Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-01-2016, 04:54   #133
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 16

Detroit; dzielnica Schultz'ów; klub "Grzesznik"; Dzień 4 - świt; mgła.




Julia "Blue" Faust



Poranek w klubie nazwanym chyba na pochybel przedwojennemu porządkowi i wartością “Grzesznikiem” zaczął się dla jej mieszkańców całkiem burdelowo. Ale w końcu był to także i burdel. Blue rozbudziło rozpaczliwe walenie do drzwi.

- Rratunkuu! Chcą mnie zabić! - darł się jakis wyraźnie podszyty strachem męski głos.

- Tam jest! - usłyszała przekrzykujący go głos Wujaszka.

- Nie! Nic jej nie zrobiłem! To nie ja! Kurwa przecież to tylko dziwka! - darł się ten sam spanikowany głos ale bębnienie w drzwi ustało.

- Ona jest tu kelnerką szmaciarzu! - usłyszała rozgniewany głos Leo który adresatowi nie wróżył spokojnych nadchodzących minut.

- Może się dogadamy? Zapłacę… - facet pod drzwiami gorączkowo próbował się chyba wyslizgać z nieprzyjemnej sytuacji.

- Na pewno. - zgodził się całkiem uprzejmie Ray. Zaraz potem roległo się stłumione uderzenie o drzwi jakby wpadło na nie jakieś nie do końca władne ciało. A potem kilka podobnych. Jeszcze jakas seria cichnących jęknięć i skamleń przez chwilę panowała cisza.

- Dobra Leo, ja zgarnę śmiecia na zewnątrz a ty zobacz co z Amy. - rozległ się ponownie tubalny głos grzesznikowego wykidajły.

- Pieprzone cwele! Zobaczą dupę w burdelu to zaraz, że dziwka! Zawsze kurwa to samo! - rozległ się krótki odgłos jakby kopnięcia po czym Leo chyba faktycznie odszedł w głąb korytarza. Sądząc po szurających odgłosach Ray również zbierał pacjenta by go poranek na ulicy opatrzył i żeśkie powietrze skłoniło do przemyslenia swojego zachowania.

Poranek w burdelu zaczął się więc bez szału zlewając się jeszcze w resztki nocnych gości, imprez, awantur i pierwszych elementów historii pt. “I wiesz, obudziłem się potem na drugi dzień… “. Panna Faust, kumpela Anny włascicielki tego przybytku i druga siostra Egora zwanego “Szalonym Kapelusznikiem” mogła stwierdzić, że jesli nie zamierzała przegnic na kacu i spaniu kolejnego poranka to o tej pobudce nie było sensu już zasypiać. Przynajmniej jesli chciała się ogarnąć i wyglądać sensownie przed kręceniem się czy w ciastkarni czy przy samym “Ambasadorze” pomiędzy elitą Schultz’ów. Stwierdziła też, że po wczorajszych zabawach z Al’em nadal odczuwa na tyłku jego rękę a na nadgarstkach zostały jej czerwone półkręgi.

Miała też pare spraw do zaplanowania. Na przykład jak się tam dostać? Co prawda mogła pójść z buta aż tak daleko nie było. Ale iść z przez te błoto po tym gruzowiskowym złomowisku które tu bezczelnie nazywano ulicami i chodnikami? Poza tym iść z buta w tym mieście…

Własnego pojazdu nie miała. Mogłaby pogadać z kimś z “Grzesznika” by jej pożyczył czy podrzcił. Ale wcześniej nic o tym nie wspominała więc nie było to tak całkiem pewne. Chyba tylko Alyssa powinna i tak jechać gdzieś w miasto ale własnie trzeba by jej dać znać nim wyjedzie czyli jakoś teraz. Inna sprawa co z Troy’em. Z jednej strony poruszanie się samotnie nie było zbyt rozsądne. Zwłaszcza jak się było długonogą blondynką bez widocznego arsenału uzbrojenia. No i ochroniarz, zwłaszcza taki jak Troy od razu dodawał powagi i uwagi człowiekowi jakiego ochraniał. No ale była kwestia finezji i stylu które nie były mocną cechą Machado. W przeciwieńśtwie do umiejętności ochroniarza dla jakich wybrał go dla niej kiedys tatko. Miała się udać do ważniaków z Schultzów a Troy do tych wypastowanych, postawionych w kant krawaciarzy pasował jak pięść do nosa. Zwłaszcza jakby coś pysknął czy wsadził gały albo łapy gdzie nie trzeba. Wówczas mogło się zrobić nerwowo duzo bardziej niż to było z Angel na aukcji Xaviera gdzie własciwie im się upiekło. No i trzeba go by było odnaleźć i rozbudzić.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinika "Brzytewki"; Dzień 4 - świt; mgła.




