Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-01-2016, 01:11   #131
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Chłopak zlustrował Megan wzrokiem i musiał przyznać, że propozycja była całkiem kusząca. Powiedzenie, że przez ostatnią wyprawę wgłąb bunkra i złapaniu tego cholerstwa, stosunki z Marlą się ochłodziły, to jak powiedzenie, że na Syberii jest chłodnawo...

Willowi więc bardzo brakowało bliskości płci przeciwnej, a jego organizm bardzo chciał zmienić ten stan. Chłopak ścisnął palcami nasadę nosa i wziął głębszy oddech. Wiele można było o Willu powiedzieć, a on sam bardzo chciał żeby wkrótce cały świat o nim opowiadał. Jednak inicjator epidemii zombi może i brzmiało doniośle, ale nie było chyba do końca tym czym chłopak chciałby się zapisać na kartach historii... Z tego też powodu musiał odmówić atrakcyjnej dziewczynie, a całe negocjacje zakończyły się porażką.

---

Jeśli chodziło jednak o wydymanie kogoś, to wieczór nie był jeszcze do końca stracony. Wciąż jeszcze miał w pokoju dwóch podróżników, noc była młoda, a oni wydawali się całkiem chętni na wyjście z pokoju nawet bez spodni. Zwłaszcza Brent, któremu wyraźnie się dzisiaj nie powodziło, a teraz chciał rzutem na taśmę zgarnąć wszystko. Z punktu widzenia pozostałej dwójki nie była to zbyt korzystna umowa, bowiem mieli zdecydowanie więcej od tego tłuka. Will jednak po ich ostatniej rozmowie o Kelly miał ochotę mu przywalić, a jak można było zrobić to lepiej niż puszczając go z torbami?

- W porządku - odpowiedział chłopak - jeśli nie boisz się wszystkiego stracić z kumplem, to ja chętnie przygarnę wasze zabawki. Musicie tylko wiedzieć, że mam dzisiaj zajebistego farta - Will uśmiechnął się biorąc do rąk talię i czekając na reakcję drugiego z przybyszy
 
Carloss jest offline  
Stary 24-01-2016, 20:22   #132
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
kapitan Kidd Burton nie wydawał się jakoś przekonany. Baba starał się przypomnieć nazwisko. Gdzieś je na pewno już słyszał, ale nie potrafił przypisać twarzy do imienia i głosu...

Czas się wydłużał. A Baba miał pustkę w głowie. Kazał wreszcie przełączyć swojej Si radiostację w tryb nadawania.
- Chodzi o ten bunkier, do którego już raz wysłał pan Stalowe Ćwieki. Teraz ostatni raz proszę opuścić pole walki, inne sprawy omówimy później. Bardzo proszę, nie chcę pana krzywdy.

- Kim jesteś? Skąd wiesz o tym bunkrze? Czy to ty zabiłeś tych dwóch na górze? Uprzedzam, że wszelkie akty agresji będą odebrane jako atak na jednostki Posterunku i potraktowane z całą surowością! - tym razem facet po drugiej stronie radia odpowiedział prawie od razu. Mówił wciąż tym zagniewano - podejrzliwym tonem okazując brak zaufania do rozmówcy.
- Przyjaciel jestem. Stalowe Ćwieki nie są posterunkiem. To jest ostatnie ostrzeżenie

Dlaczego nikt go nie słuchał, gdy mówił po dobroci? Kelly kiedyś powiedziała mu, że brak mu po prostu Kary-izmy. Baba nie bardzo rozumiał, co kary-izma ma do czynienia z tym, czy ludzie go słuchają i szanują czy nie. Postanowił jednak kiedyś nabrać więcej kary-izym. Wkradł się do polowej kuchni i podkradł kucharzowi trochę kary-izmy. Ale nic to nie dało. Potwornie go od tego rozbolały oczy, cały czas łzawiły i do tego nieustannie kichał. Stwierdził zatem, że bez kary--izmy jest mu lepiej. Chodź czasem smutno mu było, że ludzie go słuchają dopiero, gdy podnosi głos... nie lubił grozić innym i mama nauczyła go, iż podnoszenie głosu jest niegrzeczne, więc unikał tego, gdy mógł...

Baba kazał przełączyć radio na tryb pasywny. Odbierał teraz tylko. Nie sądził, by koledzy z posterunku mieli radio namierzacz... no i raczej potrzebowali by co najmniej 3 anten, by przeprowadzić triangulację, no ale kto wie.

Zwiadowca schroniarzy ruszył by przyszykować dywersję. Na cel obrał sobie jeden ze stojących skrajnie budynków. Nie wybrał tego najbardziej oczywistego, czyli nie ten, który był najbliżej lasu. Wybrał inny, z drugiej strony. Taki, by jak najwięcej innych budynków stało pomiędzy nim, a budynkiem, w którym schronili się posterunkowcy. Oczywiście dobrał też taki budynek, co stał po przeciwnej stronie pojazdów. Dywersja miała skupić uwagę gangerów tam, a nie dawać im oświetlenie terenu, gdy będzie się brał za pojazdy.
Ostrożnie ruszył na skraj lasu. Póki trzymał się w głębi drzew margines bezpieczeństwa miał dość spory jednak by zbliżyć się do budynku, trzeba było przebyć zdradliwie otwarty teren. Gdy zbliżał się do granicy lasu zauważył kolejne sidła. Tym razem udało mu się je wyminąć w bezpiecznej odległości i bez przykrych przygód.
Siedząc skryty na skraju lasu, zastanawiał się przez chwilę nad sidłami. Albo ktoś tu mieszkał na stałe, i sidła służyły zbieraniu pożywienia, lub Stalowe Ćwieki były tu dłużej i ćwieki były perymetrem bezpieczeństwa.
Baba obserwował dłuższy czas teren. Wyczekując momentu, gdy żołnierz z posterunku znów zniknie z okna. Potem prześlizgnął się nisko pochylony przez otwarty teren, starając się, by dom, który obrał sobie za cel skrywał go przed spojrzeniem z budynku z posterunkowymi.
otwartą przestrzeń pokonał bez reakcji ludzi zajmujących opuszczoną wioskę.
Udało mu się wślizgnąć do środka wybranego budynku przez jakieś dawno rozwalone okno. Niczym duch prześlizgnął się przez pomieszczenia, szukając kogoś z gangu. Niestety, nikogo tu nie było. Dość szybko zorientował się też, że budynek to ledwo trzymająca się całości, zeżarta przez korniki i rdze rudera.
Za to opornie mu szło znalezienie czegoś do rozpalenia a potem podtrzymania ognia. Wszystko było mokre i jakby na złość dobrano elementy które wcale nie lubiły się palić.
Czas uciekał a on utknął wewnątrz tego budynku. Ogień pojawiał się nikł i znów się pojawiał. Dywersja wymagała by się zaczęło palić. Musiał się zatem upewnić, że faktycznie ogień nie zagaśnie samoistnie. Dopiero po całkiem długiej chwili udało mu się rozpalić na tyle duży płomień by mieć pewność, że nie zgaśnie. Dobre było jednak to, że o ile mokre się ciężko rozpala, to potem daje tym więcej dymu. O ile dym nie przeszkadzał Babie za bardzo z jego termowizją, to ludziom już bardziej dawał się we znaki. Nawet noktowizory, o ile nie były to kamery termowizyjne, tylko wzmacniacze światła, miały spore problemy z dymem. Dolinka w jakiej znajdowała się osada znakomicie wspomagała zbieranie się dymu, co również było korzystne.
Przez ten czas dochodziło go niewiele ludzkich odgłosów co świadczyło, że faktycznie ten peryferyjny rejon osady nie był chyba patrolowany.
Jednak poświata ognia zdradzała nienaturalną aktywność w porzuconym i zalewnym deszczem budynku.
O ile poświata sięgała zewnętrznej części. Baba obrał miejsce podkładania ognia tak, by światło co najwyżej można było widzieć od strony lasu, nie zaś z budynku w którym byli posterunkowi. Pozamykał drzwi, ustawił szafy tak, by dawały osłonę. Działanie niepostrzeżenie było w jego drugą naturą.

Czas było się stąd zrywać.
Schroniarz opuścił budynek tak samo jak do niego wszedł. Ruszył ku linii drzew by skryć się wśród nich i poczekać jak rozwinie się sytuacja. Był już prawie przy samych drzewach gdy praktycznie jednocześnie poczuł silne uderzenie które szarpnęło jego wielkim bicepsem, podrzucając go jak bezpański kawałek mięsa do przodu, usłyszał huk wystrzału i poczuł falę bólu ze zranionego miejsca. Udało mu się jednak utrzymać kierunek i zniknąć w leśnych ustępach choć po ramieniu spływała mu krew a rana sprawiała wrażenie poważnej.
Baba zagryzł zęby. Trzasnął pięścią w mijane drzewo. Był zły. To na pewno był człowiek z posterunku. Snajper. Tego tylko brakowało. Dlaczego, dlaczego nie mogli posłuchać Baby i odjechać? Tak grzecznie ich prosił. Nie, oni musieli strzelać do Baby...
Zły i nieco sfrustrowany zatrzymał się w skryciu, opatrzył prowizorycznie ranę. Piekło. Był zły i nie wiedział co dalej robić.

Baba znów obszedł osadę dookoła. Nic nie pomagało. Żołnierze z posterunku postanowili być jego wrogami. Babie było bardzo przykro, ale nie mógł na to nic poradzić.
Mutant znalazł sobie wygodne drzewo. Trochę się naszukał nim znalazł to odpowiednie. Wlazł na górę, ustawił swój ciężki karabin. Skrył się częściowo za pniem i wycelował w budynek. Szukał posterunkowców. Oni byli tu największym zagrożeniem, zarówno ze względu na wyszkolenie jak i sprzęt.
Baba nagle dostrzegł coś na dachu. A to cwaniak, pomyślał Baba. Jeden z posterunkowych najwidoczniej usłał sobie gniazdo na dachu.
Leżał na nim. Z dołu był prawie niewidzialny. Musiał mieć jakiś kamuflaż bo właściwie Baba wykrywał jego samą głowę, względnie jedynie twarz.
To na pewno on strzelał. Musiał mieć szczęście, że akurat był z dobrej strony, gdy Baba opuszczał podpalaną przez siebie ruderę. Leżąc na dachu, mógł obserwować teren jedynie z jednej strony budynku.

Baba nie zastanawiając się dłużej nacisnął spust. Nocą wstrząsnęło dudniące terkotanie ciężkiego karabinu maszynowego. Lufa pluła ogniem i ołowiem.
 
Ehran jest offline  
Stary 25-01-2016, 04:54   #133
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 16

Detroit; dzielnica Schultz'ów; klub "Grzesznik"; Dzień 4 - świt; mgła.




Julia "Blue" Faust



Poranek w klubie nazwanym chyba na pochybel przedwojennemu porządkowi i wartością “Grzesznikiem” zaczął się dla jej mieszkańców całkiem burdelowo. Ale w końcu był to także i burdel. Blue rozbudziło rozpaczliwe walenie do drzwi.

- Rratunkuu! Chcą mnie zabić! - darł się jakis wyraźnie podszyty strachem męski głos.

- Tam jest! - usłyszała przekrzykujący go głos Wujaszka.

- Nie! Nic jej nie zrobiłem! To nie ja! Kurwa przecież to tylko dziwka! - darł się ten sam spanikowany głos ale bębnienie w drzwi ustało.

- Ona jest tu kelnerką szmaciarzu! - usłyszała rozgniewany głos Leo który adresatowi nie wróżył spokojnych nadchodzących minut.

- Może się dogadamy? Zapłacę… - facet pod drzwiami gorączkowo próbował się chyba wyslizgać z nieprzyjemnej sytuacji.

- Na pewno. - zgodził się całkiem uprzejmie Ray. Zaraz potem roległo się stłumione uderzenie o drzwi jakby wpadło na nie jakieś nie do końca władne ciało. A potem kilka podobnych. Jeszcze jakas seria cichnących jęknięć i skamleń przez chwilę panowała cisza.

- Dobra Leo, ja zgarnę śmiecia na zewnątrz a ty zobacz co z Amy. - rozległ się ponownie tubalny głos grzesznikowego wykidajły.

- Pieprzone cwele! Zobaczą dupę w burdelu to zaraz, że dziwka! Zawsze kurwa to samo! - rozległ się krótki odgłos jakby kopnięcia po czym Leo chyba faktycznie odszedł w głąb korytarza. Sądząc po szurających odgłosach Ray również zbierał pacjenta by go poranek na ulicy opatrzył i żeśkie powietrze skłoniło do przemyslenia swojego zachowania.

Poranek w burdelu zaczął się więc bez szału zlewając się jeszcze w resztki nocnych gości, imprez, awantur i pierwszych elementów historii pt. “I wiesz, obudziłem się potem na drugi dzień… “. Panna Faust, kumpela Anny włascicielki tego przybytku i druga siostra Egora zwanego “Szalonym Kapelusznikiem” mogła stwierdzić, że jesli nie zamierzała przegnic na kacu i spaniu kolejnego poranka to o tej pobudce nie było sensu już zasypiać. Przynajmniej jesli chciała się ogarnąć i wyglądać sensownie przed kręceniem się czy w ciastkarni czy przy samym “Ambasadorze” pomiędzy elitą Schultz’ów. Stwierdziła też, że po wczorajszych zabawach z Al’em nadal odczuwa na tyłku jego rękę a na nadgarstkach zostały jej czerwone półkręgi.

Miała też pare spraw do zaplanowania. Na przykład jak się tam dostać? Co prawda mogła pójść z buta aż tak daleko nie było. Ale iść z przez te błoto po tym gruzowiskowym złomowisku które tu bezczelnie nazywano ulicami i chodnikami? Poza tym iść z buta w tym mieście…

Własnego pojazdu nie miała. Mogłaby pogadać z kimś z “Grzesznika” by jej pożyczył czy podrzcił. Ale wcześniej nic o tym nie wspominała więc nie było to tak całkiem pewne. Chyba tylko Alyssa powinna i tak jechać gdzieś w miasto ale własnie trzeba by jej dać znać nim wyjedzie czyli jakoś teraz. Inna sprawa co z Troy’em. Z jednej strony poruszanie się samotnie nie było zbyt rozsądne. Zwłaszcza jak się było długonogą blondynką bez widocznego arsenału uzbrojenia. No i ochroniarz, zwłaszcza taki jak Troy od razu dodawał powagi i uwagi człowiekowi jakiego ochraniał. No ale była kwestia finezji i stylu które nie były mocną cechą Machado. W przeciwieńśtwie do umiejętności ochroniarza dla jakich wybrał go dla niej kiedys tatko. Miała się udać do ważniaków z Schultzów a Troy do tych wypastowanych, postawionych w kant krawaciarzy pasował jak pięść do nosa. Zwłaszcza jakby coś pysknął czy wsadził gały albo łapy gdzie nie trzeba. Wówczas mogło się zrobić nerwowo duzo bardziej niż to było z Angel na aukcji Xaviera gdzie własciwie im się upiekło. No i trzeba go by było odnaleźć i rozbudzić.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinika "Brzytewki"; Dzień 4 - świt; mgła.




Alice "Brzytewka" Savage



- Taa… Lecisz na mnie tylko jak zwykle nie chcesz się przyznać… - rzekł szef jej ochrony z krzywym usmieszkiem. Cięzko jej było stwierdzić czy żartuje, czy się droczy czy może powiedział to z przekąsem dla rozładowania atmosfery. Pokręcił trochę nerwowo głową ale w końcu kiwną nia na znak mruczac coś, żeby miec to już za sobą czy coś podobnego. Zgodził się ją obejrzeć bez dotykania. Gdyby nie znać tła sceny możnaby pewnie uznać, że facet nie leci na kobiety, jest pantoflarzem co go któraś trzyma tak krótko, że boi się skorzystać z okazji na skok w bok czy jeszcze co innego. Ale widziała wciąż rezerwę graniczącą na pograniczy z obawą przed zarażeniem które widział na dole w ciele Spider’a. Wyglądało na to, że Marcus na dość długo wyleczył się z amorów jej względem pewnie przynajmniej póki sprawa się nie wyjaśni, że jest ok.

Czy jednak jest ok i z nią i ze Spiderem nie szło sprawdzić tego w lot. Należało pobrać próbki, zobaczyć co za drobnosutroje i wirusy na tym wyrosnie, sprawdzić stabilność lub nie podstawowych parametrów życiowych i w ogóle było sporo pracy laboratoryjno - medycznej której nawet spec jej klasy nie mógł przyspieszyć. A bez tego zostawała obserwacja, działanie objawowe i próba zgadywania co poradzić w nadchodzącej przyszłości.

Marcus po oględzinach stwierdził z nieukrywaną ulgą, że nie widzi u niej nic podejrzanego. Widziała, że na pewno był szczery. Ulga malująca się w głosie i twarzy była na pewno nie do podrobienia dla kogoś tak prostolinijnego jak szef jej ochrony. Ale pytania o Zakazaną Strefę na nowo go zdenerowały.

