spod wpółprzymkniętych powiek. Oczy o ciemnych od popękanych naczynek białkach... lub odmienionych przy narodzeniu, albo całkiem niedawno. Ujrzała spękane usta z których buchał zmieniający się w parę oddech. Usta z których ściekała ślina, krew i żółtawe wymiociny. Zarejestrowała obraz błyszczącej od potu i deszczu skóry twarzy, przykrytej przylepionymi strąkami włosów. Miała żółtawy odcień, choć to mógł być efekt światła zapalniczki. Na szczęście od strony budynku nadbiegali już dwaj medyczni asystenci, dźwigając między sobą nosze.

Igła ściskała kurczowo zdrowszą rękę nieznajomego, rozdarta niepewnością co robić dalej. Zaniesienie go do ciepłego, suchego wnętrza szpitala zniwelowałoby większość z niekorzystnych czynników zewnętrznych, pozwalając zająć się ranami w spokoju i względnej ciszy. Gdyby był zwykłym pacjentem, uczyniłaby to bez wahania. Istniało jednak zbyt wiele możliwości - niebezpiecznych, śmiertelnie groźnych alternatyw, narażających zarówno samego zainteresowanego jak i całą obsadę kliniki.
- Wszystko będzie dobrze, nie bój się. Pomogę ci i nie pozwolę skrzywdzić. - wyszeptała pochylając się lekko do przodu, aby czające się za rudym karkiem towarzystwo nie mogło dosłyszeć.

Po pierwsze nie szkodzić… jakże dumnie i oczywiście słowa te brzmiały wypowiadane w czystej, sterylnej sali operacyjnej, bądź w zaciszu bezpiecznego gabinetu. W prawie całkowitej ciemności, wystawiona na ulewę i chłód, z uzbrojonym Marcusem za plecami, lekarka nie miała tego komfortu, aby nad sprawą zastanowić się dłużej i rozpatrzeć wszelkie alternatywy. Czas na podobieństwo deszczu przelewał się jej przez palce, usta zadrżały, w kącikach oczu zapiekły kolejne gorące krople, kontrastujące z lodowatymi strugami, lejącymi się nieprzerwanie z nieba.
Decyzja musiała zapaść szybko, a jej konsekwencje mogły okazać się zgubne przynajmniej dla jednego człowieka - tego, który zaufał nieznanej sobie, obcej kobiecie do tego stopnia, że pokonał Bóg raczył wiedzieć jak długą drogę, aby dotrzeć pod zakratowane okno zajmowanego przez nią przybytku. Ledwo potrafiące się poruszyć ciało jasno wskazywało, że zwlekał z odwiedzinami tak długo, jak to było możliwe. Czym się kierował, co determinowało podobny tok myślenia?

Bał się znanych z powszechnej agresji gangerów… nie umiał uwierzyć w głoszone przez dziwną, runnerową lekarkę brednie na temat szacunku dla bliźniego i zasad humanitaryzmu? Obawiał sie, że zostanie mu wystawiony rachunek niemożliwy do zapłacenia… a może chodziło o inny rodzaj strachu?
Choroby popromienne, eksperymenty na ludziach, ogóle skażenie - powojenny świat wypełniała masa czynników mogących odmienić ludzkie ciało. Czy to dlatego nieznajomy nie wszedł do środka jak nakazywały obyczaje - frontowymi drzwiami, tylko zakradł się niczym złodziej prosto pod jej okno? Do tej teorii pasowałby maskujący koc, skrywający go przed niepowołanym wzrokiem oraz uwagą, a także pora jaką wybrał na odwiedziny.

- Bardzo ci dziękuję za pomoc i wstawiennictwo, możesz odłożyć broń, ten człowiek nie jest z Cheb. Nie może unieść ramion, a co dopiero kogoś zaatakować. Ma gorączkę, przykurcz mięśni i ledwo mówi. Chris, Tom. Zapakujcie go na nosze, tylko ostrożnie. - ostatni raz pogłaskała delikatnie wierzch rozpalonej gorączką, lepkiej dłoni i podniosła się ciężko z kolan. Zmęczenie dawało się jej coraz mocniej we znaki, ale do diabła z tym. Głupota, drobnostka… zajmie się tym później. Teraz liczyło się co innego.
- Zanim się nie upewnię co mu dolega, zaniesiemy go do przybudówki. Mamy w środku zbyt wielu rannych, zwłaszcza Toby’ego... i Berta. Ich ciała są osłabione po operacji, łapią wszelkie możliwe infekcje skuteczniej niż darmowe drinki w barze. Dopóki nie postawię jednoznacznej diagnozy, nie będę ryzykować trzymania naszego nowego pacjenta z resztą chłopaków. Dlatego będę potrzebowała światła, bandaży, leków… ale to za chwilę. Najpierw znieśmy go z tego przeklętego deszczu. Macie maski i rękawiczki? Świetnie, załóżcie je.