Alice "Brzytewka" Savage



- Taa… Lecisz na mnie tylko jak zwykle nie chcesz się przyznać… - rzekł szef jej ochrony z krzywym usmieszkiem. Cięzko jej było stwierdzić czy żartuje, czy się droczy czy może powiedział to z przekąsem dla rozładowania atmosfery. Pokręcił trochę nerwowo głową ale w końcu kiwną nia na znak mruczac coś, żeby miec to już za sobą czy coś podobnego. Zgodził się ją obejrzeć bez dotykania. Gdyby nie znać tła sceny możnaby pewnie uznać, że facet nie leci na kobiety, jest pantoflarzem co go któraś trzyma tak krótko, że boi się skorzystać z okazji na skok w bok czy jeszcze co innego. Ale widziała wciąż rezerwę graniczącą na pograniczy z obawą przed zarażeniem które widział na dole w ciele Spider’a. Wyglądało na to, że Marcus na dość długo wyleczył się z amorów jej względem pewnie przynajmniej póki sprawa się nie wyjaśni, że jest ok.

Czy jednak jest ok i z nią i ze Spiderem nie szło sprawdzić tego w lot. Należało pobrać próbki, zobaczyć co za drobnosutroje i wirusy na tym wyrosnie, sprawdzić stabilność lub nie podstawowych parametrów życiowych i w ogóle było sporo pracy laboratoryjno - medycznej której nawet spec jej klasy nie mógł przyspieszyć. A bez tego zostawała obserwacja, działanie objawowe i próba zgadywania co poradzić w nadchodzącej przyszłości.

Marcus po oględzinach stwierdził z nieukrywaną ulgą, że nie widzi u niej nic podejrzanego. Widziała, że na pewno był szczery. Ulga malująca się w głosie i twarzy była na pewno nie do podrobienia dla kogoś tak prostolinijnego jak szef jej ochrony. Ale pytania o Zakazaną Strefę na nowo go zdenerowały.

- Kurwa nie wiem co tam jest! Nikt nie wie! Czasem ludzie wracają z jakimiś fajnymi gamblami i kazdy liczy, że jemu się właśnie uda. To chodzą. Ale prędzej czy później kazdego spotyka właśnie coś takiego albo po prostu nie wraca! - znów podniósł głos i wskazał reką gdzieś w stronę drzwi jakby tuż za nimi stał zakażony Spider. - Ale ja pierdolę, nie musze wiedzieć co to jest by widzieć, że nie chce mieć z tym wspólnego! Powinnas pozwolić mi go rozwalić i spalić. I tak już po nim. - w miare mówienia uspokajał się ale w głosie wyczuwała wyraźny żal i to, że nie akceptował jej decyzji. Dla niego Spider był martwy tyle, że jeszcze oddychał. Zmiany jednak tak silne, że ocierały się o jawną mutacje jednak były tak szybkie i silne, że własnie takie przypadki stawały się kanwą o różnych przeklętych miejscach na Pustkowiach. I żywą przestrogą by tam nie łazić.


---



Gdy wróciła by podać zastrzyk swojemu kolejnemu pacjentowi który obecnie był nietypowy jak żaden do tej pory. I nieodgadniony czy po prostu niebezpieczny jak żaden inny. To co się z nim działo na pewno nie było niczym standardowym. Działo się zbyt szybko i zbyt gwałtownie. Prawie na pewno mieli tu doczynienia z jakimś zmodyfikowanym organizmem. Czy celowo czy w efekcie wpływu otoczenia tego na tą chwilę nie wiedziała.

