Tocząc się na sztywnych nogach w stronę Morrison’a Sam tylko czekała, aż świat nagle zrobi się czarny i tyle - na tym zakończy się jej żywot, a upadku na spieczoną słońcem glebę już nie zarejestruje. O dziwo nie skończyła z nadmiarem ołowiu w bebechach i nawet dość sprawnie dotarła do budynku… normalnie nie mogła w to uwierzyć. Tak samo jak w to, że szturmowiec wyszedł do niej i próbował osłonić przed ewentualnym atakiem. Kto widział podobne brednie? Chyba koleś naczytał się za dużo historyjek o błędnych rycerzach, czy jak to się tam nazywało. Nie zmieniało to jednak faktu, że Ortedze ulżyło, ba!, przez chwilę nawet chciała mu podziękować. Na szczęście w porę się rozmyśliła. Jeszcze swoim zwyczajem rozkleiłby japę, zalewając otoczenie irytującym bzyczeniem. Mijając go mruknęła coś, co brzmiało jak “Mhm” i nie zatrzymując się, przeszła wgłąb budynku. Nie udusi go, ale chociaż mu sprzeda kopa ot tak, dla psychicznej higieny… ale to później. Teraz czekała ją robota i na niej się skupiła.
Ludzie z pociągu nie wyglądali na potrzebujących doraźnej pomocy. Co prawda nigdzie nie widziała Irish’a, ale jego brak wzięła za dobrą monetę. Gdyby oberwał Ellen by ją o tym poinformowała. Układy układami, ale o swój zespół dbało się w pierwszej kolejności. Uśmiechnęła się nieznacznie do Rob’a, na resztę wzruszyła ramionami i zaklęła widząc najciężej rannych.
- Kto to tak spierdolił? - burknęła z naganą, klękając przy kobiecie. Po raz kolejny sprawdziło się powiedzenie, że jak chcesz aby coś zostało zrobione dobrze, zrób to sam. Może i otaczający ją ludzie umieli strzelać, jednak na opatrywaniu znali się w takim samym stopniu, co ślepy na kolorach. Ale w końcu wzięli ze sobą Sam nie tylko po to, aby mogła gardzić nowymi ludźmi i nieznanym dotąd terenem. - Rozumiem prowizorkę, bo ciężkie warunki… dobra no, przynajmniej się nie wykrwawiła. - pokiwała głową, ściągając z ramienia czarną torbę. Przydałby się Cosmo, a raczej jego jego ręce. Z tego co pamiętała krwotoki były nie dość że upierdliwe, to jeszcze cholernie groźne dla zdrowia i życia. Wypadało wiec wpierw zając się właśnie nieznaną kobietą.
- I jeszcze mi powiedz, że ci ta noga potrzebna… - westchnęła do pacjentki, wyraźnie niezadowolona. Babranie się w mięsie i wyciąganie fragmentów potrzaskanej kości zapowiadało się na długą i żmudną zabawę, a przecież czekał jeszcze koleś z przestrzelonymi bebechami. Gdyby rzeczoną nogę uchlastać, oszczędziłoby to czas, o nerwach monterki nie wspominając. Lubiła grzebać w maszynach, z ludźmi trochę gorzej: wierci się taki, jeczy, albo marudzi, często pochlipując pod nosem... lub, o zgrozo!, modlić się zaczyna. Patologia.
W pierwszej kolejności sięgnęła po leki przeciwbólowe i środki odkażające - jedno aby ofiara się jej nie rzucała podczas zabiegu, drugie aby przeczyścić zasyfioną ranę, niwelując tym późniejsze powikłania w postaci zakażenia, gorączki, tężca, gangreny i jeszcze większej ilości ludzkiego sapania.
- Zobaczymy, czy nie porwało ci tętnic. Zakręcę kurek żebyś się nie wykrwawiła i na razie chwilę poleżysz, a ja zobaczę co z twoim kumplem. Jak miał szczęście, to kule przeszły na wylot. Jak nie… będziemy grzebać, no ale po kolei. Staraj się nie rzucać. - uśmiechnęła się nawet miło jak na siebie. Krzyk szeryfa zignorowała, to nie był jej problem.