- Kurwa nie wiem co tam jest! Nikt nie wie! Czasem ludzie wracają z jakimiś fajnymi gamblami i kazdy liczy, że jemu się właśnie uda. To chodzą. Ale prędzej czy później kazdego spotyka właśnie coś takiego albo po prostu nie wraca! - znów podniósł głos i wskazał reką gdzieś w stronę drzwi jakby tuż za nimi stał zakażony Spider. - Ale ja pierdolę, nie musze wiedzieć co to jest by widzieć, że nie chce mieć z tym wspólnego! Powinnas pozwolić mi go rozwalić i spalić. I tak już po nim. - w miare mówienia uspokajał się ale w głosie wyczuwała wyraźny żal i to, że nie akceptował jej decyzji. Dla niego Spider był martwy tyle, że jeszcze oddychał. Zmiany jednak tak silne, że ocierały się o jawną mutacje jednak były tak szybkie i silne, że własnie takie przypadki stawały się kanwą o różnych przeklętych miejscach na Pustkowiach. I żywą przestrogą by tam nie łazić.


---



Gdy wróciła by podać zastrzyk swojemu kolejnemu pacjentowi który obecnie był nietypowy jak żaden do tej pory. I nieodgadniony czy po prostu niebezpieczny jak żaden inny. To co się z nim działo na pewno nie było niczym standardowym. Działo się zbyt szybko i zbyt gwałtownie. Prawie na pewno mieli tu doczynienia z jakimś zmodyfikowanym organizmem. Czy celowo czy w efekcie wpływu otoczenia tego na tą chwilę nie wiedziała.

Sam niefortunny stalker cierpiał straszliwie. Widziała jak leżał dosłownie na łożu boleści. Kto wie czy nie na łożu smierci. Ludzki organizm miał pewna okreslony limit tego co może znieść. Spider był w taki stanie, że mógł go przekroczyć przy każdym oddechy. Potem nastapiła by prawdopodobnie dłuższa czy krósza zapaść, może połączona ze śpiączką ale niekoniecznie a potem byłoby już co najwyżej wszelakie życia po tej drugiej, ponoć lepszej stronie.

Zniekształcone ciało leżało przenicowane swoim potem i wszelkimi wydzielinami poczawszy od sliny sciekającej z już tylki częściowo władnych ust, dziwnej ropopochodnej wydzieliny z wrzodów czy czyraków na skórze, drobnych krwawień na ale i pod skórą gdzie najwyraźniej układ krwionośny był na pograniczu wydolności oraz łez. Swiadomie czy nie z oczu Detroitczyka leciały łzy.

- Boli… Wszystko mnie boli… Pani mi pomoże… Oddam pani co chce… Nawet to co znalazłem tam... Ale niech mnie już tak nie boli… Ja już nie mogę… Już nie wytrzymam… Potnę się… Już nie mogę… Tak bardzo boli… - mimo tak krytycznego stanu nieświadomość nie chciała się zlitować nad tym człowiekiem. Jęczał tylko z trudem łapiąc spazmatyczny, chrypiący oddech który zniekształcał mu głos. Poruszał słabo którąś kończyną ale nie przypominało to w pełni zaplanowanych i skoordynowanych ruchów. Błądził półprzytomny, otumaniony agonalnym bólem i goraczką ale całkowicie osunąć się w nie nie mógł. Nie sam i nie w tej chwili przynajmniej.


---



Z rańca obudzili ją zgodnie Marcus z Chrisem. To, że obudzli ją zgonie nie oznaczało, że sami byli zgodni ze sobą albo, że przyszli z tym samym. Gdy drzwi stanęły otworem okazało się, że stoją ramię w ramię ale przez drzwi dało sie przejść tylko pojedynczo.

- Jestem tu głównym oficerem medycznym “Brzytewki” więc to mnie się należy pierszeńśtwo. - rzekł wyniośle Chris patrząc zadziornie na Marcusa.

- A ja tu jestem głównym oficerem ochrony “Brzytewki” więc ja tu zarządzam pierszeństwem. - syknął mu w odpowiedzi facet w skórzanej kurtce.

- Ale to jest placówka medyczna. A ja przychodzę z porannym raportem medycznym z obchodu! - zaperzył się “główny oficer medyczny “Brzytewki” a w głosie pobrzmiewała mu duma.

- Achh taak? A ja kurwa przychodzę z jej zamówieniem które chciała na wczoraj. Dociera do ciebie hierarcha ważności jełopie? - Marcus dźgnął sanitariusza palcem.

- Nie chrzań! Zamówienie ma Osman na dole a ty jesteś tylko posłańcem! A ja mam raport w ręku! - wybuchnął Chris machając dumnie jakimś notatnikiem na starej, szkolnej podstawce do pisania z czym faktycznie od samego patrzenia wyglądał jak jakiś przedwojenny spec czy laborant chociaż. Ale faktycznie coś mu wspominała o porannych obchodach a teraz przecież faktycznie miał dwóch pacjentów do doglądania to i wreszcie miał z czego ten raport złożyć.

- Posłańcem!? Sam się kurwa poślij! - nie wytrzymał Marcus, wyrwał tą tackę z danymi i cisnął ją ze złością w głąb korytarza. Gdyby Chris był “prawdziwym Runnerem” w skórze jak Marcus za taką odzywkę pewnie zgarnął by po zebach. Ale “prawdziwi Runnerzy” traktowali go trochę z pogardą i przymróżeniem oka skoro nie nosił skóry, dziar i broni a jak jeszcze związał się z tą całą kliniką Brzytewki. Ale w takich momentach jak ten jeszcze kłuł w oczy się wręcz tym puszac przed nimi no to zapewne cierpliwość takich Marcusów a zwłaszcza tego tutaj po ostatniej dobie była zapewne na wyczerpaniu. Dlatego tylko cisnął notatnikiem a nie Chrisem. Przedłużanie sprzeczki jednak raczej nie rokowało pokojowego rozwiązania.




Pustkowia; droga z Cheb; karawana Szczoty; Dzień 4 - świt; mgła.




Szuter i siostry Winchester



- Psy? I po co się tak drzeć? - Szczota spytał patrząc na Tinę. Choć było to chyba te z pytań na które niekoniecznie trzeba odpowiadać. - No nic, przegoniliście je nim coś nabroiły no to problem z głowy. - machnął ręką wyjmując z kieszeni paczkę fajek. - To te same co wczoraj? - spytał spokojniej po chwili jakiej potrzebował na zapalenie papierosa. Sytuacja faktycznie stopniowo normalniała na terenie całej stodoły. Ludzie nie mogąc zlokalizować zagrożenia które chyba faktycznie czmychnęło w deszczową ciemność zaczęli znowu wracacać do swoich posłań. Obózł cichł, uspokajał się gdy ludzie próbowali złapać choć trochę snu przed nastepnym dniem podróży.

- Sam go sobie wywaliłeś w błoto to sam sobie wyczyść. Ja jestem monterem a nie twoją sprzataczką. - rzekła bezczelnie druga bliźniaczka zawijając sie z powrotem w stronę ognisk. Na szczęscie ludzie nim posnęli pozłożeczyli na zmarnowany przez nocnych strażników opał ale gdy każdy odłamał ze stodoły czy wygrzebał jakąś dechę czy coś podobnego to uzupełnione braki pozwalały żywić nadzieję, że chociaz jedno ognisko dotrwa do rana. Własnie do niego skierowała się Whitney.


---



Ranek zaczął się jak na karawaniarski standard dość zwyczajnie. Obie panny Whinchester dosłużyły swoją wartę już bez incydentów, potem przyszła kolej na kolejna parę a one mogły złapać jeszcze trochę snu przed nastaniem ranka. Rano zaś obóz zbudził sie do codziennego życia. Zaczęło się przygotowywanie wozów i zwierząt do drogi, przygotowywanie sniadania i przeszukiwanie okolicy w poszukiwaniu czegoś na rozpałkę. Jedynym wyjątkiem był oczywiście samochód który kłuł w oczy swoją innością. Wieczorem ani w nocy nikt go nie zdołał zbadać więc ciekawość zżerała wszystkich co taka wyglądająca na sprawną gablota robi tu na tej opuszczonej farmie. Jedyną której los samochodu był chyba całkowicie obojętny była chebańska Indianka. Grupka karawaniarzy ruszyła więc ostrożnie w stronę pojazdu chcąc mu się przyjrzeć z bliska. Był to gambel który aż krzyczał do kazdego prócz Sedny “Weź mnie” więc tylko głupiec by nie spróbował tego zrobić. Świetnie też pasowało do wszelakich pozornie łatwych gambli do zdobycia o jakich roiło się w opowieści z Pustkowi więc i wzbudzało to naturalną ostrożność.




Cheb; płd. bagna; farma Fergusona; Dzień 4 - świt; mżawka i mgła.




Nataniel "Lynx" Wood i Nico DuClare



Nico oparła kanadyjski karabinek o kawałek złomu niczym o profesjonalną podpórkę i wystrzeliła prędki, pojedynczy i jak się okazało celny pocisk. Widziała jak siła pocisku rozbryzgała przegniłe drewno przebijając się na wylot i zostawiając po sobie mały otwór jakich i tak już było pełno w ścianach. Niewielki pakuneczek zniknął gdzieś w po drugiej stronie gdy siła pocisku wyrzuciła go gdzieś w przestrzeń na zewnątrz. Pewnie wpadł gdziś do tej bagiennej wody jednak nie eksplodował. Ani ten ani te co wciąż te które widziała na ścianach. W tym momencie stosunkowo farciarską do tej pory Kanadyjkę dosięgła jakby pośmiertna zemsta robotów bowiem przez łydkę przeszył jej palący ból gdy szarpiąc nia pocisk przeszedł ją na wylot. Rana nie sprawiała wrażenia poważnej ale znajdowała się na lini tej syfiastej, bagiennej wody.

Gordon walczył już resztami sił. Krwawił, krztusił się od zalewającej go wody, był już po częsci oślepiony i z najwyzszym trudem w ostatniej chwili sparował karabinem kolejne ataki mechanicznych ostrzy i kolcy. Wiedział, że długo tak nie pociągnie. Jak nie robot to zwykłe wykrwawienie go wykończy albo się wreszcie utopi w tej smierdzącej lodowatej wodzie. Ale wychowany od małego na Froncie i wśród twardzieli Estebana Walker walczył do ostatnego oddechu. Wiedział już, że ludzie którzy niecałe dwie doby temu byli w większości dla niego zupełnie obcy teraz są już blisko i strzelają do tego cholernego robota! Czuł jak pociski rozbryzgują wodę tuż koło niego prawie go trafiając. Musiał wytrwać jeszcze tylko chwilę. I wytrwał. Usłyszał jakiś łomot metalu i robotem jakby rzuciło jakby ktoś go zdzielił potężnym bejzbolem. Ale ten roboci sukinsysn się też nie poddawał! Był twardy tak samo jak Walker tylko w robocim wydaniu. Wciąż był w pobliżu łowcy maszyn i już wierzgał tymi kolcami by go jeszcze sięgnąć, ciachnąć czy ukuć. Wówczas padł kolejny triplet robotem znów rzuciło i syknął jeszcze, strzelił iskrami, wierzgnął tymi swoimi jeszcze sekundę wcześniej zabójczymi łapami i wreszcie znieruchomiał częściowo zanurzony w wodzie która od razu zaczęła się wokół niego cichnąć i uspokajać.

Poza Dawidem, Nathaniel miał najlepszy podgląd na przebieg dramatycznego finału walki z robotami. Zwłaszcza z tym ostatnim. Póki walczył i był w ruchu był niesamowicie żwawym przeciwnikiem. Wyglądał jak zamzana smuga która nie nieruchomiała ani na chwilę więc nie można było wychwycić prawie żadnych szczegółów. I jeszcze wszystko cały czas było zalewane rozbryzgami wodnej kotłowaniny jakie ludzki i roboci wojownik wspólnie tworzyli. Cel był niebywale trudny do trafienia. Ale obaj trafili. Dawid wystrzelił ze swojego karabinu ciut wcześniej. Lunx widział, że drugi łowca trafił bo robota aż odrzuciło od słabnącego co raz bardziej kumpla. Ale rana która mogła wypruć człowiekowi bebechy nawet spod złudnej osłony kevlarowego pancerza posyłając go do piachu na dobre. Ale z robotami sprawa nie była taka oczywista. Robot wciąż próbował wykonać zaprogramowany rozkaz i wrócić do walki by wykończyć ludzkiego wroga Bestii którego prawie dopadł. Wówczas spadł na niego triplet z lynxowego karabinka odrzucając go jeszcze kawałek gdzie wreszcie powierzgał jeszcze chwilę i znieruchomiał choć nadal dymił i sypał iskrami.


---



Koniec. Czwórka ludzi zebrała się ponownie w starym domu służącej kiedyś Fergusonom za główną siedzibę. Dom był postrzelany, ziały w nim przestrzeliny lub brakowało całych fragmentów ścian w miejscach gdzie ołów serii trafił w słabszy fragment lub przeszedł kilka razy. Mimo to te roztrzelane resztki pierwszego noclegu i tak były jedynym miejscem jakie znali obecnie na jakikolwiek odpoczynek. Gdy odchodzili od starej stodoły ta wciąż strzelała chaotycznymi wystrzałami eksplodującej w pożarze amunicji nawet nie łudząc jakimkolwiek schronieniem. Potem gdy już byli w domu coś wybuchło jeszcze porządniej i roztrzelana podczas dobowej walki, przegniła, nadwyrężona aurą i czasem konstrukcja zatrzeszczała i już nie przestała póki cała się nie zawaliła w tą bagienna wodę. Teraz w jej miejscu sterczała sterta dech i dachówek.

Sami zwycięzcy też nie sprawiali wrażenia plakatowych wizerunków z reklamówek werbunkowych czy nowojorskiej propagandy. Byli jednak wszyscy, trzech mężczyz i kobieta, weteranami Pustkowi i Frontu. Wiedzieli jak wygląda rzeczywistość w tych miejscach a nie lukrowany obrazek. Właśnie ten prawdziwy widzieli nawzajem na swoich twarzach. W zamykajacych się z wycieńćzenia powiekach, płucach z które wreszcie miały okazję złapać reguralny oddech wydobywający się obłoczkiem w zimnym przedświcie, w zrobionych z byle czego opatrunkach nasiąkniętych w demokratycznych proporcjach krwią, potem i bagienna wodą, w poszarpanych pociskami i ostrzami ubraniach, słyszeli w burczenie własnych pustych zołądków które zdawały się zassane pustką do wnętrza, w spierzchniętych wargach i wysuszonych wargach które domagały się choć kropli wilgoci której już dawno nie mieli czy wreszcie w bólu w tężejących w bezruchu po tak długim wysiłku mięśniach.

Obaj łowcy wygladali szczególnie nieciekawie lub bardzo ciekawie w zależności czy ktoś oceniałby szanse na szybki powrót do zdrowia czy kolekcjonował widoki i opisy róznorakich obrażeń. Dawid i tak był zadowolony, że znaleźli wyrzutnię EMP gdzie przy upadku zgubił ją Gordon. Podczas tej wyprawy oberwali właściwie wszyscy bez wyjątku. Najlepiej uchowała się Nico która wyszła prawie cało z wszystkich walk. Lynx’a pocharatał zarówno tamten dziwny stwór jak i teraz ta bliska eksplozja miny od której torchę wciąż mu dzwoniło w uchu co odkrył gdy sytuacja się uspokoiła. Teraz jednak gdy już się właśnie uspokoiła i zszedł z nich bojowy koktail hormonów jaki natura zawsze serwuje w chwili walki o przetrwanie zaczynały się prawdziwe dolegliwości i prawdziwy ból. Ciała wręcz po kolei nieruchomiały pokonane w końcu wielodniowym, skrajnym wysiłkiem. Cała czwórka odpłynęła w sen zasypiając prawie od razu tak jak siedli tak zasnęli.


---



- Hej! Hej Nico! Obudź się! - jakaś dłoń potrząsała lekko tropicielką chcąc ja najwyraźniej rozbudzić. Dłoń była chyba połączona z męskim głosem. Na pewno nikogo z trzech jej towarzyszy. Na pewno jednak znajomy. Głos ponadto zdawał się być zeniepokojony i zaskoczony. Głos usłyszała też pozostała trójka i tak samo jak Kanadyjka otworzyli oczy. Brian. Brian Saxton. Zastępca szeryfa. Razem z drugim zastepcią Eliott’em stali wśród pospałych i wygladajacych jakby wyszli z piekła pogromców robotów chcąc ich dobudzić. - Co tu się stało? - spytał zdumionym głosem Brian widząc, że już cała czwórka jest przytomna. Czekając na odpowiedź odpiął manierkę i podał ją Nico. Drugą w obieg chłopakom puścił Eliott. Ten też był zdziwiony ale chyba nie tak jak Saxton który był przecież w tym miejscu ledwie trochę ponad dobę temu i wyglądało całkiem inaczej. Teraz w świetle poranka jeszcze bardziej widac było skalę zniszczeń niż wcześniej w nocy. Poza tym wczesniej nikt się nie bawił w oglądanie. Teraz nawet w porannych oparach mgły i z siapiącą na świat mżawkę widać było ruinę stodoły i zdemolowany walkami dom. Gordon zaś zauważył coś czego nie widział w gorączce walki ani bezpośrednio po. Robot zostawił mu specyficzną, frontową pamiątkę po tym starciu. Na karabinie widział liczne rysy od jego uderzeń szponów i ostrzy.




Topek; główna ulica; zajazd "U Doug'a"; Dzień 4 - świt; mgła.




Will z Vegas



Will’a obudziło pukanie w drzwi pokoju. Kelly. Informowała go, że jak chcą zrobic dziś interes na tym handlu to czas się zbierać. Ona sama z Henrym zaczną przygotowania ale niech nie liczy na złote góry jak nie zejdzie na dół. Dobrze, że go obudziła bo nie był pewny o której by wstał po tak zarwanej nocce. Choć musiał przyznać, że interes zrobił już na niej.