Sam niefortunny stalker cierpiał straszliwie. Widziała jak leżał dosłownie na łożu boleści. Kto wie czy nie na łożu smierci. Ludzki organizm miał pewna okreslony limit tego co może znieść. Spider był w taki stanie, że mógł go przekroczyć przy każdym oddechy. Potem nastapiła by prawdopodobnie dłuższa czy krósza zapaść, może połączona ze śpiączką ale niekoniecznie a potem byłoby już co najwyżej wszelakie życia po tej drugiej, ponoć lepszej stronie.

Zniekształcone ciało leżało przenicowane swoim potem i wszelkimi wydzielinami poczawszy od sliny sciekającej z już tylki częściowo władnych ust, dziwnej ropopochodnej wydzieliny z wrzodów czy czyraków na skórze, drobnych krwawień na ale i pod skórą gdzie najwyraźniej układ krwionośny był na pograniczu wydolności oraz łez. Swiadomie czy nie z oczu Detroitczyka leciały łzy.

- Boli… Wszystko mnie boli… Pani mi pomoże… Oddam pani co chce… Nawet to co znalazłem tam... Ale niech mnie już tak nie boli… Ja już nie mogę… Już nie wytrzymam… Potnę się… Już nie mogę… Tak bardzo boli… - mimo tak krytycznego stanu nieświadomość nie chciała się zlitować nad tym człowiekiem. Jęczał tylko z trudem łapiąc spazmatyczny, chrypiący oddech który zniekształcał mu głos. Poruszał słabo którąś kończyną ale nie przypominało to w pełni zaplanowanych i skoordynowanych ruchów. Błądził półprzytomny, otumaniony agonalnym bólem i goraczką ale całkowicie osunąć się w nie nie mógł. Nie sam i nie w tej chwili przynajmniej.


---



Z rańca obudzili ją zgodnie Marcus z Chrisem. To, że obudzli ją zgonie nie oznaczało, że sami byli zgodni ze sobą albo, że przyszli z tym samym. Gdy drzwi stanęły otworem okazało się, że stoją ramię w ramię ale przez drzwi dało sie przejść tylko pojedynczo.

- Jestem tu głównym oficerem medycznym “Brzytewki” więc to mnie się należy pierszeńśtwo. - rzekł wyniośle Chris patrząc zadziornie na Marcusa.

- A ja tu jestem głównym oficerem ochrony “Brzytewki” więc ja tu zarządzam pierszeństwem. - syknął mu w odpowiedzi facet w skórzanej kurtce.

- Ale to jest placówka medyczna. A ja przychodzę z porannym raportem medycznym z obchodu! - zaperzył się “główny oficer medyczny “Brzytewki” a w głosie pobrzmiewała mu duma.

- Achh taak? A ja kurwa przychodzę z jej zamówieniem które chciała na wczoraj. Dociera do ciebie hierarcha ważności jełopie? - Marcus dźgnął sanitariusza palcem.

- Nie chrzań! Zamówienie ma Osman na dole a ty jesteś tylko posłańcem! A ja mam raport w ręku! - wybuchnął Chris machając dumnie jakimś notatnikiem na starej, szkolnej podstawce do pisania z czym faktycznie od samego patrzenia wyglądał jak jakiś przedwojenny spec czy laborant chociaż. Ale faktycznie coś mu wspominała o porannych obchodach a teraz przecież faktycznie miał dwóch pacjentów do doglądania to i wreszcie miał z czego ten raport złożyć.

- Posłańcem!? Sam się kurwa poślij! - nie wytrzymał Marcus, wyrwał tą tackę z danymi i cisnął ją ze złością w głąb korytarza. Gdyby Chris był “prawdziwym Runnerem” w skórze jak Marcus za taką odzywkę pewnie zgarnął by po zebach. Ale “prawdziwi Runnerzy” traktowali go trochę z pogardą i przymróżeniem oka skoro nie nosił skóry, dziar i broni a jak jeszcze związał się z tą całą kliniką Brzytewki. Ale w takich momentach jak ten jeszcze kłuł w oczy się wręcz tym puszac przed nimi no to zapewne cierpliwość takich Marcusów a zwłaszcza tego tutaj po ostatniej dobie była zapewne na wyczerpaniu. Dlatego tylko cisnął notatnikiem a nie Chrisem. Przedłużanie sprzeczki jednak raczej nie rokowało pokojowego rozwiązania.