Marcus jakoś nie wydawał się przekonany co do potrzeby schowania broni. Nie widziała jego twarzy ale sylwetka nadal wyrażała wystarczająco sporo czytelnej nieufności i niepewności. Para sanitariuszy mając do czynienia z prostymi i całkiem nieźle znanymi sobie czynnościami, też już ochłonęła z szoku i nie paliła sie do pomocy. Trochę zwłóczyli, powoli szykowali nosze i nie wdawali się w dyskusje ufni w wiedzę i doświadczenie szefowej. Sam pacjent leżał prawie całkowicie bierny i nieruchomy chrypiąc tylko swoim spazmatycznym oddechem. Wówczas Chris błysnął światłem latarki i pierwszy raz mieli okazję przyjrzeć się dokładniej charczącemu problemowi.

- O kurwa! - zaskoczony sanitariusz wrzasnął, odruchowo odskakując krok w tył, Tom syknął. Spluwa od razu powędrowała ku nieruchomej sylwetce. Najbliżej stała Alice i ona też widziała najlepiej To był Spider. Ale na pewno nie taki Spider jakiego pamiętała. W świetle jasnym, stabilnym świetle latarki jego rysy twarzy były z trudem rozpoznawalne, zupełnie jakby twarz mu napuchła po wpadnięciu w rój pszczół i szerszeni. Pod szarym płaszczem wciąż nosił te same ubranie, w którym widziała go po raz ostatni. Przygięte ramię miał napuchnięte ponad wszelką miarę. Miało rozmiar nogi dorosłego faceta. Okrywający je rękaw popękał nie wytrzymując naporu żywego ciała. Wzdłuż szyi i na widocznym ramieniu pod skórą przebijały się wypukłe żyły . Samą skórę pokrywały wrzody. Głos miał tak zniekształcony, przez tą infekcję, że był równie odmieniony jak i reszta jego ciała.

Savage przestała się dziwić, czemu chłopak ledwo się ruszał i mówił… i dlaczego się ukrywał. Zmiany musiały następować w zastraszająco szybkim tempie, skoro wystarczyła niepełna doba, aby zniekształcić go do tego stopnia. Pierwszy raz dziewczyna poczuła głęboką wdzięczność i olbrzymi szacunek dla znanego jej tylko ze słyszenia Teda Schultz'a. Był wyjątkowo mądrym i przewidującym człowiekiem, skoro odgrodził skażony teren, zabraniając ludziom wycieczek oraz szabrowania. Zakazana Strefa nie została odcięta od reszty miasta bez powodu. Najbardziej dobitny właśnie cierpiał u stóp lekarki.

Otoczenie zareagowało tak, jak się spodziewała. Zadziałał odruch, zakorzeniona głęboko w podświadomości zasada, jasno obrazująca jak powinien zachowywać się dobry chrześcijanin: stać na straży dobra drugiego człowieka, bez oglądania się na własne profity i wygodę.

Niewiele myśląc zrobiła krok w bok, stając na linii strzału, przodem do Marcusa.
- To nie będzie konieczne. - wykorzystała smętne szczątki pozostałe z opanowania i spokoju, a siekające ciało lodowate krople deszczu przyprawiały mięśnie o jeszcze intensywniejsze drżenie. Swoje trzy grosze dokładała następna kumulacja stresu: broń wycelowana prosto w klatkę piersiową i strach. Bądź co bądź towarzystwo Alice pozowało gangerami zarówno z powołania jak i zamiłowania. Gdy pojawiał się problem który dało się zastrzelić - robili to nie oglądając się na nic.
- Trzeba go przenieść tam, gdzie mówiłam. On potrzebuje lekarza… po to tu jesteśmy. Po to ja tu jestem. Żeby pomagać i leczyć, nie zabijać. Od tego są lekarze. Macie maski i rękawiczki, załadujcie go na nosze, ile razy muszę prosić? - ostatnie zdanie rzuciła w kierunku swoich sanitariuszy.