Ostatnia rozgrywka okazała się niezwykle długa i zażarta. Zupełnie jakby karty wiedział, że gra się nimi o wysoka stawkę. Z początku Schroniarzowi trafiły się dość średnie karty a za to całkiem niezłe miał chyba Reid bo z poczatku wygladało, że szybko skończy rozgrywkę zgarniając najwyższa pulę. Ale w końcu karta się od niego odwróciła. Potem przewagi dość długo nie mógł zdobyć nikt. Kazdy jak na kazdego, rasowego gracza chciał zostac tym jedynym zwycięzcą który zgarnia ze stołu cała pulę. Co prawda grali właściwie na łóżku ale zasada i motywacje pozostawały takie same. Gdy tylko jeden z nich zaczynał zdobywac przewagę pozostała dwójka zaczynała ze sobą współpracować. Więc zdarzało się, że dwaj goście grali przeciw gospodarzowi albo gdy on łączył się w sojuszu z Reidem lub Brentem by pokonać tego drugiego.

Czy ostatecznie dał o sobie słynn fart z Vegas z którego byli słynne równie dobrze jak ze swoich świateł czy może Will okazał się bardziej odporny na stres i przewidujący niż obaj inni gracze tego nie wiedział. W końcu jednak to własnie on połozył zestaw który ostatecznie przebił wszystkie pozostałe na zmiętolonym przez większość nocy łóżku.

Przez chwilę panowała cisza gdy sześć par oczu wpatrywało się we wszystkie wyłozone karty. Brant odchylił się do tyłu i przez chwilę wpatrywał się w sufit wciąż kręcąc głową jakby nie mógł uwierzyć w to co się właśnie stało. Reid w końcu sięgnął po papierosa i bez słowa zapalił. Dym z jego papierosa dołączył do siwej siekiery unoszącej się w raczej małym pokoju jaka wytworzyła przez noc dwójka palących graczy.

Teraz jednak był ten najbardziej niebezpieczny moment. W końcy wygraną się cieszy nie ten co wygrał tylko ten co ją wyniósł od stołu. Grając z obcymi róznie mogło być. Grało się właściwie w ciemno. A ludzie różnie reagowali gdy tracili coś co jest dla nich cenne. A w końcu było ich dwóch, obaj mieli broń a na łóżku leżała spora góra gambli która w większości pare godzni temu należała do nich. Will wiedział tyle, że raczej nie kantowali w grze. Inaczej by nie pozwolili mu wygrać przynajmniej w tej ostatniej grze. Poza tym nie złapał ich na niczym takim.

- No chuj w to! Dzięki za świetną rozgrywkę. - Reid w końcu podniósł się i klapnął z trzaskiem dłońmi o uda. Wcale zadowolony nie był jak kazdy z przegrania takiej ilości gambli.

- Taa… Chujowo mi karta dzisiaj szła… - Brent podniósł się też jeszcze bardziej markotny od kumpla.

- Tradycja nakazuje dać szanse na rewanż. Pamiętaj o tym. - rzekł jeszcze Reid zakładając z powrotem kapelusz i zbierając się do wyjścia. W końcu wciąż markotni wyszli z pokoju a Will mógł się nacieszyć wygraną i wreszcie spróbować złapać choć trochę snu z resztki pozostałej nocy.

A miał z czego się cieszyć. Obaj hazardziści faktycznie mieli całkiem ciekawe gamble. Pare garści naboi, kilka pełnych magów do broni krótkiej, sprytniutki rewolwerek świetny by go gdzieś ukryć, jakiś Glock choć na nietuzinkowe ammo 10 Auto, szelki taktyczne, krótkofalówkę choć ta akurat jakoś działac nie chciała w tej chwili, bandolier który jak znalazł pasował na ammo do jego obrzyna, całkiem kozacki nieśmiertelnik rodem z przedwojennej US ARMY z wydrukowanymi numerami “007” z jednej strony i “James Bond” z drugiej, mp3 ze słuchawkami jeszcze naładowaną do połowy, kilka działek gandzi z których możnaby zrobic pewnie z tuzin czy dwa zwykłych skrętów i elegancką papierośnicę. Było też trochę prochów, tornado, kolorowych pastylek a nawet kilka talonów na paliwo. Raczej było wątpliwe by tego typu towar udało mu się nabyć czy tutaj czy w Cheb no chyba, że własnie u jakiś podróżnych takich sam jak on. Pod tym względem trafiła mu się naprawde okazja i to dosłownie zapukała wczoraj w nocy do jego drzwi.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 4 - świt; mżawka i mgła.




Bosede "Baba" Kafu



Baba zauważył nie tylko przeciwnika ale po zmianie w kształcie bardzo małej, żółtawej plamki widział, że przeciwnik zauważył także i jego. Czuł ściskanie w dołku gdy wiedział, że przeciwnik skoro nie zdecydował się na ucieczkę więc będzie walczył. w tym wypadku oznaczało to, że dwójka strzelców wycelowała w siebie nawzajem swoją broń niczym para starodawnych rewolwerowców. Teraz też trwał pojedynek który mogł wygrać i przeżyć tylko jeden z nich. Broń, historie, wyszkolenie pozostawały dla nich siebie nawzajem całkowicie anonimowe i nieznane. Mogło ich dzielić wszystko ale łączyło ich jedno: motywacja. Każdy z nich chciał przeżyć tą walkę i zwyciężyć przeciwnika. Obaj czuli specyficzne uciskanie w dołku i przylepianie się języka do podniebienia, zroszone potem czoło gdy byli świadomi, że własnie są pod lufą uzbrojonego wroga który nie zawaha się strzelić. Nie było wiadome kto pierwszy trafi przeciwnika.

Pierwszy strzelił tamten na dachu. Musiał być świetnym strzelcem bo zdecydował się oddać praktycznie instynktowny strzał właściwie bez celowania. Miał jednak pecha. Baba widział gwałtowny ruch bronią pod chyba jakims kocem. Musiał leżeć pod jakąś termiczną osłoną która zakrzywała kształty i utrudniała wykrycie jak zwykłe snajperskie ghrille ale jeszcze do tego być zrobiona z jakiegoś maskującego promieniowanie cieplne matriału. Dlatego dla termowizji ktos taki był praktycznie niewidzialny. Gdyby nie leżał dokładnie na wprost mutanta i pozostał nieruchomo Baba mógłby przejść parę kroków i wcale nie musiałby go wykryć. A w przypadku tego cybernetycznego zwiadowcy zaprojektowanego do głebokiej inflirtacji wrogiego trytorium to już było nie wąskie osiągnięcie. Teraz jednak widział poruszenie jakby gwałtownie próbował odblokować broń.

Mimo to udało mu sie to zrobić i znów strzelił właściwie od razu bez celowania. Trafił. znowu trafił. Baba poczuł jak potężny pocisk kopie go w jego gadzią łapę a powietrze przeszył pojedynczy wystrzał. Baba jęknął ale nie przestał celować. Tamten widząc mizerny efekt swojego wystrzału strzelił ponownie ale tym razem pocisk rozbrygał tylko drzewo tuż obok głowy mutanta zasypując go drewnianymi drzazgami i odłamkami ale własciwie nie robiąc mu krzywdy. A tym razem powietrze przeszła kanonada a nie wystrzał bo strzał Posterunkowca zlał się prawie w jedno z ripostą mutanta. Seria z rkm-u przeszła przez nocne powietrze i od razu dopadła cel. Ponad tuzin pocisków zakotłował powierzchna dachu wzbijając kałuże wody zgromadzonej na starym dachu, nicując samą jego materię, dziurawiąc go na wylot i zasypując reszte dachu, to co było pod nim i same ciało rozgrzanym ołowiem. Sam strzlec wykonał instynktowny agonalny odruch jakby chciał osłonic głowę przed uderzeniem co było jak najbardziej zgodne z instynktem przetrwania i całkowicie bezuzyteczne. Goracy ołów przeszedł na wylot wielokrotnie jego ciało całkowcieie pustosząc jego narządy wewnętrzne nie dając szans na uratowanie nawet przedwojennej sztuce medycznej. Człowiek oddalony od erkaemisty zaledwie o kilkadziesiąt minut wił się jeszcze jakieś dwa jego oddechy a potem znieruchomiał ostatecznie. A potem po jakiś dwóch kolejnych oddechach osłabiony dach nie wystrzymał i zapdł się jakby wciągając ze sobą ciało Posterunkowca wgłąb budynku. Baba został sam na swoim drzewie z erkamem w dłoniach i nowa poważną raną w nodze.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 25-01-2016, 22:38   #134
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Post by bagienna ekipa i MG. Później będzie więcej.

Gordon ocknął się gwałtownie chwytając za broń jak tylko usłyszał kroki i głos. Jednak silny ból szybko przypomniał mu o wczorajszych wyczynach. Kaszlnął prawie wypluwając płuco i splunął krwią. Widok zabójcy maszyn budził jedynie silne zdruzgotanie. Był idealnym przykładem co maszyna może zrobić z człowiekiem i dlaczego ludzkość przegrywa tę wojnę. Podniósł się opierając ciężar swojego ciała na karabinie. Wyglądał jak zalany w trupa żul próbujący wstać, czyli przekomicznie, jednak nikomu kto widział czego doświadczył Gordon nie było do śmiechu. Po chwili walki z samym sobą co było miłą odmianą od walki z maszynami Walker zorientował się kto się tak późno o nich zatroszczył, jakby się lepiej czuł to nastukałby temu pierdolonemu zastępcy kolbą że czułby się gorzej niż on sam teraz. Jednak z oczywistych przyczyn nie było to możliwe. Zaczął szukać po kieszeniach i torbie papierosów, oparł się o ścianę walącego się budynku i odpalił. Pierwsze zaciągnięcie niosło z sobą więcej rwącego płuca bólu. Ale od razu zrobiło mu się lepiej. Papieros porankiem od wielu lat działał na Gordon’a kojąco. Po chwili jak wszyscy zdążyli się już nieco ogarnąć rzucił:
- Maszyny… to się stało… odkryliśmy że w stodole jest kilka tosterów, jedna lodówka i piekarnik. Stwierdziliśmy że przydadzą się wam w mieścinie i chcieliśmy wam przynieść… Okazało się że nie chciały być częścią waszej społeczności, nie chciały wam służyć, wkurwiły się i zaczęły się buntować… wiesz, rzucać talerzami, kostkami do zmywarek, a tostery strzelały chlebem więc chociaż nie głodowaliśmy… - przeszedł się do okna z którego dzień wcześniej strzelał Lynx żeby zobaczyć czy budynek ocalał i czy warto schodzić tam i kolekcjonować pozostałości po blaszakach, stwierdził że trzeba wysłać tam zdrowych, miał nadzieję że przyjechali wozem.

Gordon zmienił swój ironiczny ton i rzucił:
- Wybacz, to było niepotrzebne… trochę jesteśmy jeszcze wszyscy na krawędzi przez tą całą śmierć… wiecie wpadnięcie przez dziurę w dachu do leża maszyn nieco skłania człowieka do przewartościowania swojego durnego życia... mam nadzieję że przywieźliście jakieś opatrunki i że przyjechaliście wozem. Chcielibyśmy was prosić żebyście podjechali jak najbliżej budynku i zapakowali na wóz te truchła maszyn które da się łatwo odkopać. Chcielibyśmy zabrać je do szeryfa, na spokojnie rozbebeszyć i sprawdzić dokładnie, może uda nam się ustalić dlaczego taki mobsprzęt znajduję się na takim odludziu choć swoją teorię już mam… - spojrzał na ludzi szeryfa pytająco - to bardzo ważne żeby zaciągnąć jak najwięcej kup złomu do jakiegoś spokojnego warsztatu i dać nam je przebadać, też dla waszego bezpieczeństwa. Maszyn może być więcej, nie wiadomo czy nie dziadek Moloch tak z samego kaprysu i żeby sprawdzić jak jego dzieci poradzą sobie na bagnach nie wyznaczył waszej mieściny jako cel do zniszczenia. Uwierzcie mi, nie chcecie ryzykować, żeby te przypuszczenia się sprawdziły…

Gordon sam nie był pewny czy w ogóle warto schodzić tam i szukać pozostałości po maszynach ale wolał rzucić ten pomysł wszystkim żeby nieco zagnieździł się głowach wszystkich. Miał nadzieję że każdy, kto ma coś sensownego do powiedzenia się wypowie i wtedy będzie jasne czy będą się babrać po maszyny czy nie. Chociaż co szkodzi żeby pomocnicy szeryfa się pobabrali trochę sami… niech też się do czegoś przydadzą.

Lynx jak przez mgłę usłyszał jakiś głos, potem poczuł szarpnięcie za ramię, początkowo delikatne potem coraz gwałtowniejsze. Zmęczone i obolałe ciało zerwało się z drewnianej podłogi z kolbą wycelowaną w twarz napastnika. Dopiero po chwili doszło do niego, że to jeden z zastępców szeryfa. Spierzchniętymi wargami wydobył z siebie tylko krótkie: - Przepraszam - a potem z trudem wyprostował się. Powiódł oczami wokół i zauważył Briana Saxtona.

Przyjął z wdzięcznością manierkę, którą otrzymał od Elliota i pociągnął z niej kilka porządnych łyków. Czuł ból z kilku powierzchownych ran, jakie otrzymał podczas wybuchu miny pułapki. Niemniej jednak nie wyglądał tak źle jak Gordon, roboci oprawca zabrał się za niego na poważnie. O ile samą walkę pamiętał dość wyraźnie, co było zapewne wynikiem stresu wydzielonej adrenaliny, to jednak nie pamiętał jak znaleźli się w domu. Widocznie byli tak zmęczeni, że padli bez sił na podłodze na piętrze chaty Fergusona. Wysłuchał zgryźliwych komentarzy Gordona, ale nie komentował. Rozumiał wkurwienie zabójcy maszyn, sam miał ochotę przyjebać Brianowi, za to jak potraktował go szeryf i cały ten jego urząd. Nie miał teraz jednak na to sił i ochoty.

- Dzięki, że po nas wróciliście… nie wiem, czy byśmy stąd wyszli o własnych siłach. Pomijając złośliwości Gordona, miasteczko jest w niebezpieczeństwie. Jeśli są tak blisko Cheb, to znaczy, że coś je interesuje. Wtedy przybędzie ich tu więcej, a może już tu są? Kto to wie?

Kiedy się napił i ogarnął, podszedł do okna przez które wczoraj strzelał, zabójca maszyn wpatrywał się z nienawistym wzrokiem w resztki dymiącej stodoły, która się zawaliła. Skinął mu z uznaniem głową, wykonali kawał dobrej roboty i mało nie przypłacili tego życiem. O ile wcześniej nie za bardzo ufał zabójcy, tak teraz wiedział, że trafił na równego sobie wojownika i człowieka, któremu warto podać rękę: - Dobra robota stary, dokopaliśmy skurwesynom, sztama? - odezwał się, kiedy reszta była zajęta sobą.

Gordon kiwnął głową i odpowiedział wyciągając rękę w kierunku Lynx’a:
- Dzięki, ale twoje celne oko zrobiło chyba najwięcej dobrego wrażenia na blaszakach. - wypuścił kłąb dymu, krztusząc się - pierdolony Moloch… jak nie masz co z sobą zrobić w przyszłości to wiedz że zawsze jesteś mile widziany u mojego boku... Chyba dam sobie na razie spokój z maszynami… bandytów i inne szumowiny zabija się łatwiej… ale na razie należy się nam butelka czegoś mocnego i spokojny wieczór - pomilczał chwilę i rzucił tak żeby tylko Lynx usłyszał - myślisz że warto wysłać przydupasów szeryfa na to pobojowisko? Przydałoby się wykopać kilka maszyn i wziąć z sobą… amunicja poszła się jebać… ale z mniejszych tosterów powinno dać się coś wyskubać. W obecnej sytuacji szeryf musiałby zapłacić nam bardzo dużo żeby nam się chociaż zwróciły koszty tej pieprzonej wyprawy...

Lynx przytaknął: - Nie pogardzę łykiem gorzały i dobrą wyżerką, ale póki co nie ruszam się z Cheb. Parę spraw mam tutaj do załatwienia i chcę zostać na dłużej. Znajdę jakiś pustostan i się jakoś urządzę na razie. Jak chcesz możemy zostać sąsiadami - zażartował. - Trochę czasu minie zanim wrócimy do formy, a robotów będzie tylko więcej. Chyba też zostaniecie na trochę. Co do robotów, to aż tak się na tym nie znam, ale faktycznie każdy okruch wiedzy może się przydać. Poznanie typów maszyn i ich przeznaczenia, mogłoby pomóc w ustaleniu po co tu one są w ogóle? Najwyżej ile będziemy potrafili to im pomożemy, ale fizycznie muszą oni odwalić robotę.

Walker kiwnął głową z uśmiechem:
- Tak… chwilę zostaniemy, jak miejscowi nas zechcą… odczułem nieodparte wrażenie że nie przepadają tu za obcymi objuczonymi spluwami większego kalibru… a za mną to szeryf już chyba w ogóle nie przepada nie wspominając już o dzielnych zastępcach... ale masz rację, póki jest tu robota sensownie będzie tu zostać, dojść do sił i pomóc Cheb w zamian za solidny żołd… W końcu nie jesteśmy na froncie nie? Tutaj jesteśmy zwykłymi najemnikami… no, prawie zwykłymi… w końcu każdy ma jakieś ideały…

Gdzieś z pomiędzy resztek zawalonej stodoły unosiły się delikatne wstążki dymu: - Jak myślisz, jaki cel miała ta eskapada Puszek? Był Transporter, coś jak mniejsza matka, był robot naprawczy, był Łowca z dużymi zbiornikami, i to kurestwo które Ciebie pocięło. Zwiad? Rozpracowanie terenu? Czy raczej dywersja? Albo poszukiwanie czegoś?