Pustkowia; droga z Cheb; karawana Szczoty; Dzień 4 - świt; mgła.




Szuter i siostry Winchester



- Psy? I po co się tak drzeć? - Szczota spytał patrząc na Tinę. Choć było to chyba te z pytań na które niekoniecznie trzeba odpowiadać. - No nic, przegoniliście je nim coś nabroiły no to problem z głowy. - machnął ręką wyjmując z kieszeni paczkę fajek. - To te same co wczoraj? - spytał spokojniej po chwili jakiej potrzebował na zapalenie papierosa. Sytuacja faktycznie stopniowo normalniała na terenie całej stodoły. Ludzie nie mogąc zlokalizować zagrożenia które chyba faktycznie czmychnęło w deszczową ciemność zaczęli znowu wracacać do swoich posłań. Obózł cichł, uspokajał się gdy ludzie próbowali złapać choć trochę snu przed nastepnym dniem podróży.

- Sam go sobie wywaliłeś w błoto to sam sobie wyczyść. Ja jestem monterem a nie twoją sprzataczką. - rzekła bezczelnie druga bliźniaczka zawijając sie z powrotem w stronę ognisk. Na szczęscie ludzie nim posnęli pozłożeczyli na zmarnowany przez nocnych strażników opał ale gdy każdy odłamał ze stodoły czy wygrzebał jakąś dechę czy coś podobnego to uzupełnione braki pozwalały żywić nadzieję, że chociaz jedno ognisko dotrwa do rana. Własnie do niego skierowała się Whitney.


---



Ranek zaczął się jak na karawaniarski standard dość zwyczajnie. Obie panny Whinchester dosłużyły swoją wartę już bez incydentów, potem przyszła kolej na kolejna parę a one mogły złapać jeszcze trochę snu przed nastaniem ranka. Rano zaś obóz zbudził sie do codziennego życia. Zaczęło się przygotowywanie wozów i zwierząt do drogi, przygotowywanie sniadania i przeszukiwanie okolicy w poszukiwaniu czegoś na rozpałkę. Jedynym wyjątkiem był oczywiście samochód który kłuł w oczy swoją innością. Wieczorem ani w nocy nikt go nie zdołał zbadać więc ciekawość zżerała wszystkich co taka wyglądająca na sprawną gablota robi tu na tej opuszczonej farmie. Jedyną której los samochodu był chyba całkowicie obojętny była chebańska Indianka. Grupka karawaniarzy ruszyła więc ostrożnie w stronę pojazdu chcąc mu się przyjrzeć z bliska. Był to gambel który aż krzyczał do kazdego prócz Sedny “Weź mnie” więc tylko głupiec by nie spróbował tego zrobić. Świetnie też pasowało do wszelakich pozornie łatwych gambli do zdobycia o jakich roiło się w opowieści z Pustkowi więc i wzbudzało to naturalną ostrożność.




Cheb; płd. bagna; farma Fergusona; Dzień 4 - świt; mżawka i mgła.




Nataniel "Lynx" Wood i Nico DuClare



Nico oparła kanadyjski karabinek o kawałek złomu niczym o profesjonalną podpórkę i wystrzeliła prędki, pojedynczy i jak się okazało celny pocisk. Widziała jak siła pocisku rozbryzgała przegniłe drewno przebijając się na wylot i zostawiając po sobie mały otwór jakich i tak już było pełno w ścianach. Niewielki pakuneczek zniknął gdzieś w po drugiej stronie gdy siła pocisku wyrzuciła go gdzieś w przestrzeń na zewnątrz. Pewnie wpadł gdziś do tej bagiennej wody jednak nie eksplodował. Ani ten ani te co wciąż te które widziała na ścianach. W tym momencie stosunkowo farciarską do tej pory Kanadyjkę dosięgła jakby pośmiertna zemsta robotów bowiem przez łydkę przeszył jej palący ból gdy szarpiąc nia pocisk przeszedł ją na wylot. Rana nie sprawiała wrażenia poważnej ale znajdowała się na lini tej syfiastej, bagiennej wody.