- Coo?! Oślepłaś?! Nie widzisz jak on wygląda?! - Marcus krzyknął w mieszaninie strachu i histerii przed podzieleniem losu Spider’a. Machnął ponaglająco ręką na Alice jakby chciał ją do siebie przywołać, albo odsunąć. Para pielęgniarzy stała jak wryta i nie kwapiła się choćby zrobić najmniejszego ruchu w stronę odmieńca.

Dziewczyną znów zatrzęsło, tym razem ze złości. Zacisnęła z całej siły pięści, pochyliła głowę do przodu i gapiła się prosto w oczy starszego gangera, skryte w plątaninie deszczowych kropli, mroku i mokrych włosów.
- Widzę. - wycedziła lodowato uprzejmym tonem nie ruszając się z miejsca - Przyszedł tu rano, ale go wyrzuciłeś. Wyrzuciłeś - pacjenta - ze - szpitala. - każdemu z akcentowanych dobitnie słów towarzyszyło nerwowe drgniecie lewego ramienia. Odetchnęła i dorzuciła zmęczonym tonem, balansującym na granicy tłumionego płaczu.
Powinna… właśnie. Co powinna zrobić? Przecież nawet nie znała adresu zranionego chłopaka.
- Wtedy jeszcze mógł chodzić i wyglądał normalnie. Mógł wziąć coś podejrzanego, może da się to cofnąć. Muszę spróbować. Proszę Marcus, nie utrudniaj.

- Po - gie - ło - cię? - szef ochrony wycedził równie dobitnie nie mając zamiaru ustąpić. Dwaj sanitariusze wzięli sobie na razie na wstrzymanie. - Ja tu jestem od zapewnienia ochrony i odpowiadam za to przed Viper, a ona przed Guido. Ten typ na pewno nie zwiększa nam bezpieczeństwa i kurwa wykończy naszą jedyną lekarkę! Chuj z tego będzie! - sapnął tłumacząc swoje racje.

- Czemu miałby chcieć mnie wykończyć? Zaufał na tyle żeby tu przyjść. Gdyby chciał mnie zabić… przed chwilą miał ku temu świetną okazję. - pokręciła głową, a strąki mokrych włosów przykleiły się jej do czoła. - Obawiasz się, że zacznie sprawiać problemy? Przykujemy go do łóżka, będziesz stał obok kiedy zacznę go badać. Zamkniemy go w izolatce pod kluczem. To tylko jeden człowiek, Marcus. Umierający, cierpiący człowiek. Twoim zadaniem jest dbanie o nasze bezpieczeństwo i nie zamierzam utrudniać ci pracy. Każdy z nas ma swoje zadanie. Ja tu jestem od leczenia… więc daj mi to robić. Zachowamy wszelkie konieczne środki zapobiegawcze, nic nie wyrwie się spod kontroli. Nie zrobię nic na własną rękę i w tym temacie całkowicie podporządkuję twoim wytycznym. - zamknęła oczy, ręce opadły luźno wzdłuż tułowia. Odetchnęła powoli nabierając powietrze nosem i wypuszczając ustami.
- Przyrzekam służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu, według najlepszej mej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic… - wyrecytowała z pamięci -Żadnych różnic, Marcus. Składałam przysięgę. Nie mogę go zostawić, po prostu nie mogę.

- Nie no, serio ślepa jesteś?
- ganger wkurzał i irytował się jednocześnie, nie mogąc znieść paplaniny kobiety. - Kurwa, koleś ma syfa! I to w chuj chujowego! Chcesz to złapać od niego?! Dość tego! - zirytowany chwycił Alice za rękę i pociągnął do siebie.
- Co się tak gapicie? Lećcie po kankę benzyny! Zaraz oczyścimy to miejsce i będzie po sprawie. - warknął na wciąż stojących na deszczu niezdecydowanych gangerów. Ci zawahali się patrząc na splątaną parę. Woleli przystać na jego, a nie jej rozwiązanie - wyglądało na zdecydowanie pewniejsze i bezpieczniejsze. Spider zacharczał, wierzgnął nogami próbując wstać. Opadł po chwili tych tytanicznych dla siebie zmagań bezwładnie z powrotem w wiosenne błoto. Najwyraźniej wyczerpał swoje siły do cna.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 23-01-2016 o 22:23.
Zombianna jest offline