Gordon odpowiedział ale niezbyt pewnie:
- Moim zdaniem zwiad albo poszukiwania czegoś… obojętnie która opcja jest prawdziwa… do wyciągnięcia jest tylko jeden wniosek… i doskonale wiesz jaki to wniosek, prawda?

- Cheb, ma przesrane
- splunął przez okno flegmą i kurzem, którego resztek nie spłukał wodą z manierki Elliota. - Jeśli coś tu interesuje Puszkę, to pewnie z Cheb drzazgi zostaną. Chociaż z drugiej strony roboty były bardzo dyskretne, więc może jest coś w okolicy co chcą zdobyć i zniknąć? Tylko, jeśli masz na myśli bunkier na Wyspie, to nie wiem jak miałby się tam dostać? To może być coś innego?

Gordon nadal zadumany skontrował tok myślenia rozmówcy:
- Albo były tak przyczajone właśnie dlatego że nie wiedzą jak się tam dostać… może czekają na jakieś posiłki… nie sądzę żeby to nie miało związku z bunkrem. Możliwe że to coś innego ale pewno ma związek z bunkrem…

- No może masz rację. Niemniej jeśli nam nie pomogą to musimy tu wrócić za parę dni jak wydobrzejemy. Albo zostawić kogoś z zapasami, by przyglądał się czy przez ten czas nici się tu nie zjawiło. Jeśli maszyny wysłały sygnał ratunkowy, to może zjawić się ich tu więcej. Lepiej to wiedzieć
- nadal mówił przyciszonym tonem, by rozmowa została między nimi.


Podszedł do resztki starego regału, który stał w kącie pokoju i wziął z niego swoją apteczkę, zwracając się do Elliota: - Jeśli macie jakieś czyste opatrunki, albo choć w miarę czyste szmaty, to dajcie, trzeba szybko zająć się ranami. Rozkładał na rozklekotanym stole medykamenty i sprzęt medyczny. Było tego mało, ale chciał opatrzyć szybko najważniejsze rany i zaaplikować każdemu z nich penicylinę, bo o zakażenie w tych parszywych warunkach było bardzo łatwo.

W międzyczasie zapytał zastępców: - Co w mieście? Zdarzyło się coś ciekawego od naszego wyjazdu? Czy moje rzeczy nadal są na posterunku Elliot?

Gdy pierwszy do obydwu Chebańczyków odezwał się Walker znowu dał znać o sobie jego wybitny talent znajdywania sobie przyjaciół na każdym rogu. Gdy się odezwał po twarzach obydwu mężczyzn troska i niepokój zmieniła się od razu w irytację. Dopiero gdy zmienił ton sytuacja się znowu wyklarowała.

- Nie jesteśmy wozem. Wóz tu by nie dojechał. Mamy łódź. - odezwał się w końcu Saxton wskazując kciukiem gdzieś za swoimi plecami. - I gdzie są te maszyny? - spytał patrząc to na grupkę zebraną w zdemolowanym domku Fergusona to na podwórze przed nim gdzie wzrok przykuwała zawalona stodoła. Ale spod niej nie widać było żadnych robotów. Przynajmniej z miejsca gdzie się znajdowali. Właściwie to w tej chwili na całej farmie nie widać było żadnych śladów robociej bytności.

- Mamy to przy sobie. Resztę zostawiliśmy w łodzi. - rzekł w międzyczasie wyjmując kazdy z nich po rolce bandaża. Lynx obejrzał go i widział, że jest jakiś pożółkły, zalany czy wyprany w czymś i pachniał jakimiś ziołami. Nie był to klasyczny, biały materiał jakiego używano przed wojną ale wiedział, że podobne robił Biegnący Księżyc i cieszyły się one w Cheb sporą renomą.

- A w mieście. Wojsko jest w mieście. Przyjechali wczoraj. Cały konwój. Z Nowego Jorku. - rzucił prawie bliźniaczym do Wood’a tonem przyglądając się jaki użytek zrobi z tymi opatrunkami. Ten zaś jakby nie cudował to dwie rolki nawet bandaża od indiańskiego szamana nie miały szans starczyć na taką kolekcję ran z jaka mieli do czynienia.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 29-01-2016, 08:25   #135
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Post wspólny Merill, AdiVeB, Lemi, MG

- Dzięki - powiedział przyjmując bandaże i zabierając się do pracy. - Co macie na łodzi? Resztę naszego sprzętu? - snajper nie za bardzo wiedział o czym mówił zastępca szeryfa. - Wojsko? - teraz to się prawdziwie zdziwił. - Co oni tu robią? Jakąś misję mają w okolicy, czy po prostu są w drodze na Front?

Gordon dorzucił:
- Maszyny są tam na dole… w tej zawalonej stodole… trzeba by się nieco pofatygować i namęczyć żeby wydostać kilka sztuk maszyn stamtąd. Mam nadzieję że was to nie przerośnie, bo my - rozłożył ręce - nadajemy się jedynie na fotel bujany… A kwestia przytargania z sobą chociaż kilka rozwalonych blaszaków jest naprawdę ważna… chcę spróbowac odzyskać mapy i informacje na temat rozmieszczenia i obecności innych maszyn w okolicy. Muszą jakieś być bo blaszaki na jednym terenie mają ze sobą łączność…

Zabójca maszyn nie chciał dać po sobie poznać że nie spodobała mu się wiadomość o wojsku… miał nadzieję że przyjezdny konwój nie miał szerokiej wiedzy o froncie i o grupie najemniczej do której należał w przeszłości… miał nadzieję że cena za jego głowę też zniknęła z momentem zapadnięcia się pod ziemię. Wszystko okaże się w praniu:
- Żołnierze mówili czego chcą? Czy to jakaś tajna wiadomość?

- To co mieliście na wozie zostało w komisariacie. To co tam przynieśliście wcześniej też tam jest. Nie wiedzieliśmy czy ktokolwiek z was tu jeszcze jest a bez sensu targać w tę i z powrotem. - rzekł spokojnie Saxton patrząc jak Lynx bandażuje kolejnych rannych. Ten zaś czuł się wycieńczony. Ręce mu się wahały i brakowało w nich precyzji. Nie był zmęczony. Był wycieńczony. I jeszcze ten rwący ból od ran po walce był tak bardzo świadom przy każdym oddechu. Prosta zazwyczaj czynność urastała do rangi trudnego wyzwania. A ran było od cholery. Dwie rolki zastępców szeryfa nie starczyłyby nawet na obandażowanie samego Gordona. A wszyscy przecież oberwali. Każdą ranę trzeba było przemyć jodyną i nałożyć bandaż. Zanim skończył wreszcie oporządzać te rolki zdążył wrócić Eliott którego Brian posłał po łódź. Okazała się to jakaś płaskodenna, kanciasta łódka którą dało się płynąć nawet po tak płytkiej wodzie jaka była wokół domu Fergusona. Eliott przybił do domku i zacumował. Z łodzi wrócił z kolejnymi dwoma rolkami. Okazało się to za mało na ilość odniesionych ran. Resztę opatrunków zaimprowizowali z jakiejś zapasowej koszuli która miała odpowiedni wedle Wood’a materiał i jak na te warunki była czystsza niż wszystko inne co mieli pod ręką.

- Nie wiemy co tu robią żołnierze. Powiedzieli, że tu zostaną. Ale przyjechali wczoraj pod wieczór więc nie właściwie nie wiadomo czy to tak na noc czy dłużej. - odpowiedział na podobne pytania Nathaniela i Gordona. Krytycznym wzrokiem rozglądał się po pobojowisku, zwłaszcza zawalonej stodole.


Natanielowi rece mdlały z wysiłku, ale zdołał opatrzć rany swoje i towarzyszy. Każde z nich połknęło po dwie pastylki penicyliny. W międzyczasie słuchał Saxtona i ta odpowiedź mu na razie wystarczyła. Watpił żeby przybyli tu w sprawie Dicksona. Padł na podłoge pod ściana i dał ulgę zmęczonemu ciału: - Pytałeś gdzie roboty Saxton? Te przestrzeliny w ścianach to nie ślady po kornikach. Zapytajcie Nico, zresztą idzcie zobaczyć do tego co zostalo ze stodoły. Resztki złomu jeszcze tam są.

Walker kiwnął głową podnosząc się pod opatrywaniu ran i dorzucił swoje podchodząc do okna przy którym stał wcześniej:
- Trzeba odzyskać jak najwięcej pozostałości po blaszakach… inaczej cała wyprawa będzie na nic, nie będziemy w stanie stwierdzić dlaczego zapuściły się tak daleko w bagna i czy jest ich więcej… A na tym chyba wam zależy?

- Niespecjalnie. - rzekł w końcu Brian wciąż ze sceptycznym tonem w głosie. - Właściwie przybyliśmy tu sprawdzić co z Nico bo miała wrócić wczoraj a nie wróciła. I ją zabrać jak znajdziemy. Was też jak chcecie możemy zabrać bo w tym stanie nie wiem jak przebylibyście z buta przez bagna. - wskazał na grupkę wycieńczonych i obandażowanych mężczyzn. - Poza tym jakoś nie widzi mi się babrać w tym błocie jak będziecie sobie tutaj siedzieć i wcinać popcorn. Ruszcie się to razem z wami możemy się tam przejść. Przynajmniej Nico i ty Lynx. Nie wyglądacie tak tragicznie jak ci dwaj. - wskazał brodą na obydwu łowców.

Snajper skinął głową, był zmęczony, ale jeśli nie pokaże Saxtonowi i Eliottowi szczątków maszyn, to był gotów się założyć, że nie uwierzyli by mu i reszcie na słowo. Zostawił większość gratów w domku, zabierając ze sobą tylko niemiecki karabinek.

Gordon zdziwił się w związku z odpowiedzią przydupasa szeryfa. Spojrzał najpierw na Nico i jej reakcję później przeszył wzrokiem Brian’a i rzekł:
- Chyba żartujesz… “Niespecjalnie”? Niespecjalnie to się maszynki natrudzą jak przyjdzie im zrównać tę waszą metropolię z ziemią… - zwrócił się do Nico - A ty? Też niezbyt specjalnie ci zależy po tym co tu wczoraj przeżyliśmy i widzieliśmy? Kurwa… po co to wszystko było, po co daliśmy się podziurawić i pociąć skoro każdemu jest wszystko jedno… Ja już sobie pogadam z tym całym szeryfem waszym… muszę sobie z nim wyjaśnić kilka spraw… - rzucił na koniec oklapując na stół przy którym stał i dodając ostatnie zdanie pod nosem już jakby dla siebie. Wyglądał źle… bardzo źle, na dodatek był wkurwiony i to na potęgę. David, który znał go długie lata wiedział że jakby nie był w tak złym stanie zrobiłbym tu teraz ogromną awanturę, a jakby jeszcze miał w łapie granatnik to pomocnicy szeryfa mogliby już zarobić po odłamkowym za tę swoją nonszalancję.

Żołnierz przysłuchiwał się wybuchowi Gordona, ale nie przerywał mu. Zabójca maszyn był zdrowo wkurwiony i tylko chyba zmęczenie i rany powstrzymywały go od zrobienia zadymy. - Nie unoś się Gordon, to nic nie da. Dla pana Saxtona i szeryfa, będziemy zawsze obcymi. A obcy przynoszą kłopoty, takie myślenie panowało tu pewnie lata przed wojną i panuje teraz. Nie zauważają, że kłopoty i bez naszej pomocy pukają już do drzwi ich małej ojczyzny. To jest kurwa Saxton smutne - wycelował palec w zastępcę - bo przez waszą dumę i kompleksy mogą ucierpieć niewinni. Sporo przeszliście przez zimę, tu się z Tobą zgodzę. Jednak to zagrożenie - wskazał ręką na resztki stodoły - jest o wiele poważniejsze niż zbierający haracz gangsterzy z Detroit. Blaszakom nie chodzi o wasze dobra czy zakładników. Zabiją wszystkich, byle osiągnąć swój cel - ton głosu Lynxa był chłodny i rzeczowy - powiesz, że was straszę? Że zmyślam? Że oni - kiwnął na rannych łowców maszyn - chcą od was wyciągnąć zapłatę za robotę? Nie ważne jak sobie to wytłumaczysz, zagrożenie nie zniknie. I przyjdzie, może nie dzisiaj i nie jutro, ale przyjdzie. Niekoniecznie z hukiem rozrywanych granatów czy seriami karabinów maszynowych. Umrzecie we śnie, w swoich łóżkach bo Puszka stwierdzi, że nie warto na was tracić zasobów, wyśle małe robociki ze strzykawkami pełnymi trucizny - kiwnął na Gordona - zapomniałem jak to kurestwo się nazywa. Przypomnij?

Gordon uśmiechnął się grymasem bólu:
- Trujki, Szpile, Szpryce… wybierz sobie co ci się najbardziej podoba… u nas w oddziale królowała nazwa Trujki… widziałem to już zbyt wiele razy… wchodzisz z oddziałem do wioski, wszędzie pusto, cicho, brak żywej duszy… zaglądasz do poszczególnych chat a tam każdy śpi… i się nie obudzi. Ale i tak jeszcze mielibyście pecha… bo trujki nigdy nie nadchodzą same… zawsze z łowcami - zerknął na Saxton’a - walczyłeś kiedyś z łowcą? Wiesz jak go pokonać? Widziałeś jak jego ostrza wbijają się bebechy bezbronnej kobiety i rozrywają jej ciało na cztery identycznie równe kawałki… wiesz że taki krzyk słychać na pustkowiu z odległości kilku kilometrów? - nieco się otrząsnął i jakby wrócił z przemyśleń do teraźniejszości, zwrócił się do David’a i Lynx’a - nie no… przecież widać że sobie poradzą, najwyżej zrobia pospolite ruszenie i postawią mieszkańców z widłami na drodze maszyn. Naiwność ludzi którzy nigdy nie mieli styczności z maszynami nigdy nie przestanie mnie dziwić…

- Dobra, starczy - przerwał mu gwałtownie Wood - nie zarzucaj im głupoty, czy naiwności, czy też braku odwagi. To duma i uprzedzenie do takich jak my Gordon. Nic więcej, no może potrzeba zgrywania bohatera jeszcze wchodzi w grę… Idziemy sprawdzić stodołę? Czy wam nie zależy? Bo my przecież tylko żarliśmy popcorn przez całą noc.

Gordon wstał z trudem ze stołu i rzucił na zakończenie:
- Wybacz… tak mi się jakoś tylko wymsknęło…”Niespecjalnie” myślałem o konsekwencjach swoich słów… - chwycił karabin i rzekł - Chodźmy, może się nie przewrócę po drodze do stodoły…

-Ej, Brian trochę więcej respektu dla chłopaków, wczoraj o mało co nie pourywało nam dupy. Maszyny były prawdziwe i bynajmniej nie wpadły na pogawędkę - milcząca dotąd Nico wtrąciła swoje trzy grosze do rozmowy.

- Respekt jest zawsze obopólny Nico. - rzekł Saxton całkiem spokojnie. - A sama widzisz jacy oni są i jakie mają podejście do sprawy. Szlachta przyjechała do Cheb i całe Cheb ma chodzić dla nich na rzęsach. - podsumował Brian krótko całą swoją niechęć jaką najwyraźniej tyrada dwójki awanturników na nowo w nim wywołała. Jeśli w chwili pobudki zastępcy wyglądali na kogoś kto faktycznie przybył z pomocą i troską obecnie znikło to, zastąpione jedynie poczuciem obowiązku. - Prowadźcie do tych robotów. To jest kupa gruzów. Nie mamy ani czasu ani sprzętu by ją przeszukać całą. - rzekł spokojnie głownie do Nico a na Lynx’a a zwłaszcza Gordona prawie w ogóle nie patrząc.
 

Ostatnio edytowane przez AdiVeB : 29-01-2016 o 08:32.
AdiVeB jest offline  
Stary 29-01-2016, 09:17   #136
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
- Sam go sobie wywaliłeś w błoto to sam sobie wyczyść. Ja jestem monterem a nie twoją sprzataczką. - rzekła bezczelnie druga bliźniaczka (...)
Szuter aż się zagotował. Odwrócił się powoli obdarzając dziewczynę lodowatym spojrzeniem:
- Słuchaj smarkulo - syknął bardzo nieprzyjemnie do “pani Mechanik” - Jeśli jeszcze raz zobaczę, że grzebiesz przy moich rzeczach, albo motor “niespodziewanie” przestanie działać wypatroszę cię tak, że cię rodzona siostra nie pozna. - Mężczyzna nie miał najmniejszej ochoty na bawienie się w aluzje z osobami, które najwyraźniej miały spore problemy społeczne (zaiste, przy siostrach Winchester Dekorator mógł uchodzić za mistrza savoir-vivre, gdyby tylko znał takie słowo). Wyłożył więc swoje racje jasno i nie miał zamiaru się powtarzać. Nie miał też najmniejszych skrupułów, żeby wprowadzić swoje groźby w życie, gdyby mimo wszystko dziewczyna nie załapała jawnej groźby. Sentymenty, szarmanckość, czy szacunek do kobiet to zwroty których znaczenia nigdy dokładnie nie zbadał. Słyszał co prawda, że gdzieś na północy istnieją mędrcy znające tajemnice kryjące się za tymi słowami, ale jakoś nigdy nie korciło go by tych mędrców znaleźć. Poprzestał więc na zdecydowanym tonie i lodowato zimnym spojrzeniu.