Gordon walczył już resztami sił. Krwawił, krztusił się od zalewającej go wody, był już po częsci oślepiony i z najwyzszym trudem w ostatniej chwili sparował karabinem kolejne ataki mechanicznych ostrzy i kolcy. Wiedział, że długo tak nie pociągnie. Jak nie robot to zwykłe wykrwawienie go wykończy albo się wreszcie utopi w tej smierdzącej lodowatej wodzie. Ale wychowany od małego na Froncie i wśród twardzieli Estebana Walker walczył do ostatnego oddechu. Wiedział już, że ludzie którzy niecałe dwie doby temu byli w większości dla niego zupełnie obcy teraz są już blisko i strzelają do tego cholernego robota! Czuł jak pociski rozbryzgują wodę tuż koło niego prawie go trafiając. Musiał wytrwać jeszcze tylko chwilę. I wytrwał. Usłyszał jakiś łomot metalu i robotem jakby rzuciło jakby ktoś go zdzielił potężnym bejzbolem. Ale ten roboci sukinsysn się też nie poddawał! Był twardy tak samo jak Walker tylko w robocim wydaniu. Wciąż był w pobliżu łowcy maszyn i już wierzgał tymi kolcami by go jeszcze sięgnąć, ciachnąć czy ukuć. Wówczas padł kolejny triplet robotem znów rzuciło i syknął jeszcze, strzelił iskrami, wierzgnął tymi swoimi jeszcze sekundę wcześniej zabójczymi łapami i wreszcie znieruchomiał częściowo zanurzony w wodzie która od razu zaczęła się wokół niego cichnąć i uspokajać.

Poza Dawidem, Nathaniel miał najlepszy podgląd na przebieg dramatycznego finału walki z robotami. Zwłaszcza z tym ostatnim. Póki walczył i był w ruchu był niesamowicie żwawym przeciwnikiem. Wyglądał jak zamzana smuga która nie nieruchomiała ani na chwilę więc nie można było wychwycić prawie żadnych szczegółów. I jeszcze wszystko cały czas było zalewane rozbryzgami wodnej kotłowaniny jakie ludzki i roboci wojownik wspólnie tworzyli. Cel był niebywale trudny do trafienia. Ale obaj trafili. Dawid wystrzelił ze swojego karabinu ciut wcześniej. Lunx widział, że drugi łowca trafił bo robota aż odrzuciło od słabnącego co raz bardziej kumpla. Ale rana która mogła wypruć człowiekowi bebechy nawet spod złudnej osłony kevlarowego pancerza posyłając go do piachu na dobre. Ale z robotami sprawa nie była taka oczywista. Robot wciąż próbował wykonać zaprogramowany rozkaz i wrócić do walki by wykończyć ludzkiego wroga Bestii którego prawie dopadł. Wówczas spadł na niego triplet z lynxowego karabinka odrzucając go jeszcze kawałek gdzie wreszcie powierzgał jeszcze chwilę i znieruchomiał choć nadal dymił i sypał iskrami.


---



Koniec. Czwórka ludzi zebrała się ponownie w starym domu służącej kiedyś Fergusonom za główną siedzibę. Dom był postrzelany, ziały w nim przestrzeliny lub brakowało całych fragmentów ścian w miejscach gdzie ołów serii trafił w słabszy fragment lub przeszedł kilka razy. Mimo to te roztrzelane resztki pierwszego noclegu i tak były jedynym miejscem jakie znali obecnie na jakikolwiek odpoczynek. Gdy odchodzili od starej stodoły ta wciąż strzelała chaotycznymi wystrzałami eksplodującej w pożarze amunicji nawet nie łudząc jakimkolwiek schronieniem. Potem gdy już byli w domu coś wybuchło jeszcze porządniej i roztrzelana podczas dobowej walki, przegniła, nadwyrężona aurą i czasem konstrukcja zatrzeszczała i już nie przestała póki cała się nie zawaliła w tą bagienna wodę. Teraz w jej miejscu sterczała sterta dech i dachówek.

Sami zwycięzcy też nie sprawiali wrażenia plakatowych wizerunków z reklamówek werbunkowych czy nowojorskiej propagandy. Byli jednak wszyscy, trzech mężczyz i kobieta, weteranami Pustkowi i Frontu. Wiedzieli jak wygląda rzeczywistość w tych miejscach a nie lukrowany obrazek. Właśnie ten prawdziwy widzieli nawzajem na swoich twarzach. W zamykajacych się z wycieńćzenia powiekach, płucach z które wreszcie miały okazję złapać reguralny oddech wydobywający się obłoczkiem w zimnym przedświcie, w zrobionych z byle czego opatrunkach nasiąkniętych w demokratycznych proporcjach krwią, potem i bagienna wodą, w poszarpanych pociskami i ostrzami ubraniach, słyszeli w burczenie własnych pustych zołądków które zdawały się zassane pustką do wnętrza, w spierzchniętych wargach i wysuszonych wargach które domagały się choć kropli wilgoci której już dawno nie mieli czy wreszcie w bólu w tężejących w bezruchu po tak długim wysiłku mięśniach.

Obaj łowcy wygladali szczególnie nieciekawie lub bardzo ciekawie w zależności czy ktoś oceniałby szanse na szybki powrót do zdrowia czy kolekcjonował widoki i opisy róznorakich obrażeń. Dawid i tak był zadowolony, że znaleźli wyrzutnię EMP gdzie przy upadku zgubił ją Gordon. Podczas tej wyprawy oberwali właściwie wszyscy bez wyjątku. Najlepiej uchowała się Nico która wyszła prawie cało z wszystkich walk. Lynx’a pocharatał zarówno tamten dziwny stwór jak i teraz ta bliska eksplozja miny od której torchę wciąż mu dzwoniło w uchu co odkrył gdy sytuacja się uspokoiła. Teraz jednak gdy już się właśnie uspokoiła i zszedł z nich bojowy koktail hormonów jaki natura zawsze serwuje w chwili walki o przetrwanie zaczynały się prawdziwe dolegliwości i prawdziwy ból. Ciała wręcz po kolei nieruchomiały pokonane w końcu wielodniowym, skrajnym wysiłkiem. Cała czwórka odpłynęła w sen zasypiając prawie od razu tak jak siedli tak zasnęli.


---



- Hej! Hej Nico! Obudź się! - jakaś dłoń potrząsała lekko tropicielką chcąc ja najwyraźniej rozbudzić. Dłoń była chyba połączona z męskim głosem. Na pewno nikogo z trzech jej towarzyszy. Na pewno jednak znajomy. Głos ponadto zdawał się być zeniepokojony i zaskoczony. Głos usłyszała też pozostała trójka i tak samo jak Kanadyjka otworzyli oczy. Brian. Brian Saxton. Zastępca szeryfa. Razem z drugim zastepcią Eliott’em stali wśród pospałych i wygladajacych jakby wyszli z piekła pogromców robotów chcąc ich dobudzić. - Co tu się stało? - spytał zdumionym głosem Brian widząc, że już cała czwórka jest przytomna. Czekając na odpowiedź odpiął manierkę i podał ją Nico. Drugą w obieg chłopakom puścił Eliott. Ten też był zdziwiony ale chyba nie tak jak Saxton który był przecież w tym miejscu ledwie trochę ponad dobę temu i wyglądało całkiem inaczej. Teraz w świetle poranka jeszcze bardziej widac było skalę zniszczeń niż wcześniej w nocy. Poza tym wczesniej nikt się nie bawił w oglądanie. Teraz nawet w porannych oparach mgły i z siapiącą na świat mżawkę widać było ruinę stodoły i zdemolowany walkami dom. Gordon zaś zauważył coś czego nie widział w gorączce walki ani bezpośrednio po. Robot zostawił mu specyficzną, frontową pamiątkę po tym starciu. Na karabinie widział liczne rysy od jego uderzeń szponów i ostrzy.




Topek; główna ulica; zajazd "U Doug'a"; Dzień 4 - świt; mgła.




Will z Vegas



Will’a obudziło pukanie w drzwi pokoju. Kelly. Informowała go, że jak chcą zrobic dziś interes na tym handlu to czas się zbierać. Ona sama z Henrym zaczną przygotowania ale niech nie liczy na złote góry jak nie zejdzie na dół. Dobrze, że go obudziła bo nie był pewny o której by wstał po tak zarwanej nocce. Choć musiał przyznać, że interes zrobił już na niej.