Jego słowa wyraźnie zrobiły wrażenie na dotąd bezczelnej pani mechanik bo z twarzy znikł jej wyraz zadziorności a zastąpiło struchlałe spojrzenie jakby nie była do końca pewna czy ten obcy, uzbrojony i ubranny w dziwny płaszcz facet poprzestanie tylko na słowach. Wygladało na to, ze chyba dotarł do niej sens wypowiedzi rozmówcy.

Resztę nocy mężczyzna spędził w śpiworze regenerując siły. Ranek zastał go więc w miarę wypoczętego. Szybko ogarnął się i po bardzo szybkim śniadaniu wziął się za czyszczenie motocykla. Całe szczęście, że nie był aż tak brudny, więc zajęło to dosłownie chwilę. Zdążył więc dołączyć do grupki która szła węszyć przy samochodzie. Zabójca co prawda nie potrzebował kolejnego pojazdu, ale liczył, że może uda się odzyskać trochę benzyny do swojego pojazdu.


[media]http://pre09.deviantart.net/fd33/th/pre/i/2006/072/7/c/chevy_caprice___96_by_sarayel.jpg[/media]


Grupka Chebańczyków zatrzymała się przy mokrym od opadów i mgły pojeździe. Właściwie dopiero teraz w dzień mieli wszyscy okazję go obejrzeć. Z zewnątrz wyglądał jak dość zwyczajna osobówka. Był oczywiście połatany blachami i łatami o wyraźnie innych barwach i pochodzeniu od oryginalnego no ale jaki samochód obecnie zachował całość oryginalnego blachowania i malowania?

Z bliska Szuter podobnie jak inni dojrzał wyglądające na świeże rysy. Jak ulał pasowały do psich łap. Wygladało na to co słychać było w nocy czyli, że psy próbowały dostać się do środka. A, że nie posiadały chwytnych dłoni ani narzędzi więc próbowały wydrapać sobie drogę do wewnątrz. Karawaniarze zaglądali przez szyby do wnętrza. Na tylnym siedzeniu widać było jakieś pakunki, torby i paczki. W olstrze przy kierowcy od strony drzwi widać było kolbę najprawdopodobniej obrzyna. To odkrycie wywołało żywą dyskusję u oglądaczy. Raczej było już pewne, że właściciel nie zamierzał rozstawać się ani z tymi paczkami ani bronią na dłużej. I jak nie był chorobliwie niesmiały to już albo powinien się pokazać albo choćby próbować dać dyla choćby w nocy czy nim wszyscy na serio wstali. A jak nie to raczej Chebańczycy nie wróżyli mu długiego i szczęśliwego życia. Wahali się jeszcze chwilę ale kto by nie spróbował. Jakiś chłopak sprawdził klamkę ale okazała się zamknięta. Tak samo jak i reszta dzrzwi i bagażnik. Kluczyków w stacyjce nie było.

Szuter oglądał z pewnego dystansu samochód i poczynania karawaniarzy, jednak gdy drzwi okazały się być zamknięte, mężczyzna zwrócił swoją uwage na dom. Wcześniej nie mieli czasu zbadać dokładnie miejsca, ale Tina znalazła tam plecak. Być może są tam też inne fanty. Mężczyzna ominął więc zainteresowanych wrakiem ludzi i wszedł do budynku. W prawej ręce trzymał bushmastera opierając go na przedramieniu lewej, w której miał latarkę chwytem odwrotnym. Włączył ją i ponownie zbadał pomieszczenia zaczynając od góry i kończąc na podpiwniczeniu.

Gdy mijał karawaniarzy przed nieruchomym samochodem słyszał jak ci nawijają o rozbicu szyby. Chyba faktycznie to zrobili sądząc po charakterystycznym odgłosie jaki doszedł go zza pleców gdy był już wewnątrz korytarza na parterze. Zaraz przy wejściu od strony podwórza było zejście do piwnicy a tuż przy nim leżała żółta, porzucona czy zgubiona latarka.
Szuter podniósł ją i włączył przycisk. Latarka rozbłysła ochoczo jasnym światłem. Była w naprawde niezłym stanie. Wyłączył ją i schował do kieszeni.

[media]http://panasian-hk.com/image/data/Product/Safety%20And%20Security/Flashlight/polystinger-rechargeable-flashlight-120-vac-yellow-polymer-760010.jpg[/media]

Sam budynek potwierdzał na drugi rzut oka i ten pierwszy. Czyli, że był to stary, jednorodzinny dom mieszkalny prawdopodobnie porzucony zaraz po wojnie. Uzbierał swoja kolekcję dziur po kulach, osmoleń od ognisk czy pochodni, mniej lub bardziej udanych graffitti czy po prostu maźnięć farbą. Choć raczej mniej udanych. Same wnętrze straszyło swoją pustką i martwotą. Były to typowe, porzucone Ruiny odwykłe od obecności ludzkiej. Wszędzie walały się resztki dawnej cywilizacji. Szabrowane nie wiadomo ile razy meble, porzucone ubrania przemienione czasem i aurą w nierozpoznawalne, mroczne i bezkształtne szmaty, wywalone kopniakami czy czymkolwiek innym dziury w ścianach, resztki jakichś kosci, porzucone stare puszki, choć zauwazył porzuconą przy ścianie jedną wyglądajacą na całą choć z urwanym kluczykiem ale pewnie nożem dałoby się otworzyć. Poza tym piętro nie wygladało, że miałoby mieć tu jeszcze coś ciekawszego do odkrycia. Chyba, żeby zabrać sie za dokładne przeczesywanie.
W budynku było cicho i spokojnie. Podłoga skrzypiała cichutko pod jego nogami, zaś snopy światła wpadające przez liczne dziury w ścianach oświetlały kręcący się w powietrzu kurz. Szuter patrzył przez chwilę, czy kurz spokojnie wisi w powietrzu, czy wiruje wprawiony w taniec nagłym podmuchem powietrza sugerującym czyjąś obecność. Rozluźnił się, gdy wszystkie znaki wskazywały, że miejsce jest opuszczone.
Mijając korytarz dalej po lewej stronie w otwartych drzwiach kuchni widział stół a na nim plecak, talerz i niezbędnik czyli coś co wyglądało na ostatni posiłek niewiadomo kogo. W każdym razie wyglądało na elementy zdecydowanie nowasze od reszty wyposażenia budynku.
Wszedł do kuchni nadal trzymając broń gotową do strzału, jednak i tutaj zastała go cisza i spokój, nie liczac wybijania szyby i jęków dochodzących z podwórza. Nie dostrzegł żadnego ruchu, ani bytności kogokolwiek, co go trochę uspokoiło.
Przez jedno z okien dostrzegł Tinę. Widział jak minęła samochód i Chebanczyków przy nim grzebiących i znikła mu z oczu.
- Kurwa, czego ona tu szuka? Samochód jej nie interesuje? - mruknął.
Za dziewczyną widział jak chołota podejmuje kolejną próbę dostania się do środka samochodu, tym razem zakrywając twarze ścierkami. Zapewne coś musiało nieźle jebać ze środka.

Zabójca przyjrzał się plecakowi na stole. Nikt nie zostawia takich rzeczy bez opieki, a mimo to plecak przeleżał tutaj od wczorajszego popołudnia. Mężczyzna szybkim ruchem opróżnił zawartość na stół w poszukiwaniu czegoś ciekawego, gdy do kuchni weszła Tina....
 
psionik jest offline  
Stary 29-01-2016, 12:15   #137
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Ostatnia część przygód bagiennej ekipy, przy współpracy Adiego,Lemina i MG

Snajper miał już karabin w ręku, resztę betów włożył do plecaka, chciał go zostawić w łodzi by już się nie wracać do domu Fergusona, więc był gotowy do drogi. Tak jak przypuszczał, Saxton nadal miał w dupie to co się do niego mówiło. “Durny skurwiel, szkoda tylko, że przez ich ignorancję, wioska mogła skończyć nieciekawie”. Stwierdził, że musi jak najszybciej przekonać do siebie Kate i zabrać ją z tego miejsca, zanim przybędzie tu więcej maszyn, bo jeżeli władze dzierżyli ludzie pokroju Briana, to mógł tylko współczuć mieszkańcom wioski. Czekał aż wszyscy się zbiorą i ruszył za nimi, po drodze jeszcze zagadnął Elliota: - Ci żołnierze z Nowego Jorku? Dużo ich jest? Iloma pojazdami przyjechali?

- Nie wiem. Nie było mnie tam. Zatrzymali się za miastem. Brian i Dalton u nich byli. - odpowiedział niechętnie Elliot. - Jak nie chcesz mieć więcej kłopotów niż to potrzebne to weź uspokój swojego koleżkę. - dodał wskazując brodą w kierunku Gordona. Widać kolejne tyrady łowcy robotów działały na nerwy również temu zastępcy szeryfa który był znacznie flegmatyczniejszy od Saxtona.

Gordon murknął w stronę błyskotliwej odpowiedzi Saxton’a:
- Dobrze mówisz, chociaż moim zdaniem nieco się pogubiłeś… A nasze podejście do sprawy póki co z tego co zdążyłem zaobserwować jest takie, że chcemy wam pomóc a wy podcieracie się tą pomocą… Nastawienie do was jest kwestią sporną ale to nic nie znaczący szczegół. Problem jest z waszym podejściem do sprawy… zalęgły się wam na frontowej wycieraczce maszyny, a ciebie to głęboko i mocno jebie… przemyśl sobie to na spokojnie w drodze. Ja od teraz będę rozmawiał bezpośrednio z szeryfem, ciekawe czy on ma podobne zdanie dotyczące tej całej sprawy... - zerknął na Lynx’a - ja tu poczekam, chyba nie dam rady łazić znowu po tym bagnie… odkopcie chociaż na szybko jedną maszynę na dowód. W porządku?

Weteran z Posterunku westchnął ciężko: - Ja im pokażę gdzie, mniej więcej się znajdują. Nie chce porozrywać szwów i opatrunków, nie wiem czy się skalają taką robotą. Ich sprawa. Będzie musiała relacja Nico szeryfowi wystarczyć. Najwyżej się wróci to za parę dni, jak wydobrzejemy?

Walker podniósł sie delikatnie z miejsca. Kiwnął głową na znak zgody w stronę Lynx’a i rzucił do David’a:
- Poczekamy na spokojnie na nich na dole i zabieramy się z tego pierdolonego bagna…

Zebrał swoje rzeczy i powoli ruszył.

-Hmm…
- tyle do powiedzenia miała Nico.

- Nie tym tonem panie superłowco maszyn bo tobie zaraz ktoś wjebie. - syknął do Gordona, Brian i wcale nie wyglądało to na żart. Pyskujący i napastliwy ton Walkera najwyraźniej jawnie jątrzył zastępcę szeryfa i nie wyglądało by zamierzał to bagatelizować czy odpuszczać. - I jak na razie od dwóch dni jojczysz coś o jakiś robotach a jak ja się pytam o konkret to masz tylko puste ręce i jakieś niestworzone historie o inwazji robotów. Tych które właśnie jak twierdzisz rozwaliliście. Więc jakoś mi się to nie składa w sensowną całość. A dla twojej informacji to erkaemy i ładunki wybuchowej mają nie tylko roboty. - wskazał dłonią na pocięty pociskami dom Fergusona i zawalona na powdwórzu stertę dech jaka pozostała po największym z budynków gospodarczych. - A co do naszej podobno niepomocy to chyba dostałeś w łepetynę i ci pamięć szwankuje? Kto poświęcił cały dzień na łażenie z wami po bagnach? A mieliśmy pracować nad umocnieniami przed bandytami którzy istnieją naprawdę, już tu byli i mogą w każdej chwili wrócić. Ale nie. Poszliśmy z wami na bagna za robotami które widzieliście tylko wy dwaj. Zawieźliśmy was naszym wozem. Teraz przypływamy i dajemy wam naszą wodę i wszystkie nasze bandaże jakie mieliśmy. I w zamian się pytam o cholerne roboty po które się tu wybraliście i siedzicie od dwóch dni a ty mi coś jeden z drugim bredzicie, że mam sobie rozwaloną stodołę jeszcze raz rozebrać. Człowieku weź się opanuj i ogarnij to co w ogóle mówisz to się może mniej nerwowo od razu tutaj zrobi! - wysyczał wściekłe zastępca szeryfa najwyraźniej będąc już bliski wybuchu. Wyglądało na to, że słowa snajpera i sapera wyprowadzają go z równowagi i jeśli dalej będą ciągnięte w tym stylu w końcu może się skończyć nie tylko na słowach.

- Wsiadaj na łódź Lynx. Ty Nico też. Wy dwaj tu zostańcie i ochłońcie. - wkurzony Saxton rzucił napięcie po czym wsiadł do łodzi. Razem z Eliott’em i dwójką z bagiennej wyprawy na roboty odbili od domu i płaskodenna łódka zaczęła zbliżać się do sterty zwalonych dech, cegieł i wszelakiego gruzu. Z bliska faktycznie wygladało na ogromny teren do przeszukania chociaż nie mówiąc o odgruzowywaniu co byłoby potrzebne bo wraki maszyn powinny się znajdować gdzieś na dnie. Nawet gdyby cała szóstka była zdrowa i wyposażona w narzędzia do kopania przetrząśnięcie w ciemno takiego terenu zapowiadało się na cały dzień kopania o ile ktoś by nie miał farta.

Problemem okazało się samo poruszanie po gruzowisku. Praktycznie każdy krok wywołyłał osuwanie się resztek budowli, do tego wszystko było mokre, sliskie i brakowało stabilnych fragmentów. Najpewniej było się poruszać prawie na czworakach bo i tak co chwilę musieli podpierać się rekami. Problemem był brak narzędzi bowiem na kopanie na bagnach nikt nie był przygotowany. Zostawały właściwie ręce i sztuka improwizacji. Patrząc z bliska Lynx musiał przyznać, że ta zawalona rudera wygląda obecnie cholernie inaczej niz poprzednio. Ciężko posród ster złomu który w końcu i tak leżał na stertach złomu odnaleźć coś znajomego. Nawet charakterystyczna aleja biegnąca przez środek budowli była nieczytelna. Obaj zastepcy zatrzymali się razem z pozostałą dwójką i spojrzeli pytająco. Jeśli mieli coś znaleźć nie było co zwlekać bo ich cierpliwość i chęć współpracy po wcześniejszej kłótni zdecydowanie spadła.

Początkowo sprawa wyglądała na naprawdę niełatwą. Za każdym razem gdy Nico i Lynx wskazywali miejsce mając nadzieję, że to właśnie tu jest zagrzebany robot, za każdym razem gdy obydwaj zastępcy szeryfa łapali za jakieś zaimprowizowane z drągów łomy, gdy materiał opornie poddawał się ich narzędziom, dłoniom i butom, osypywał się z powrotem do dziury albo jakby złośliwie próbował wciągnąć któregoś z pracowników i zagrzebać wraz z sobą okazywało się, ze jednak żadnej maszyny tam nie ma. Obaj zastępcy sapali z wysiłku i pocili się co raz bardziej puszczając parze pilotów co raz bardziej niechętne spojrzenia. Jednak w końcu jakiś łom po uwadze snajpera zaczepił o większy kawałek jakiegoś złomu i gdy go odwalił ukazał się obły, osmalony metal który w przeciwieństwie do złomu obok wciąż był ciepły w dotyku. Po chwili dalszego dłubania łomami resztki zawalonej stodoły wyłoniły spod siebie jedną z wieżyczek największego z robotów i fragment jego dachu.

Weteran Posterunku wiedział, że coś znaleźli, zdziwione miny zastępców wszystko na to wskazywały: - I co znaleźliście coś? Co to jest? Duży pojazd z kaemami? A raczej to co z niego zostało?

- Coś w ten deseń. Chcesz to sam zobacz i powiedz co to jest. - odpowiedział Brian wciąż stojąc w miejscu i bardziej patrząc w dół na to co chyba właśnie odsłoniła ruina stodoły.

- Ja już widziałem, wczoraj, aż za dobrze, to jakiś rodzaj transportera, wozu wsparcia dla reszty tej blaszanej bandy. Miał cztery karabiny maszynowe zamontowane na wieżyczkach na górze, kilku go pozbawiłem, ale wcześniej zrobił trociny z domu Fergusona. Nie będę wyłaził dzisiaj, szwy mi się ledwo trzymają. Walker i David wiedzą więcej o nich. Wracamy? Skoro masz już dowody? - zapytał Saxtona.

- Ja od rana mówię, by od razu wracać.
- rzekł Saxton uśmiechając się pod nosem. - Dobra, to zabieramy tych dwóch i wracamy. - kiwnął głową w stronę widocznych w rozstrzelanym domu sylwetek obydwu łowców robotów.

Snajper milcząco skinął głową, że się zgadza. Usadowił się na łodzi, snajperkę przerzucił sobie przez kolana, a drugi karabinek, oparł o swoją ławeczkę na tej krypie. Nie mógł doczekać się ciepłej kąpieli w Łosiu i snu.

Gordon już nic nie mówił. Nie komentował, nie wdawał się w dyskusje. Nie było sensu. Od teraz będzie rozmawiał bezpośrednio z szeryfem a nie z tymi jełopami. Czekał aż zbierze się reszta ekipy, z resztkami maszyn czy bez, już było mu wszystko jedno.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 29-01-2016 o 13:54.
merill jest offline  
Stary 30-01-2016, 00:25   #138
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Chłopak przetarł oczy wierzchem dłoni. Od dawna nie czuł już takiej pozytywnej adrenaliny - bo walka o życie ze zmutowanymi potworami nie była za bardzo tym, czym chłopak chciałby sobie podnosić ciśnienie. Will usiadł na łóżku i przeciągnął się z głośnym ziewnięciem.
Zeszłej nocy zarobił całkiem sporą sumę i nawet nie za bardzo już pamiętał jakie gamble dokładnie wygrał. Chłopak spojrzał na stolik, gdzie rzucił wszystkie zdobyczne przedmioty i próbował przypomnieć sobie co dokładnie tam leży. Zajęty jednak walką o całą pulę nie zwracał zbytniej uwagi o co dokładnie grał, był więc w stanie powiedzieć tylko że były tam jakiś pistolet, naboje i krótkofalówka.

Will odepchnął się od łóżka i energicznie wstał. Organizm nauczony doświadczeniem zareagował instynktownie: zatrzymał się i wykrzywił twarz w grymasie bólu. Dopiero gdy to zrobił, uświadomił sobie, że wcale nie ma kaca… Przez dobrych parę ostatnich lat każdy taki poranek wiązał się z ostrym bólem głowy i czuciem się jak wrak człowieka. Tym razem było inaczej i była to raczej zmiana na lepsze.

Chłopak podszedł do stolika i zaczął przeglądać leżące tam przedmioty. Z przydatnych dla chłopaka rzeczy znalazł bandolier, szelki taktyczne, krótkofalówkę oraz poręczny rewolwer. Resztę od razu dorzucił do leżących na podłodze towarów do wymiany.

Will rozejrzał się po pokoju, który jeszcze parę godzin temu przez dym papierosowy bardziej przypominał łaźnię, niż pokój. Przypomniał sobie przedwojenne filmy i z lekkim zadowoleniem pomyślał, że za “starych, dobrych czasów” włączyłby się alarm przeciwpożarowy, a ich samych już dawno wywaliliby z hotelu. No cóż - nic nie ma samych minusów… Chłopak obmył twarz i sprawdził, czy z higieną całego ciała nie jest tragicznie. Jeden dzień bez kąpieli nie robił cwaniakowi różnicy, jednak słabo handluje się cuchnąc na 10 metrów starymi skarpetami.

Will założył na siebie zdobyczny bandolier, zaś po dłuższej chwili zastanowienia i próbie ustalenia priorytetów dorzucił do rzeczy na handel jeszcze rewolwerek. Następnie chłopak zamknął pokój i poszedł szukać Kelly żeby przyjrzeć się przygotowaniom. Miał nadzieję, że znalazła jakieś dobre miejsce do handlu bo nie mieli zbyt dużo czasu. Przechodząc koło baru zamówił jeszcze coś do jedzenia mając nadzieję, że wracając do pokoju po rzeczy zdąży przekąsić.


Kelly albo nie szukała specjalnego miejsca albo poszła po najmniejszej linii oporu. Bo razem z Henrym poznosiła rzeczy tworząc z wozu i ganku knajpy improwizowany stragan. Na handlarskie oko Will’a było to jednak bardzo dobre rozwiązanie. W końcu byli tu obcy a jeśli już jakiekolwiek ploty się rozniosły albo by ktoś ich wcześniej widział, to pewnie własnie kojarzyłby z tym lokalem i tutaj ich szukał. Poza tym budynek gastronomiczno - usługowy leżał w centrum osady, więc też z tego względu była to dobra lokalizacja.

Co innego z czasem. Mieli dość mało czasu na reklamę i rozgłoszenie swojej działalności. Ludzie przechodzili ulicą w tę czy we w tę gdy zaczynali swój dzień, ale raczej nie planowali zmieniać harmonogramu by coś kupić. Dopiero po tej pierwszej fali porannych przechodniów zaczęli przychodzić pierwsi klienci, którzy faktycznie mieli ochotę pooglądać towary Schroniarzy i mogli coś kupić. W większości były to kobiety, jak to kiedyś mówiono na filmach “gospodynie domowe”, które obrobiły swój poranny majdan w domu i mogły wybrać się na polowanie na gamble do miasta. Poza nimi było sporo dzieciaków dla których była to spora atrakcja tak ktoś nowy w ich metropolii i z rzeczami do oglądania. Zwłaszcza ochroniarze Will’a przykuwali uwagę tej czeredzi chyba bardziej niż on sam i jego towar. Ale w końcu oboje wyglądali jak przedwojenne wyobrażenie o żołnierzach z tymi swoimi karabinami, mundurami i takim tam wojskowo - rangerskim szpejem.

Było też paru gości z samej karczmy. Ci mogli zaoferować zapewne najciekawsze gamble na wymianę. Ale tych najczęściej interesowała broń, amunicja, czy specyficzna odzież robocza jak na przykład mocne, robocze rękawice. Było też paru lokalnych traperów, czy myśliwych przynajmniej sądząc po rzeczach, które przeglądali i wypytywali. Więc cwaniaka z Vegas otaczali różni ludzie i interesowały ich różne przedmioty, które oferował. Każdy też po cichu oczekiwał, że Will się nim zajmie i zaproponuje coś ciekawego. Czasu było mało. Raczej nie było sensu czekać do popołudniowo - wieczornej pory gdy większość mieszkańców skończy swój roboczy dzień i będzie miało czas na wymianę towarów. Co innego jakby mogli posiedzieć cały dzień czy więcej, wieść by się rozniosła i ludzie zaczęliby kojarzyć Will’a i jego stragan. Z drugiej strony nawet jak będą krótko, to była szansa, że zostanie jakiś odzew na inne okazje.

Chłopak rozejrzał się po ludziach oglądających jego towary. Kobiety były w centrum jego zainteresowania - to one mogły w dużych ilościach wymieniać się za żywność. Dlatego też Will skupił swoją pierwszą uwagę na nich. Z dostępnego asortymentu mógł zaproponować im odzież, naczynia i inne badziewia codziennego użytku oraz środki medyczne. Oprócz tego zwyczajowa waluta, jaką były naboje, też oczywiście się nadawała. Specjalną ofertą był poręczny rewolwerek wraz z zapasem amunicji, który doskonale nadawał się do schowania do torebki. Chłopak na miarę możliwości chciał się także zorientować jakich towarów, których on sam nie ma, kobiety potrzebują.

Kolejną grupą byli faceci z karczmy. Dla nich do wyboru był cały asortyment broni i amunicji. Mogły ich także zainteresować środki medyczne oraz prochy.

Ostatnia grupa, czyli traperzy mogli być zainteresowani niemal wszystkim: począwszy od leków, poprzez prochy, ubrania i naczynia, na broni kończąc. Problem był jedynie taki, że trudniej było im wcisnąć kit, dla chłopaka powinna być to jednak bułka z masłem.

Will musiał bardzo uważnie handlować, gdyż niewiele miało to wspólnego z targowaniem się, do którego był przyzwyczajony. Teraz bowiem nie mógł przyjąć nawet świetnego gambla, jeśli wiedział, że nie będzie w stanie go wymienić na żywność w ciągu najbliższych paru godzin. Co więcej, z kolesiami z karczmy oraz traperami musiał wymieniać się także za rzeczy inne niż żarcie, które potem musiał opchnąć kobitkom.

Ogarniając sytuację i klientów podchodzących z każdej strony, chłopak wiedział, że czeka go kilka ciężkich godzin. A cała sytuacja do żywa przypominała mu bycie osaczonym przez łaknące jego mózgu zombie, tylko że tym razem miał broń, którą potrafił się bardzo dobrze posługiwać.
 

Ostatnio edytowane przez Carloss : 30-01-2016 o 10:28.
Carloss jest offline  
Stary 30-01-2016, 00:53   #139
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Pierwsze, co Tina zrobiła rankiem, to nakarmiła Hildę, a później siebie, dojadając nadskubane sucharki po kokoszce. Wydawała się być lekko oderwana od rzeczywistości, choć być może po prostu taką udawała. Rozmawiając tylko z siostrą i pierzastym towarzyszem, miała całkowicie wylane na stado hien, które przetarabaniło się przez obóz w kierunku auta.
- Czy kurwa w końcu mi powiesz, czy odłączamy się od tych debili czy nie?

Tymczasem siostra po kłótni z Szuterem wcale nie była w pogodnym nastroju. Uderzała nerwowo jakimś patykiem w kawalek płonacego w ognisku drewna. - I gdzie pójdziemy? - spytała w końcu. - Rozejrzyj się sama dzicz tutaj. Nawet samochody nie jeżdżą. - dodała brakującego jej kawałka krajobrazu tak znanego z domu. Ale pustka szos, tak naturalna w pogorzelisku dawnego USA w Det była czymś nie do ppmyślenia. Było to ponoć jedyne miejsce na świecie gdzie nadal można było utknąć w korku co było prawie nie spotykane gdziekolwiek indziej.

- I jak się zabierzemy jak już? Chcesz to wszystko dźwigać? I jeszcze może tą głupią kurę? I mamy się szlajać przez te błoto? Z buta? - Whit zdawała się az ociekać powątpiewaniem i sceptycznością. Tak właściwie reagowała większość populacji ich rodzimego miasta na wieść, że miałaby gdzieś iść własnymi nogami zamiast jechać na kołach. Zaś bagaże póki wiozły się same na wozach nie były jakimś specjalnym utrapieniem ale przy dźwiganiu na własnych plecach na pewno już mogły dać się we znaki. Zwłaszcza jakby miały iść więcej niż jeden dzień. A tymczasem ostatni okruch cywilizacji jaki mijały to miejsce skąd wyruszyła ta karawana. Z buta pewnie szłoby im się tam ze dwa czy trzy dni i to jakby nic się po drodze nie przydarzyło. Z drugiej strony to w końcu droga. Drogą prędzej czy później coś jeździło. Może miałyby farta załapać się na coś. Whitney wydawała się w tej chwili bardziej marudna niż oporna. Tina znała ją na tyle by wiedzieć, że jesli się uprze to zgodzi się ze zdaniem siostry - rangerki. *

- Plus jest taki… że Panewki na takim zadupiu nie będą nas szukać… - Tina próbowała zażartować ale wyszło jej… w zasadzie w ogóle jej nie wyszło. Wzruszyła ramionami. - Fajnie jest grzać tyłek przy ognisku i dostawać darmowe żarcie ale mówie ci, że szykuje się BUNT! - rangerka oczami wyobraźni widziała jak dwie frakcje ścierają się na bezludziu w walce o przetrwanie -[b] Tylko czekać, aż spróbują nam odbić Hilde, albo nas otruć, albo zabić w śnie.[b] - Wiedziała, że troche przesdza ale siedzenie z karawaniarzami, kiedy ci spiskują wcale jej się nie podobało. Dodatkowo atmosfera obozowiska była drętwa, ludzie tępi, nudni i w żaden sposób nie zgrani. Dziewczyna nie miała bladego pojęcia, jak oni wszyscy jeszcze prosperują. W Det… zostali by wprasowani w asfalt za całkowitą bezcharakterność i żelazny kij w dupie… Szutera przy okazji by zamienili jeszcze w krwawą konewkę… za sam wyraz ryja.
- Gdy tylko nadaży się okazja… będę węszyć to tu to tam… spierdalamy, jak mi kurak świadkiem… inaczej niedługo pozamieniamy się w takich niewydymanych popaprańców jak oni. - o ile już się nie zamieniły, bliźniaczka nie potrafiła powiedzieć, kiedy ostatnim razem siostry się śmiały, nie wspominając o balowaniu w barze nad pustymi kuflami piwa. Źle się działo. Tina czuła to niemalże w kościach. By poprawić sobie nastrój postanowiła zwinąć latarkę, którą wcześniej widziała w domku przed schodami do piwnicy. Niczym cień ścierwojada, sunęła do znanego jej miejsca, z kałachem na ramieniu.

- Tak, tylko ten kurak cię obchodzi. Jak tamten kretyn się na mnie wydarł to ani słówka nie pisnęłaś. A jak ci wyrwał karabin to ja od razu przyleciałam ci pomóc… - mruknęła w końcu wyraźnie rozżalonym głosem siostra bliźniaczka nie mając najwyraźniej ochoty ani się ruszać od ogniska ani dać się tak łatwo pocieszyć.

Gdy ruszyła w stronę domu, zaparkowanej przed nim osobówki i zgromadzonych wokół niej grupki karawaniarzy zauważyła też tego całego Szutera. Też tam się kręcił ale zamiast obskakiwać samochód wszedł z karabinkiem i latarką w głąb domu. Widziała jak w korytarzu minął zejście do powinicy a więc i latarkę o ile jej nikt dotąd nie zgarnął i zniknął jej z oczu wchodząc na klatkę schodową. Widocznie udał się gdzieś na wyższe kondygnacje zostawiajac na razie parter w spokoju. W tym czasie Chebanczycy rozbili boczną szybę samochodu i wydłubywali właśnie resztki kryształków z ramy zapewne by dostać się do środka. Sądząc po jękach, minach i gestach ze środka musiało zajechać niezłym zapaszkiem.

Tina niczym pies gończy, który podjął trop, dotarła do miejsca, które wyryte miała w swej pamięci niczym kamienną płaskorzeźbę z czasów antycznych. Musiała przyznać, że trapiły ją słowa Whitney, która lubiła wytykać rangerce wszelkie błędy lub niedociągnięcia. Miała nadzieję, że gdy przyniesie mechanik latarkę, ta stanie się bardziej przychylna i uśmiechnięta.

Gdy detroidzka renger dotarłą do drzwi domu i spojrzała na przestrzeń podłogi przed zejściem do piwnicy okazało się, że widzi tylko pustą podłogę. Ktoś już widocznie zaopiekował się bezpańska latarką. Nawet miała silne podejrzenia kto bo w głąb korytarza prowadził mokry, błotnisty trop jak ulał pasujący do kogos kto tędy przechodził dosłownie przed chwilą. Trop prowadził oczywiście do kuchni i porzuconego tam plecaka. Właściwie przechodząc korytarzem nie dało się go nie zauważyć.

Gdy stanęła w progu drzwi do kuchni zobaczyła oczywiście Szutera stojącego przy stole z plecakiem. Teraz oboje eksplorerzy mogli nieco dokładniej się zorientować w sytuacji porzuconych bambetli. Za stołem, i jedynym w miarę całym krzesłem leżała zwinięta karimata, koc i spiwór. Zupełnie jakby ich poprzedni właściciel naniósł sobie materiał na przygotowanie noclegowiska ale nie zdążył go już zrobic. Sam plecak był raczej srednio - mały. Jeden z tych co to można zabrać trochę bambetli jak się chce wyjść na miasto na cały dzień i wrócić wieczorem bez obładowywania się czym się da na cały weekend czy tydzień. Z wewnętrznej części plecaka wystawała plastikowa, elastyczna rurka świadcząca o tym, że jest wmontowany w niego pojemnik na płyn zwany najczęsciej cameback. Standardowy zawierał najczęściej ze 2 - 3 l miejsca na płyn.

Na stole wciąż pozostawała rozłożona menażka z rozłozonym niezbędnikiem, pustymi puszkami po groszku i fasoli, prawie pusty termos z zimną kawą zbozową oraz jakieś papiery jakby pozostałosć po reszcie zjedzonego posiłku. Na stole była też jakaś ćwiartka zgaszonej swiecy. Przyrząd oświetleniowy całkiem popularny i tani jesli nie zależało komus na skoncentrowanym, jasnym swietle a właśnie aby ciemno nie było. Plecak był rozsunięty i częściowo widac było jego zawartość. Do spodniej częsci przymocowany w poprzek był łom. Niezbyt poważnych rozmiarów ale za to sprawiajacy wrażenie poręcznego i szybkiego do dobycia z tego miejsca na plecaku. Ze srodka plecaka docierał niezbyt wyczuwalny zapach zepsutego jedzenia. Widocznie nie “zakwitło” jeszcze w pełni ale już cos zepsuć się tam zdążyło. Reszta znalezisk ukazała się oczom wędrowców gdy wysypali zawartość pojemnika na stół.

A więc hieny dotarły i tu. Brunetka wpatrywała się przez chwilę w puste miejsce po latarce, dziękując bogom i nie bogom, że nie wpadła na pomysł, wspomnienia o niej siostrze.
“ To by była długa śmierć… “ pomyślała w rozbawieniu, wzruszając ramionami i idąc po śladach do pomieszczenia, by… w rozczarowaniu stwierdzić, że z sucharków też są nici.
“Biedna Hilda… to znaczy nie! Niech ma a raczej nie ma! Przeklęty kurak, tfu!” w roztargnieniu podrapała się po szyi, przekręcając lekko głowę. Nie miała pomysłu co ze sobą zrobić. Zawinęła się więc w tył na zad i wróciła do siostry.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 30-01-2016, 20:47   #140
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


Czy jedno życie warte było tego, aby ryzykować dla niego dobro i bezpieczeństwo otoczenia, składającego się nie tylko z pojedynczej, sfiksowanej lekarki? Już nie chodziło o to co moralne, ludzkie i poprawne, a to co konieczne.

Savage wzięła na barki odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za najbliższą okolicę oraz nową rodzinę… i do diabła z tym, co myślała zgraja obrzydliwie poprawnych moralnych sędziów, dostrzegających w oku bliźniego drzazgę, ignorujących zaś całe, chropowate polano we własnym. Doskonałość to mrzonka. Ludzi nie dało się nazwać ideałami, choć większość z lubością upatrywała w lustrzanym obrazie samych siebie, istot bez skazy: najmądrzejszych, nieomylnych… z tym, że racja absolutna żyła szczęśliwie tylko na kartach książek, opisujących politykę oraz mechanizm działania dawnych dyktatorów i tyranów - zapatrzonych w siebie egoistów, bez odrobiny samokrytycyzmu. To właśnie on nakazywał dwa razy zastanowić się nad danym zagadnieniem, spojrzeć na niego z szerszej perspektywy i założyć, że racja leżeć może po drugiej stronie. Samokrytycyzm… lub zwykła rozwaga.
Wszyscy bez względu na pochodzenie, posiadane wykształcenie i status społeczny, ulegali słabościom, kierowali się gniewem oraz strachem. Walczyli o przetrwanie w taki sposób, w jaki umieli. Błądzić jest rzeczą ludzką… tyle że tu nie było miejsca na błędy. Gdy człowiek nie wie, co zrobić, sumienie mówi mu tylko jedno: "szukaj". Jeśli istniało idealne rozwiązanie, Alice nie umiała go dostrzec. Z jednej strony zasady i kodeks którymi kierowała się przez lata, nakazywały walczyć do końca, nawet jeśli walka z góry wyglądała na przegraną. Nie poddawać się zwątpieniu, zebrać w sobie i znaleźć złoty środek, pozwalający wyjść z burzy bez szwanku wszystkim zainteresowanym. Niby proste, ale życie woli kolor od czerni i bieli.

Jeden zarażony i świat nagle stawał na głowie. Nigdy wcześniej Alice nie widziała, żeby którykolwiek z butnych, brutalnych gangerów aż tak się bał. Obawiali się o swoje życie, każdy człowiek przykuty rozkazem do terenu szpitala. W tej chwili zapewne woleliby znajdować się gdziekolwiek, byle nie mieć styczności z felernym stalker'em. Dobitnie świadczyły o tym pełne niechęci spojrzenia, jakie kierowali w jej stronę, gdy szła korytarzem z Marcusem za plecami. W jego obecności nie pozwalali sobie na więcej poza niewerbalnym wyrażanie niezadowolenia, tyle dobrego. Konieczność usadzania personelu na miejscu... nie. Sytuacja pokomplikowała się w stopniu wystarczającym, dokładanie kolejnych ogniw zapalnych i marnowanie oddechu na słowne utarczki nie doprowadziłoby do niczego konstruktywnego.
- „Szacunek dla wszelkiego życia” jest hasłem absurdalnym, oznacza bowiem, że mamy szanować prątki gruźlicy i wirusy ospy: jesteśmy jednak żywymi organizmami, nie czystymi duchami, i nie możemy żyć, nie niszcząc innych form życia... co za koszmar. - wymamrotała pod nosem, machnięciem ręki przywołując do siebie Tom'a. Ten w pierwszej chwili zamarł, w następnej rzucił nerwowym spojrzeniem po kątach, ale nie miał gdzie uciekać. Podszedł więc, lecz w każdym ruchu widziała obawę. Bał się, że szurnięta dziewczyna wpadnie na genialny pomysł wysłania go do prosektorium i jeszcze nie do końca martwego pacjenta, który dla niego powinien zdechnąć już dawno, a ślad po nim dogasać w dole z benzyną i gaszonym wapnem.
- Przygotowałeś wszystko o co prosiłam? - spytała nim zdążył otworzyć usta, a gdy kiwnął potwierdzająco, kontynuowała schrypniętym ze zmęczenia i zdenerwowania głosem. - Świetnie, bardzo ci dziękuję. Mam ostatnią prośbę. - spojrzawszy przez ramię próbowała uśmiechnąć się do szefa ochrony, bezskutecznie. Mięśnie twarzy nie chciały jej słuchać, zbyt stężałe by wykrzywić kąciki ust ku górze.
- Zanim zacznę jakiekolwiek dokładniejsze badania, muszę się odpowiednio zabezpieczyć. Pewno nie wyglądam, ale serio dobrze mi w formie żywej i nie zamierzam w najbliższym czasie przechodzić na drugą stronę tęczy... potrzebuję paru drobiazgów. Na kompletny strój ochronny nie ma co liczyć, ale spróbujemy to obejść we własnym zakresie. Prowizorka... po raz kolejny, nieważne. Znajdźcie mi maskę przeciwgazową z pochłaniaczem. Może któryś z chłopaków ma taką w aucie, albo Brekovitz zachomikował wśród swoich starych gratów. Dalej: worki na śmieci - duże i z grubej folii. Ewentualnie parę solidnych arkuszy folii malarskiej, takiej do zabezpieczania podłogi przy remoncie. Płaszcz przeciwdeszczowy... żółty sztormiak, albo wojskowy, nieistotne. Byle gumowy i nieuszkodzony. Do tego dwie - trzy rolki taśmy klejącej. - zawahała się, wzruszyła ramionami i dokończyła mniej pewnie, zapatrzona na własne buty. - I wstążkę, kolorową tasiemkę... i hm, papier do pakowania prezentów, może być nawet zwykły szary... ale czysty... jednak jakby udało się znaleźć bardziej optymistyczny... to wszystko, na razie. Będę u siebie, też mam coś do przygotowania. - pożegnała się kiwnięciem głowy i czym prędzej pobiegła na piętro, woląc uniknąć pytań po co jej zwłaszcza dwie ostatnie pozycje z listy.

Wolny od obecności Chebańczyków gabinet wydał się Savage dziwnie pusty i martwy. Prawie odruchowo przeszukała wzrokiem najciemniejsze kąty, czekając aż któraś z plam mroku wypluje z siebie Drzazgę - spiętego, dyszącego złością i nienawiścią do wszystkiego co na grzbiecie nosiło skórzaną kurtkę. Nic takiego się jednak nie stało, a kolejne sekundy ulatywały w nicość, bezlitośnie pchając lekarkę wciąż do przodu. Nie pozwalały przysiąść, odpocząć, czy pomyśleć... ale tak było lepiej. Wrzucona w tryby aktywnej pracy, skupiona na przygotowaniach nie musiała myśleć o tym, co właśnie planuje. To, w co wierzyła musiało w końcu przejść do lamusa, przygniecione napromieniowanymi ruinami dawnego świata, przysypane gorzkim pyłem który wiatr gnał poprzez ogarnięte szałem i okrucieństwem Pustkowia. Widokiem konającego w cierpieniu pacjenta. Pacjenta któremu nie mogła pomóc. Nikt nigdy nie powinien decydować o losie drugiego człowieka, odbierać mu autonomii i prawa do dalszego istnienia, nieważne jakimi pobudkami by się nie kierował. Czego nie powołał za przykład i w jak piękne, mądre słowa tego nie ubrał. Podobna praktyka pozostawała morderstwem. Wyrokiem, w którym jedno istnienie stawało w roli oskarżyciela, obrońcy, sędziego i kata.
- Chryste, usłysz nas. Chryste, wysłuchaj nas. Ojcze z nieba Boże, zmiłuj się nad nami... - szeptała, ściągając z półek kolejne puste słoje i fiolki, a z szafek wygrzebując butle z formaliną i spirytusem. O mały włos a upuściłaby jedną z nich. Zesztywniałe palce odmawiały posłuszeństwa, nie dając się podporządkować nakazom mózgu bez chociaż symbolicznego oporu. W przypadku gdy w grę wchodził los drugiego człowieka, wszystko się komplikowało. Dla rudej lekarki był to najcięższy z możliwych wyborów, szamotanina z samym sobą, chirurgia sumienia. Ciążyło jej ono jak uwiązany do szyi kamień. Czuła że tonie, z każdą sekundą pogrążając się coraz głębiej w zimnej ciemności. Podjęła swoją rozsądną decyzję, klamka zapadła, lecz nie niwelowało to niepewności, pożerającej duszę na podobieństwo nowotworu. Cokolwiek dziś nie zrobi, osądzą ją po rezultatach. Nikt nie zapyta o intencje, ani nie odda życia młodemu chłopakowi o przezwisku Spider.
Kłamca. Zdrajca. Oszust. Morderca.
Pozostało już tylko ostanie.


Nocna organizacja potrzebnych materiałów zajęła gangerom godzinę z zegarkiem w ręku. Przez ten czas Savage przeniosła partiami szklane pojemniki, środki konserwujące i odkażające, dorzucając na wierzch skalpel i kleszcze. Cały sprzęt czekał karnie pod dachem przybudówki, zaraz obok wejścia za którym cierpiał człowiek. Nawet z odległości kilku metrów i zza bariery w postaci drzwi i ceglanej ściany, słyszała jego jęki, pomieszane z chrapliwym, rwącym się oddechem, zaś każdy dźwięk był jak rozżarzony sztylet, wbijający się w czaszkę.
- Nie ma innego wyjścia... tak trzeba. To konieczne... - próbowała je zagłuszyć, lecz własne słowa wydawały się dziewczynie puste, naiwne i naciągane. Mówiono, że również Diabeł miał czyste sumienie, w zależności od tego w co wierzy. Kiedy nadejdzie moment, gdy ogólnym dobrem i stanem wyższej konieczności zamorduje kolejnego człowieka?
- N-nie ma... - kręciła rudą głową udając że toczące się po policzkach krople to tylko deszcz. Pokazywanie słabości gangerowemu ogółowi, przyglądającemu się z okien szpitala jak rozbiera się i powoli, metodycznie owija folią i płaszczem, każdy szew i łączenie materiałów zabezpieczając srebrną taśmą.

Jedna warstwa, druga i trzecia. Prosty plan, metoda małych kroków. Założyć maskę oraz kaptur, ich złączenia też zakleić. Profilaktycznie raz jeszcze sprawdzić szczelność improwizowanego kombinezonu, rękawiczki połączyć dokładniej z rękawami. Pamiętać o butach i nogawkach foliowych spodni. Szkoda, że nie istniały już sklepy ze sprzętem rybackim... i porządne szpitale.
Gdyby trafiła na podobny przypadek jeszcze przed wojną, z miejsca wiedziałaby co robić... i posiadała także środki, aby działać w pełnoprawnym tego słowa znaczeniu. Znała procedury postępowania w przypadku stwierdzenia nieznanej dotąd, śmiertelnie groźnej choroby - cały mechanizm przelewał się przez jej głowę od momentu, gdy ujrzała w co zmienia się młody chłopak, tyle że los związał Savage ręce.

Nieważne jak mocno by się nie starała, pewnych punktów nie dało się przeskoczyć. Braku sprzętu przede wszystkim. Nie dysponowała nawet cieniem swojego dawnego laboratorium, bazując na prowizorycznym, archaicznym wyposażeniu, zakrawającym o jawną kpinę i choć od momentu stałego zameldowania w opuszczonej szkole minęło dobrych kilka miesięcy, wciąż brakowało wielu, niezbędnych do pracy rzeczy. To, co niegdyś dało się podciągnąć pod margines błędu w sztuce, teraz urastało do rangi priorytetów. Jak zająć się kimś podobnym Spider'owi, nie sprowadzając kłopotów na resztę? Co jeśli przeniesie infekcję na Chrisa i jeszcze dalej? Współczesne społeczeństwo nie słynęło z przestrzegania zasad higieny, nie znała też wszystkich właściwości zjadliwego patogenu, a bez mikroskopu, masy testów i wymazów mogła raptem czerpać wiedzę z tego, co widziały słabe, ludzkie oczy.

Dobro jednostki ponad dobrem ogółu - nie mogła ryzykować, nie w tym przypadku. Niby logiczne i jak najbardziej uzasadnione. Czemu więc ochłap mięsa w jej piersi bił tak rozpaczliwie, a czaszkę wypełniał sprzeciw?
- Już skarbie, zaraz przestanie boleć. - wychrypiała drewnianym głosem, klękając przy boku pacjenta. Pełna morfiny strzykawka ślizgała się w okrytych lateksem palcach. Wzmocniła chwyt w obawie przed starą cennej jednostki medycznej. - Nie ruszaj się, dostaniesz zastrzyk. Od razu poczujesz się lepiej.

Wystarczył jeden rzut oka, by wiedziała jak bardzo jest źle. Chłopak umierał, ale może…
Potrząsnęła głową. Czy naprawdę chciała zobaczyć na jego miejscu Taylora, lub Guido? Stawać przed koniecznością zamknięcia na zawsze oczu Bliźniaków, a wraz z nimi być może dziesiątkom cywili?

Wąska igła przebiła skórkę, palec powoli wtłaczał w żyłę na przedramieniu milimetry przeźroczystej cieczy. Zatrzymał się po jednej-trzeciej i tam zamarł.
- Wyniosłeś ze Strefy coś zakażonego? Gdzie to jest? - zapytała, spokojnie czekając aż leki uśmierzą ból na tyle, żeby chłopak mógł zdobyć się na logiczną odpowiedź.

- Taak… Szukali mnie ale ja byłem lepszy… schowałem się uciekłem… ale bałem się wrócić do domu bo by wpadli i nic by nie było… Więc schowałem… ale tylko ja wiem gdzie… Nikt nie znajdzie… Tylko ja… - mamrotał chłopak na pograniczu osunięcia się w mroki chemicznego snu i bólu z rozrywanego obcym schorzeniem ciała. Ciągle chrypiał i oddychał bardzo ciężko. Wyglądało jakby każdy oddech kosztował go masę wysiłku niczym podnoszenie nad sobą ciężkiej sztangi.

- Spider, skup się… to bardzo ważne. - dziewczyna stężała, odkaszlnęła, podejmując temat powoli i wyraźnie, aby chory mógł zrozumieć ją nawet pomimo maski na twarzy, tłumiącej wydobywające się z ust dźwięki - Co to jest i gdzie dokładnie to schowałeś. Musisz mi powiedzieć, to bardzo ważne. Przez to aż tak chorujesz. Jeżeli to znajdę, szybciej wrócisz co zdrowia.

- Niee… no co ty… to pręt. To od nogi. Bo ja spadłem. I się nadziałem tam na ten pręt. Bo się chwiało wszystko… a oni pilnowali… i to była jedyna droga… i przechytrzyłem ich… bo pewnie myśleli, że nikt nie przejdzie… bo takie trudne… ale nie dla Spider’a o nie. Ja dałem radę… i przeszłem. I byłem w środku… I zabrałem trochę, ale bałem się… bo tam było jakoś strasznie. I jebało… jakoś chujowo… a tamci byli na zewnątrz… i łazili. Czasem blisko mnie ale mnie nie widzieli. I potem… no musiałem spadać… ale właśnie spadłem na ten pręt… Wiedziałem, że będzie źle… on był w jakimś chujostwie… jak wszystko tam. Tak myślę… bo ciemno było… ale wydawał taki sam odgłos jak tam na dole i się lepiło wszystko... pręt już tak był na słońcu prawie… to właśnie widziałem… a oni się skapnęli… I zaczęli krzyczeć i strzelać… ale nie trafili. Wiedziałem, że mi nie odpuszczą… bo to źle dla nich, że ktoś ich widział… że będą mnie szukać… I tylko by nie wiedzieli, że to ja… to musiałem przycichnąć… I jakby co… to nie mieć przy sobie. Bo tylko to na pewno chcieli… a mi kulka w łeb i do piachu. Tak, tak by było… uciekłem i wróciłem… ale nie do domu. Nie od razu… i-iii myślałem, że z noga jakoś będzie. Wziąłem tabletki co miałem… ale nie było dobrze… bałem się… to przyszłem wtedy do pani… - niefortunny stalker zaczął miotać głową. Zaciskał nie do końca skoordynowanymi ruchami dłonie i przebierał niemrawo nogami, jakby chciał biec. Wzrok też widziała, że czasem spoczywał na niej i czasem był nawet chyba świadomy. Częściej jednak gdzieś skakał po pomieszczeniu, odtwarzając na siatkówce obrazy z nie tak dalekiej przeszłości.

Alice kiwała głową, łowiąc każde z chrypiących, kanciastych słów, wypowiadanych z coraz większym trudem. Czekała cierpliwie, gdy przerywał aby odpocząć i zaczerpnąć tchu. Obraz jaki malował się jej przed oczami nie wyglądał zbyt optymistycznie. Każdy kogo spotkała bał się mówić o skażonej dzielnicy, reagując jak choćby Marcus kilka kwadransów wstecz.
Strach.
Strefa budziła w ludziach paniczny, zwierzęcy wręcz strach, pomieszany z równie intensywną fascynacją do jakiej ciężko było się im przyznać. Toksyczna jaskinia skarbów, leżących samopas i tylko czekających, aż ktoś je przygarnie. Dobrze, że zdrowy rozsądek zwyciężał, a ci co nie musieli, trzymali się od niej z daleka… chyba że bardzo potrzebowali pieniędzy, byli zachłanni… lub wierzyli we własne szczęście czy umiejętności. Los jednak lubił być złośliwy, odwracając swój łaskawy wzrok w najmniej odpowiednim momencie.
- Jesteś bezpieczny, możesz odpocząć. - szeptała kojące banały, a każdy z nich zostawiał na podniebieniu drażniący osad podobny posmakiem zgniliźnie. Zamknięta w kokonie z gumy, plastiku i szkła czuła jak topi się we własnych kłamstwach, wylewających się poprzez usta i pory skóry, razem z grubymi kroplami potu. Obiecywała Spider’owi ratunek, trzymając w ręku jego śmierć. "Jedno życie w tą czy w tamtą"… czemu nie potrafiła podejść do tego jak Taylor lub Guido? Na zimno, bez emocji i rozterek.
- Musisz mi powiedzieć co znalazłeś i gdzie to dokładnie schowałeś. - powtórzyła, przytrzymując go delikatnie za ramie, aby się nie rzucał. - Wyniosłeś to ze Strefy, są na tym te same zarazki co na pręcie który przebił ci nogę. Jeżeli je dostanę szybciej przygotuję lek po którym wyzdrowiejesz i nie będzie już tak bolało. Pomóż mi, proszę… i co to za ludzie przed którymi uciekałeś? Strażnicy Teda Schultza? Nie musisz się ich bać, tu cię nie znajdą.

- Pudło… pudełko… W środku jakieś fiolki. Tam pełno tego było. Schowałem… pod blachą… w garażu. Nikt tam nie chodzi… nikt nie znajdzie… nie wiem. Mieli kombinezony… ale dalej… D-daleko… stały samochody… bo tak ich znalazłem. Po samochodach. Najpierw odcisk kół i poszłem… A potem samochody… dobre, eleganckie… Pewnie Schultz’a… I wojskowe… Hummery dwa… Bardzo dobre… Chciałbym taki… Mało tu takich dobrych hummerów… By mi zazdrościli jakbym miał. Bardzo zazdrościli… a ja bym się z nich śmiał. Taak… tak by było… i już by mnie wtedy nic nie bolało.. - oczy chłopaka zeszkliły się i uchwyt na ramieniu lekarki stężał. Twarz mu na moment przebiegł skurcz jakby uśmiechu, a potem złapał go mocniejszy spazm, wyginając mu kręgosłup w łuk. Pomieszczenie przeszedł rozpaczliwy jęk boleści i cierpienia. Wtedy z bliska ruda lekarka zobaczyła pod owrzodzoną i mokrą skórą zniekształconego ramienia ruch, jakby jedna z żył ożyła i kłębiła się teraz pod skórą szukając innego miejsca.

Robiło się coraz groźniej i makabrycznie. Savage zamrugała parę razy, lecz to co widziała nie stanowiło omamów przemęczonego mózgu. Ludzkie ciało nie powinno się tak zachowywać. Nie powinno, koniec dyskusji. Nigdy nie widziała czegoś podobnego - bardziej przypominało to uwiezioną w tkance skolopendrę, nie naczynie krwionośne. Ostrożnie odsunęła się odrobinę do tyłu, oddychając coraz płycej. Chryste… czy ten człowiek właśnie zmieniał się na jej oczach w coś podobnego pokręconym tworom rodem ze snów oszalałego genetyka? Już nie słyszała że chłopak krzyczy, własny głos też ledwo rejestrowała.
- Gdzie jest ten garaż? Ten w którym schowałeś fiolki. - wydusiła z siebie, trzymając w pogotowiu strzykawkę. Ostatnie pytanie… i da mu spokój, pozwoli zasnąć. Chłopak najprawdopodobniej zostawił gdzieś w dzielnicy Runnerów paczkę z płynną śmiercią. Jeśli wpadnie ona w ręce kogoś niepowołanego, zrobi się bardzo, ale to bardzo nieciekawie.

Spider był już w większości w innym świecie. W świecie wszechogarniającej ciało u umysł maligny. Odpowiedział jakimś urwanym fragmentem zdania. Anioł z Cheb nie była pewna co właściwie powiedział. Na wyspie? Na wysypisku? Coś takiego. Chyba, że był to jakiś przypadkowy jęk w torturowanym okrutną chorobą organizmie. Drobniejszej lekarce co raz ciężej szło utrzymywanie go na łóżku, zwłaszcza gdy jednym zdumiewająco silnym i przypadkowym machnięciem odepchnął ja tak, że upadła na podłogę. Chłopak miotał się niczym epileptyk podczas ataku. Wył... a ból całkowicie wyparł wszystkie inne emocje, uczucia oraz świadomość.
Dobrze, że kazała Tomowi przynieść tu lampę, bez niej namacanie czegokolwiek w całkowitej ciemności zajęłoby więcej siły i czasu, niż to czym Alice dysponowała. Już nie było miejsca na wątpliwości, dalsza droga prowadziła w jednym z dwóch kierunków...to była jej odpowiedzialność i niczyja inna.
- Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego... - zdrętwiałe wargi poruszały się gorączkowo, gdy głowa zajęła się czymś kompletnie innym. Z trudem, ale zepchnęła rzężące i wyjące niczym dzikie zwierze sumienie poza zasięg potrzebnych do teraźniejszego działania podsystemów.
Firewall, antywirus. Filtr założony na człowieczeństwo… i kto był tu potworem?
- Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. - namacała szklany walec i na kolanach nadrobiła stracony dystans. Ręce i nogi stanowiły cele najbardziej ruchome, ciężkie do chwycenia i przytrzymania przy gabarytach ledwo odstającego od ziemi krasnala… do tego niebezpieczne poprzez ryzyko uszkodzenia stroju ochronnego.
- Chociażbym chodził ciemną doliną... zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. - widok przesłoniła mgła, kontury otoczenia rozmyły się. Zamrugała, odzyskując ostrość obrazu i za cel obrała tułów, nie musząc już martwić się poprawnością planowanego wkłucia - czy to będzie wątroba, czy arteria, jeden diabeł. Podanie całej posiadanej dawki leku i tak równało się szybkiej, kończącej agonię śmierci.
- Twój... twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza. Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników... namaszczasz mi głowę olejkiem... m-mój kielich jest przeobfity. - chrypa zmieniła się w łkanie, tłoczek strzykawki zjechał aż pod wylot zakończony stalowym kolcem.

Zastrzyk zadziałał prawie od razu. Ciało zaczęło wiotczeć, ruchy stawały się co raz słabsze, mniej skoordynowane i spokojniejsze. W końcu wyglądało, że facet wreszcie usnął gdy ciało odzyskało pozorny spokój.
- Tak dob... dobroć...i łaska pójdą... w-w ślad za mną... prze-przez wszystkie dni mego życia i za... zamieszkam w domu Pańskim...p-po naj... najdłuższe czasy... - ściskała śliską od potu i ropy dłoń, nie umiejąc odwrócić wzroku od teatrum. On nieruchomiał, ona dygotała z każdą upływającą sekundą coraz silniej.
Przez chwile wyglądało, że zapadł w sen lub śpiączkę. Jednak podwójna dawka narkotyku działała dalej, wchodząc w przewidywalne dla wyszkolonego lekarza reakcje. Nie tylko duże, zewnętrzne mięśnie wiotczały choć było to najbardziej widoczne dla gołego oka. Wiotczały również te wspomagające pracę płuc i samego serca. Słabło ono i biło co raz wolniej, aż w końcu uderzyło po raz ostatni. Płuca przestały pracować chwilę wcześniej. Na oczach lekarki następowało coś co w medycznych podręcznikach znano pod terminem “śmierci klinicznej”. Na Pustkowiach, czy detroickich ulicach mówiło się zwyczajnie: trup. Na łóżku w improwizowanej kostnicy nie leżał już Spider. tylko jego martwe ciało denata. Niezależnie od terminologii jasnym było, że już na tym ziemskim padole go nie ma.


Zły sen... to wszystko musiało być złym snem. Koszmarem w którym utknęła nie mogąc się obudzić. Poziom grozy dawno przekroczył wszelkie dopuszczalne normy, a Alice ciągle i ciągle trwała w nim, zalewana kolejnymi falami paraliżującego mięśnie przerażenia. Do tej pory jakoś dawała radę, idąc do przodu z żalem i rozpacza poupychanymi na dnie kieszeni. Zakładała kolejne maski, tłumiąc to, co tak naprawdę czuła. W imię czegoś, co już dawno przebrzmiało i nie prezentowało sobą jakiejkolwiek sensownej wartości, godziła się na kolejne ustępstwa. Naginała niegdyś żelazne zasady, aż wylądowała w obskurnym, zapuszczonym i zawalonym gruzem budyneczku przed ruinami dawnej szkoły, kiwając się nad trupem człowieka, który jej zaufał.

Coś wewnątrz klatki piersiowej lekarki zadrżało i pękło. Kiwanie zwolniło, aż drobne ciało zamarło w bezruchu, ramiona opadły. Świadomość zwinęła się, uciekając najdalej jak tylko można i finalnie zatrzasnęła za sobą ciężki drzwi, odgradzające ją od otoczenia. Widziała co ma przed oczami, lecz nie docierało do niej sens wykonywanych czynności. Czuła się, jakby oglądały film z sekcji, kręcony z perspektywy osoby wykonującej zabieg. Obserwowała jak w mdłym świetle wiszącej pod sufitem lampy obleczone lateksowymi rękawiczkami dłonie pewnie ujmują skalpel. Chirurgiczna stal zalśniła, by sekundę później splamić się szkarłatem rozcinanych tkanek.
Po co ktoś wycinał denatowi żyłę łokciową pośrodkową, pakował ją do słoika i zalewał przeźroczystą cieczą? Czemu wycinał kolejne partie skóry, mięśni, pobierał krew?

Powieki zamrugały, zdziwienie zastąpiła niepewność, gdy rozbite okruchy pamięci próbowały zebrać sie do kupy i wyciągnąć sensowne wnioski.

Racja... przecież to jej ręce i jej pacjent. Pobierała tkanki na rzecz przyszłych badań. Przy tym, czym dysponowała teraz nie przeprowadzi analizy działania chorobotwórczych patogenów...ale to potem. Wciąż pozostawało wiele do zrobienia i tak niewiele czasu.


Ciało mechanicznie wykonywało zaprogramowane wcześniej czynności, umysł przyglądał się temu z uwagą, odhaczając kolejne pozycje z listy czynności do wykonania. Zabezpieczyć próbki, odkazić z zewnątrz słoje i rękawiczki.
Gotowe.
Zapakować szkło do worka i zakręcić. Ponownie odkazić. Owinąć zwłoki największą i najgrubszą z foliowych płacht, zabezpieczyć sznurkiem i taśmą na podobieństwo mumii, a ze sznurka domontować uchwyty na długich rączkach - nic skomplikowanego, ot proste pętle pozwalające przenieść ciało bez potrzeby wchodzenia z nim w bliższe interakcje. Odkazić bardzo dokładnie, tak samo jak skalpel użyty do zabiegu.
Gotowe.
Podnieść się i wyjść przed kostnicę. Worek próbek zostawić przed drzwiami.
Gotowe.
Odkazić kombinezon, zdjąć go ostrożnie i wpakować do ostatniego worka z rzeczami do utylizacji. Dla pewności przetrzeć skórę preparatem, zabijając gnieżdżące się na niej ewentualne zarazki. Resztę zostawić dla ludzi oddelegowanych do przeniesienia ciała.
Wniosek: Potrzebowała ludzi.
Sama nie przeniesie ciężkiego ciała, nie było takiej opcji.
Od wydawania rozkazów obsadzie był...

- Marcus? - znalazła go gdzieś na parterze, choć gdzie dokładnie nie miała pojęcia. Nie za bardzo docierało do niej co się dookoła dzieje. Rejestrowała że idzie na sztywnych nogach korytarzem, a chłód posadzki kąsa bose stopy. Czuła chłód, co nie było niczym niezwykłym, jako że po zdjęciu kombinezonu została w samej bieliźnie i podkoszulku, cuchnących płynem do odkażania. Możliwe, że minęła Tom'a i prawdopodobnie Chrisa… chyba coś do niej mówił. Pokręciła tylko głową, skupiona na tym aby nie przestawać iść. Prosty plan, bez zbędnych utrudnień: obrać punkt "a" i przetransportować się do niego z punktu "b" po najprostszej linii. Najszybszej. Spider nie mógł leżeć owinięty folią.
- Marcus... - powtórzyła drewnianym, rozkojarzonym głosem, wodząc wzrokiem po zbliżającej się sylwetce. Z każdym kolejnym krokiem wyraźniej dostrzegała drobne detale jego ubioru: wypaloną przy kołnierzu kurtki owalną dziurkę, pewno po upadku papierosowego żaru; biały nalot na lewem rękawie. Mężczyzna musiał się oprzeć o świeżo otynkowaną ścianę i ubrudzić. Chebańczycy doprowadzali do porządku pierwsze piętro, sama tak poleciła. Zatrzymała się, zapatrzona w resztki wody, skroplone na skórzanej kurtce.
No tak… padało. Było zimno i pewnie świt zaraz powita ich zmianą koloru nieba tuż nad wschodnim horyzontem… a może już się zmieniało?
Nie zauważyła… tak samo jak nie widziała twarzy gangera, która dla niej wyglądała teraz jak rozmazana plama. - Czy… czy mogę cię prosić o przysługę i pomoc?

- Ej Brzytewka, co się stało? - facet wyraźnie najpierw się stropił, gdy zobaczył ją prawie w negliżu, ale zaraz zastąpił to niepokój. - Ktoś z tamtych coś ci zrobił? - spytał wskazując głową na budynek z którego przybyła nie precyzując, czy chodzi mu o dwóch Chebańczyków, czy swojego podwładnego. Na wszelki wypadek jednak dłoń już spoczywała na wciśniętym za pasek pistolecie.

Drugi raz tej nocy lekarka uniosła kciuk do góry w geście “jest w porządku”. Poruszyła niemo ustami i pokręciła przecząco głową. Po co miał się denerwować i jeszcze terroryzować bogu ducha winnych jeńców? Nie oni byli tu problemem, zresztą on też najadł się dość jak na jedną noc.
Dźwięki docierały do jej uszu przytłumione... zapomniała zdjąć kombinezonu? Nie, zostawiła go na zewnątrz przecież…
Podniosła dłoń i przyłożyła ją do boku czyi tuż pod prawym uchem. Wyczuła skórę: mokrą i śliską, ale jak najbardziej żywą. Odkaziła ręce? Raczej... tak, oczywiście. Parokrotnie. Fachowość przede wszystkim.
- Miałeś rację. - wydusiła z trudem, a wypalona w materiale dziurka przypatrywała się jej z uprzejmą uwagą - Ten chłopak… Spider. On… o-on. Ja… ja go… nie żyje. Trzeba go spalić… nie może tam tak… leżeć, nie godzi się. To… to nie po chrześcijańsku. Weźcie rękawice… maski. Ja… nie dam rady sama.

- Aha… - podrapał się po zarośniętym, szczeciniastym policzku. Patrzył na nią zastanawiającym spojrzeniem dłuższą chwilę. - I tym się tak przejęłaś? - zdziwił się w końcu.
- Znaczy ty jesteś z tych wrażliwych, tak? Dobra, idź do siebie i prześpij się, a ja się wszystkim zajmę. - rzekł dziwnie łagodnie jakby przemawiał do przedstawiciela jakiejś pomniejszej rasy ludzkiej, niezdolnej do udźwignięcia trudów życia w tym mieście.
- Toodd! Leć do piwnicy po kankę, trzeba spalić to ścierwo! Zdechł wreszcie! - wrzasnął nagle, widząc dwóch czy trzech niezbyt zdecydowanych co robić pomocników.
- A ty Brzytewka nie przejmuj się, to już nie był człowiek, tylko zaraza. Dobrze, że zdechł tak szybko. Szkoda tylko, że tutaj. Ale się spali, zakopie i po problemie. Idź na górę i się prześpij. To była długa noc.- nawijał uspokajającym tonem, podczas gdy pozostali gangerzy pobiegli po to co trzeba. Zostali sami w półmrocznym korytarzu rozświetlanym jedynie dwoma lampami naftowymi.

- Tak... spalić. Tak, trzeba go spalić. - przytakiwała mechanicznie. Brzmiało bardzo sensownie - Owinęłam ciało i zrobiłam... rączki... do niesienia. Żeby... żeby było wam wygodniej. Niech nikt nie dotyka bezpośrednio ciała, weźcie rękawiczki i załóżcie maski. Wykopcie dół i spalcie go w dole. Jak... jak skończy się palić przesypcie wapnem i zasypcie ziemią. Dopóki będzie się palić nie podchodźcie, nie wdychajcie tego smrodu. Ludzkie ciało... ono... ono strasznie cuchnie i.. po wszystkim wyrzućcie rękawiczki i dokładnie odkaźcie ręce. Przy drzwiach zostawiłam odpowiedni płyn. Jest tam też czarny worek... dwa worki. Ten niezawiązany dorzućcie do dołu, tego drugiego nie ruszajcie. Tam... zrobiłam... zostawiłam p-próbki. Preparaty... są bezpieczne, zamknięte w słoikach i zalane formaliną. Odkażone z zewnątrz. Muszę je potem zbadać, tylko zorganizuję mikroskop. Na przyszłość... na drugi raz. Zaraz... zaraz je zabiorę na sama górę, na ostatnie piętro żeby... nie zawadzał na razie. - odpowiadała uszkodzonej bluzie. Naraz drgnęła i uniósłszy nieco przytomniejszy wzrok, wlepiła go w oczy... gangera? Nie mówił jak ganger, nie do niej... ale miał ćwiekowaną kurtkę z masą naszywek i frędzli. Czyli wedle wszelkich norm, oraz boskich i ludzkich znaków chodzący agresor... dlaczego więc był miły, wykazywał troskę i to po tym, jak cały dzień dawała mu do wiwatu?

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 30-01-2016 o 21:05.
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172