Ostatnia rozgrywka okazała się niezwykle długa i zażarta. Zupełnie jakby karty wiedział, że gra się nimi o wysoka stawkę. Z początku Schroniarzowi trafiły się dość średnie karty a za to całkiem niezłe miał chyba Reid bo z poczatku wygladało, że szybko skończy rozgrywkę zgarniając najwyższa pulę. Ale w końcu karta się od niego odwróciła. Potem przewagi dość długo nie mógł zdobyć nikt. Kazdy jak na kazdego, rasowego gracza chciał zostac tym jedynym zwycięzcą który zgarnia ze stołu cała pulę. Co prawda grali właściwie na łóżku ale zasada i motywacje pozostawały takie same. Gdy tylko jeden z nich zaczynał zdobywac przewagę pozostała dwójka zaczynała ze sobą współpracować. Więc zdarzało się, że dwaj goście grali przeciw gospodarzowi albo gdy on łączył się w sojuszu z Reidem lub Brentem by pokonać tego drugiego.

Czy ostatecznie dał o sobie słynn fart z Vegas z którego byli słynne równie dobrze jak ze swoich świateł czy może Will okazał się bardziej odporny na stres i przewidujący niż obaj inni gracze tego nie wiedział. W końcu jednak to własnie on połozył zestaw który ostatecznie przebił wszystkie pozostałe na zmiętolonym przez większość nocy łóżku.

Przez chwilę panowała cisza gdy sześć par oczu wpatrywało się we wszystkie wyłozone karty. Brant odchylił się do tyłu i przez chwilę wpatrywał się w sufit wciąż kręcąc głową jakby nie mógł uwierzyć w to co się właśnie stało. Reid w końcu sięgnął po papierosa i bez słowa zapalił. Dym z jego papierosa dołączył do siwej siekiery unoszącej się w raczej małym pokoju jaka wytworzyła przez noc dwójka palących graczy.

Teraz jednak był ten najbardziej niebezpieczny moment. W końcy wygraną się cieszy nie ten co wygrał tylko ten co ją wyniósł od stołu. Grając z obcymi róznie mogło być. Grało się właściwie w ciemno. A ludzie różnie reagowali gdy tracili coś co jest dla nich cenne. A w końcu było ich dwóch, obaj mieli broń a na łóżku leżała spora góra gambli która w większości pare godzni temu należała do nich. Will wiedział tyle, że raczej nie kantowali w grze. Inaczej by nie pozwolili mu wygrać przynajmniej w tej ostatniej grze. Poza tym nie złapał ich na niczym takim.

- No chuj w to! Dzięki za świetną rozgrywkę. - Reid w końcu podniósł się i klapnął z trzaskiem dłońmi o uda. Wcale zadowolony nie był jak kazdy z przegrania takiej ilości gambli.

- Taa… Chujowo mi karta dzisiaj szła… - Brent podniósł się też jeszcze bardziej markotny od kumpla.

- Tradycja nakazuje dać szanse na rewanż. Pamiętaj o tym. - rzekł jeszcze Reid zakładając z powrotem kapelusz i zbierając się do wyjścia. W końcu wciąż markotni wyszli z pokoju a Will mógł się nacieszyć wygraną i wreszcie spróbować złapać choć trochę snu z resztki pozostałej nocy.

A miał z czego się cieszyć. Obaj hazardziści faktycznie mieli całkiem ciekawe gamble. Pare garści naboi, kilka pełnych magów do broni krótkiej, sprytniutki rewolwerek świetny by go gdzieś ukryć, jakiś Glock choć na nietuzinkowe ammo 10 Auto, szelki taktyczne, krótkofalówkę choć ta akurat jakoś działac nie chciała w tej chwili, bandolier który jak znalazł pasował na ammo do jego obrzyna, całkiem kozacki nieśmiertelnik rodem z przedwojennej US ARMY z wydrukowanymi numerami “007” z jednej strony i “James Bond” z drugiej, mp3 ze słuchawkami jeszcze naładowaną do połowy, kilka działek gandzi z których możnaby zrobic pewnie z tuzin czy dwa zwykłych skrętów i elegancką papierośnicę. Było też trochę prochów, tornado, kolorowych pastylek a nawet kilka talonów na paliwo. Raczej było wątpliwe by tego typu towar udało mu się nabyć czy tutaj czy w Cheb no chyba, że własnie u jakiś podróżnych takich sam jak on. Pod tym względem trafiła mu się naprawde okazja i to dosłownie zapukała wczoraj w nocy do jego drzwi.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 4 - świt; mżawka i mgła.




Bosede "Baba" Kafu



Baba zauważył nie tylko przeciwnika ale po zmianie w kształcie bardzo małej, żółtawej plamki widział, że przeciwnik zauważył także i jego. Czuł ściskanie w dołku gdy wiedział, że przeciwnik skoro nie zdecydował się na ucieczkę więc będzie walczył. w tym wypadku oznaczało to, że dwójka strzelców wycelowała w siebie nawzajem swoją broń niczym para starodawnych rewolwerowców. Teraz też trwał pojedynek który mogł wygrać i przeżyć tylko jeden z nich. Broń, historie, wyszkolenie pozostawały dla nich siebie nawzajem całkowicie anonimowe i nieznane. Mogło ich dzielić wszystko ale łączyło ich jedno: motywacja. Każdy z nich chciał przeżyć tą walkę i zwyciężyć przeciwnika. Obaj czuli specyficzne uciskanie w dołku i przylepianie się języka do podniebienia, zroszone potem czoło gdy byli świadomi, że własnie są pod lufą uzbrojonego wroga który nie zawaha się strzelić. Nie było wiadome kto pierwszy trafi przeciwnika.

Pierwszy strzelił tamten na dachu. Musiał być świetnym strzelcem bo zdecydował się oddać praktycznie instynktowny strzał właściwie bez celowania. Miał jednak pecha. Baba widział gwałtowny ruch bronią pod chyba jakims kocem. Musiał leżeć pod jakąś termiczną osłoną która zakrzywała kształty i utrudniała wykrycie jak zwykłe snajperskie ghrille ale jeszcze do tego być zrobiona z jakiegoś maskującego promieniowanie cieplne matriału. Dlatego dla termowizji ktos taki był praktycznie niewidzialny. Gdyby nie leżał dokładnie na wprost mutanta i pozostał nieruchomo Baba mógłby przejść parę kroków i wcale nie musiałby go wykryć. A w przypadku tego cybernetycznego zwiadowcy zaprojektowanego do głebokiej inflirtacji wrogiego trytorium to już było nie wąskie osiągnięcie. Teraz jednak widział poruszenie jakby gwałtownie próbował odblokować broń.

Mimo to udało mu sie to zrobić i znów strzelił właściwie od razu bez celowania. Trafił. znowu trafił. Baba poczuł jak potężny pocisk kopie go w jego gadzią łapę a powietrze przeszył pojedynczy wystrzał. Baba jęknął ale nie przestał celować. Tamten widząc mizerny efekt swojego wystrzału strzelił ponownie ale tym razem pocisk rozbrygał tylko drzewo tuż obok głowy mutanta zasypując go drewnianymi drzazgami i odłamkami ale własciwie nie robiąc mu krzywdy. A tym razem powietrze przeszła kanonada a nie wystrzał bo strzał Posterunkowca zlał się prawie w jedno z ripostą mutanta. Seria z rkm-u przeszła przez nocne powietrze i od razu dopadła cel. Ponad tuzin pocisków zakotłował powierzchna dachu wzbijając kałuże wody zgromadzonej na starym dachu, nicując samą jego materię, dziurawiąc go na wylot i zasypując reszte dachu, to co było pod nim i same ciało rozgrzanym ołowiem. Sam strzlec wykonał instynktowny agonalny odruch jakby chciał osłonic głowę przed uderzeniem co było jak najbardziej zgodne z instynktem przetrwania i całkowicie bezuzyteczne. Goracy ołów przeszedł na wylot wielokrotnie jego ciało całkowcieie pustosząc jego narządy wewnętrzne nie dając szans na uratowanie nawet przedwojennej sztuce medycznej. Człowiek oddalony od erkaemisty zaledwie o kilkadziesiąt minut wił się jeszcze jakieś dwa jego oddechy a potem znieruchomiał ostatecznie. A potem po jakiś dwóch kolejnych oddechach osłabiony dach nie wystrzymał i zapdł się jakby wciągając ze sobą ciało Posterunkowca wgłąb budynku. Baba został sam na swoim drzewie z erkamem w dłoniach i nowa poważną raną w nodze.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline