Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-01-2016, 20:47   #140
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


Czy jedno życie warte było tego, aby ryzykować dla niego dobro i bezpieczeństwo otoczenia, składającego się nie tylko z pojedynczej, sfiksowanej lekarki? Już nie chodziło o to co moralne, ludzkie i poprawne, a to co konieczne.

Savage wzięła na barki odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za najbliższą okolicę oraz nową rodzinę… i do diabła z tym, co myślała zgraja obrzydliwie poprawnych moralnych sędziów, dostrzegających w oku bliźniego drzazgę, ignorujących zaś całe, chropowate polano we własnym. Doskonałość to mrzonka. Ludzi nie dało się nazwać ideałami, choć większość z lubością upatrywała w lustrzanym obrazie samych siebie, istot bez skazy: najmądrzejszych, nieomylnych… z tym, że racja absolutna żyła szczęśliwie tylko na kartach książek, opisujących politykę oraz mechanizm działania dawnych dyktatorów i tyranów - zapatrzonych w siebie egoistów, bez odrobiny samokrytycyzmu. To właśnie on nakazywał dwa razy zastanowić się nad danym zagadnieniem, spojrzeć na niego z szerszej perspektywy i założyć, że racja leżeć może po drugiej stronie. Samokrytycyzm… lub zwykła rozwaga.
Wszyscy bez względu na pochodzenie, posiadane wykształcenie i status społeczny, ulegali słabościom, kierowali się gniewem oraz strachem. Walczyli o przetrwanie w taki sposób, w jaki umieli. Błądzić jest rzeczą ludzką… tyle że tu nie było miejsca na błędy. Gdy człowiek nie wie, co zrobić, sumienie mówi mu tylko jedno: "szukaj". Jeśli istniało idealne rozwiązanie, Alice nie umiała go dostrzec. Z jednej strony zasady i kodeks którymi kierowała się przez lata, nakazywały walczyć do końca, nawet jeśli walka z góry wyglądała na przegraną. Nie poddawać się zwątpieniu, zebrać w sobie i znaleźć złoty środek, pozwalający wyjść z burzy bez szwanku wszystkim zainteresowanym. Niby proste, ale życie woli kolor od czerni i bieli.

Jeden zarażony i świat nagle stawał na głowie. Nigdy wcześniej Alice nie widziała, żeby którykolwiek z butnych, brutalnych gangerów aż tak się bał. Obawiali się o swoje życie, każdy człowiek przykuty rozkazem do terenu szpitala. W tej chwili zapewne woleliby znajdować się gdziekolwiek, byle nie mieć styczności z felernym stalker'em. Dobitnie świadczyły o tym pełne niechęci spojrzenia, jakie kierowali w jej stronę, gdy szła korytarzem z Marcusem za plecami. W jego obecności nie pozwalali sobie na więcej poza niewerbalnym wyrażanie niezadowolenia, tyle dobrego. Konieczność usadzania personelu na miejscu... nie. Sytuacja pokomplikowała się w stopniu wystarczającym, dokładanie kolejnych ogniw zapalnych i marnowanie oddechu na słowne utarczki nie doprowadziłoby do niczego konstruktywnego.
- „Szacunek dla wszelkiego życia” jest hasłem absurdalnym, oznacza bowiem, że mamy szanować prątki gruźlicy i wirusy ospy: jesteśmy jednak żywymi organizmami, nie czystymi duchami, i nie możemy żyć, nie niszcząc innych form życia... co za koszmar. - wymamrotała pod nosem, machnięciem ręki przywołując do siebie Tom'a. Ten w pierwszej chwili zamarł, w następnej rzucił nerwowym spojrzeniem po kątach, ale nie miał gdzie uciekać. Podszedł więc, lecz w każdym ruchu widziała obawę. Bał się, że szurnięta dziewczyna wpadnie na genialny pomysł wysłania go do prosektorium i jeszcze nie do końca martwego pacjenta, który dla niego powinien zdechnąć już dawno, a ślad po nim dogasać w dole z benzyną i gaszonym wapnem.
- Przygotowałeś wszystko o co prosiłam? - spytała nim zdążył otworzyć usta, a gdy kiwnął potwierdzająco, kontynuowała schrypniętym ze zmęczenia i zdenerwowania głosem. - Świetnie, bardzo ci dziękuję. Mam ostatnią prośbę. - spojrzawszy przez ramię próbowała uśmiechnąć się do szefa ochrony, bezskutecznie. Mięśnie twarzy nie chciały jej słuchać, zbyt stężałe by wykrzywić kąciki ust ku górze.
- Zanim zacznę jakiekolwiek dokładniejsze badania, muszę się odpowiednio zabezpieczyć. Pewno nie wyglądam, ale serio dobrze mi w formie żywej i nie zamierzam w najbliższym czasie przechodzić na drugą stronę tęczy... potrzebuję paru drobiazgów. Na kompletny strój ochronny nie ma co liczyć, ale spróbujemy to obejść we własnym zakresie. Prowizorka... po raz kolejny, nieważne. Znajdźcie mi maskę przeciwgazową z pochłaniaczem. Może któryś z chłopaków ma taką w aucie, albo Brekovitz zachomikował wśród swoich starych gratów. Dalej: worki na śmieci - duże i z grubej folii. Ewentualnie parę solidnych arkuszy folii malarskiej, takiej do zabezpieczania podłogi przy remoncie. Płaszcz przeciwdeszczowy... żółty sztormiak, albo wojskowy, nieistotne. Byle gumowy i nieuszkodzony. Do tego dwie - trzy rolki taśmy klejącej. - zawahała się, wzruszyła ramionami i dokończyła mniej pewnie, zapatrzona na własne buty. - I wstążkę, kolorową tasiemkę... i hm, papier do pakowania prezentów, może być nawet zwykły szary... ale czysty... jednak jakby udało się znaleźć bardziej optymistyczny... to wszystko, na razie. Będę u siebie, też mam coś do przygotowania. - pożegnała się kiwnięciem głowy i czym prędzej pobiegła na piętro, woląc uniknąć pytań po co jej zwłaszcza dwie ostatnie pozycje z listy.

Wolny od obecności Chebańczyków gabinet wydał się Savage dziwnie pusty i martwy. Prawie odruchowo przeszukała wzrokiem najciemniejsze kąty, czekając aż któraś z plam mroku wypluje z siebie Drzazgę - spiętego, dyszącego złością i nienawiścią do wszystkiego co na grzbiecie nosiło skórzaną kurtkę. Nic takiego się jednak nie stało, a kolejne sekundy ulatywały w nicość, bezlitośnie pchając lekarkę wciąż do przodu. Nie pozwalały przysiąść, odpocząć, czy pomyśleć... ale tak było lepiej. Wrzucona w tryby aktywnej pracy, skupiona na przygotowaniach nie musiała myśleć o tym, co właśnie planuje. To, w co wierzyła musiało w końcu przejść do lamusa, przygniecione napromieniowanymi ruinami dawnego świata, przysypane gorzkim pyłem który wiatr gnał poprzez ogarnięte szałem i okrucieństwem Pustkowia. Widokiem konającego w cierpieniu pacjenta. Pacjenta któremu nie mogła pomóc. Nikt nigdy nie powinien decydować o losie drugiego człowieka, odbierać mu autonomii i prawa do dalszego istnienia, nieważne jakimi pobudkami by się nie kierował. Czego nie powołał za przykład i w jak piękne, mądre słowa tego nie ubrał. Podobna praktyka pozostawała morderstwem. Wyrokiem, w którym jedno istnienie stawało w roli oskarżyciela, obrońcy, sędziego i kata.
- Chryste, usłysz nas. Chryste, wysłuchaj nas. Ojcze z nieba Boże, zmiłuj się nad nami... - szeptała, ściągając z półek kolejne puste słoje i fiolki, a z szafek wygrzebując butle z formaliną i spirytusem. O mały włos a upuściłaby jedną z nich. Zesztywniałe palce odmawiały posłuszeństwa, nie dając się podporządkować nakazom mózgu bez chociaż symbolicznego oporu. W przypadku gdy w grę wchodził los drugiego człowieka, wszystko się komplikowało. Dla rudej lekarki był to najcięższy z możliwych wyborów, szamotanina z samym sobą, chirurgia sumienia. Ciążyło jej ono jak uwiązany do szyi kamień. Czuła że tonie, z każdą sekundą pogrążając się coraz głębiej w zimnej ciemności. Podjęła swoją rozsądną decyzję, klamka zapadła, lecz nie niwelowało to niepewności, pożerającej duszę na podobieństwo nowotworu. Cokolwiek dziś nie zrobi, osądzą ją po rezultatach. Nikt nie zapyta o intencje, ani nie odda życia młodemu chłopakowi o przezwisku Spider.
Kłamca. Zdrajca. Oszust. Morderca.
Pozostało już tylko ostanie.


Nocna organizacja potrzebnych materiałów zajęła gangerom godzinę z zegarkiem w ręku. Przez ten czas Savage przeniosła partiami szklane pojemniki, środki konserwujące i odkażające, dorzucając na wierzch skalpel i kleszcze. Cały sprzęt czekał karnie pod dachem przybudówki, zaraz obok wejścia za którym cierpiał człowiek. Nawet z odległości kilku metrów i zza bariery w postaci drzwi i ceglanej ściany, słyszała jego jęki, pomieszane z chrapliwym, rwącym się oddechem, zaś każdy dźwięk był jak rozżarzony sztylet, wbijający się w czaszkę.
- Nie ma innego wyjścia... tak trzeba. To konieczne... - próbowała je zagłuszyć, lecz własne słowa wydawały się dziewczynie puste, naiwne i naciągane. Mówiono, że również Diabeł miał czyste sumienie, w zależności od tego w co wierzy. Kiedy nadejdzie moment, gdy ogólnym dobrem i stanem wyższej konieczności zamorduje kolejnego człowieka?
- N-nie ma... - kręciła rudą głową udając że toczące się po policzkach krople to tylko deszcz. Pokazywanie słabości gangerowemu ogółowi, przyglądającemu się z okien szpitala jak rozbiera się i powoli, metodycznie owija folią i płaszczem, każdy szew i łączenie materiałów zabezpieczając srebrną taśmą.

Jedna warstwa, druga i trzecia. Prosty plan, metoda małych kroków. Założyć maskę oraz kaptur, ich złączenia też zakleić. Profilaktycznie raz jeszcze sprawdzić szczelność improwizowanego kombinezonu, rękawiczki połączyć dokładniej z rękawami. Pamiętać o butach i nogawkach foliowych spodni. Szkoda, że nie istniały już sklepy ze sprzętem rybackim... i porządne szpitale.
Gdyby trafiła na podobny przypadek jeszcze przed wojną, z miejsca wiedziałaby co robić... i posiadała także środki, aby działać w pełnoprawnym tego słowa znaczeniu. Znała procedury postępowania w przypadku stwierdzenia nieznanej dotąd, śmiertelnie groźnej choroby - cały mechanizm przelewał się przez jej głowę od momentu, gdy ujrzała w co zmienia się młody chłopak, tyle że los związał Savage ręce.

Nieważne jak mocno by się nie starała, pewnych punktów nie dało się przeskoczyć. Braku sprzętu przede wszystkim. Nie dysponowała nawet cieniem swojego dawnego laboratorium, bazując na prowizorycznym, archaicznym wyposażeniu, zakrawającym o jawną kpinę i choć od momentu stałego zameldowania w opuszczonej szkole minęło dobrych kilka miesięcy, wciąż brakowało wielu, niezbędnych do pracy rzeczy. To, co niegdyś dało się podciągnąć pod margines błędu w sztuce, teraz urastało do rangi priorytetów. Jak zająć się kimś podobnym Spider'owi, nie sprowadzając kłopotów na resztę? Co jeśli przeniesie infekcję na Chrisa i jeszcze dalej? Współczesne społeczeństwo nie słynęło z przestrzegania zasad higieny, nie znała też wszystkich właściwości zjadliwego patogenu, a bez mikroskopu, masy testów i wymazów mogła raptem czerpać wiedzę z tego, co widziały słabe, ludzkie oczy.

Dobro jednostki ponad dobrem ogółu - nie mogła ryzykować, nie w tym przypadku. Niby logiczne i jak najbardziej uzasadnione. Czemu więc ochłap mięsa w jej piersi bił tak rozpaczliwie, a czaszkę wypełniał sprzeciw?
- Już skarbie, zaraz przestanie boleć. - wychrypiała drewnianym głosem, klękając przy boku pacjenta. Pełna morfiny strzykawka ślizgała się w okrytych lateksem palcach. Wzmocniła chwyt w obawie przed starą cennej jednostki medycznej. - Nie ruszaj się, dostaniesz zastrzyk. Od razu poczujesz się lepiej.

Wystarczył jeden rzut oka, by wiedziała jak bardzo jest źle. Chłopak umierał, ale może…
Potrząsnęła głową. Czy naprawdę chciała zobaczyć na jego miejscu Taylora, lub Guido? Stawać przed koniecznością zamknięcia na zawsze oczu Bliźniaków, a wraz z nimi być może dziesiątkom cywili?

Wąska igła przebiła skórkę, palec powoli wtłaczał w żyłę na przedramieniu milimetry przeźroczystej cieczy. Zatrzymał się po jednej-trzeciej i tam zamarł.
- Wyniosłeś ze Strefy coś zakażonego? Gdzie to jest? - zapytała, spokojnie czekając aż leki uśmierzą ból na tyle, żeby chłopak mógł zdobyć się na logiczną odpowiedź.

- Taak… Szukali mnie ale ja byłem lepszy… schowałem się uciekłem… ale bałem się wrócić do domu bo by wpadli i nic by nie było… Więc schowałem… ale tylko ja wiem gdzie… Nikt nie znajdzie… Tylko ja… - mamrotał chłopak na pograniczu osunięcia się w mroki chemicznego snu i bólu z rozrywanego obcym schorzeniem ciała. Ciągle chrypiał i oddychał bardzo ciężko. Wyglądało jakby każdy oddech kosztował go masę wysiłku niczym podnoszenie nad sobą ciężkiej sztangi.

- Spider, skup się… to bardzo ważne. - dziewczyna stężała, odkaszlnęła, podejmując temat powoli i wyraźnie, aby chory mógł zrozumieć ją nawet pomimo maski na twarzy, tłumiącej wydobywające się z ust dźwięki - Co to jest i gdzie dokładnie to schowałeś. Musisz mi powiedzieć, to bardzo ważne. Przez to aż tak chorujesz. Jeżeli to znajdę, szybciej wrócisz co zdrowia.

- Niee… no co ty… to pręt. To od nogi. Bo ja spadłem. I się nadziałem tam na ten pręt. Bo się chwiało wszystko… a oni pilnowali… i to była jedyna droga… i przechytrzyłem ich… bo pewnie myśleli, że nikt nie przejdzie… bo takie trudne… ale nie dla Spider’a o nie. Ja dałem radę… i przeszłem. I byłem w środku… I zabrałem trochę, ale bałem się… bo tam było jakoś strasznie. I jebało… jakoś chujowo… a tamci byli na zewnątrz… i łazili. Czasem blisko mnie ale mnie nie widzieli. I potem… no musiałem spadać… ale właśnie spadłem na ten pręt… Wiedziałem, że będzie źle… on był w jakimś chujostwie… jak wszystko tam. Tak myślę… bo ciemno było… ale wydawał taki sam odgłos jak tam na dole i się lepiło wszystko... pręt już tak był na słońcu prawie… to właśnie widziałem… a oni się skapnęli… I zaczęli krzyczeć i strzelać… ale nie trafili. Wiedziałem, że mi nie odpuszczą… bo to źle dla nich, że ktoś ich widział… że będą mnie szukać… I tylko by nie wiedzieli, że to ja… to musiałem przycichnąć… I jakby co… to nie mieć przy sobie. Bo tylko to na pewno chcieli… a mi kulka w łeb i do piachu. Tak, tak by było… uciekłem i wróciłem… ale nie do domu. Nie od razu… i-iii myślałem, że z noga jakoś będzie. Wziąłem tabletki co miałem… ale nie było dobrze… bałem się… to przyszłem wtedy do pani… - niefortunny stalker zaczął miotać głową. Zaciskał nie do końca skoordynowanymi ruchami dłonie i przebierał niemrawo nogami, jakby chciał biec. Wzrok też widziała, że czasem spoczywał na niej i czasem był nawet chyba świadomy. Częściej jednak gdzieś skakał po pomieszczeniu, odtwarzając na siatkówce obrazy z nie tak dalekiej przeszłości.

Alice kiwała głową, łowiąc każde z chrypiących, kanciastych słów, wypowiadanych z coraz większym trudem. Czekała cierpliwie, gdy przerywał aby odpocząć i zaczerpnąć tchu. Obraz jaki malował się jej przed oczami nie wyglądał zbyt optymistycznie. Każdy kogo spotkała bał się mówić o skażonej dzielnicy, reagując jak choćby Marcus kilka kwadransów wstecz.
Strach.
Strefa budziła w ludziach paniczny, zwierzęcy wręcz strach, pomieszany z równie intensywną fascynacją do jakiej ciężko było się im przyznać. Toksyczna jaskinia skarbów, leżących samopas i tylko czekających, aż ktoś je przygarnie. Dobrze, że zdrowy rozsądek zwyciężał, a ci co nie musieli, trzymali się od niej z daleka… chyba że bardzo potrzebowali pieniędzy, byli zachłanni… lub wierzyli we własne szczęście czy umiejętności. Los jednak lubił być złośliwy, odwracając swój łaskawy wzrok w najmniej odpowiednim momencie.
- Jesteś bezpieczny, możesz odpocząć. - szeptała kojące banały, a każdy z nich zostawiał na podniebieniu drażniący osad podobny posmakiem zgniliźnie. Zamknięta w kokonie z gumy, plastiku i szkła czuła jak topi się we własnych kłamstwach, wylewających się poprzez usta i pory skóry, razem z grubymi kroplami potu. Obiecywała Spider’owi ratunek, trzymając w ręku jego śmierć. "Jedno życie w tą czy w tamtą"… czemu nie potrafiła podejść do tego jak Taylor lub Guido? Na zimno, bez emocji i rozterek.
- Musisz mi powiedzieć co znalazłeś i gdzie to dokładnie schowałeś. - powtórzyła, przytrzymując go delikatnie za ramie, aby się nie rzucał. - Wyniosłeś to ze Strefy, są na tym te same zarazki co na pręcie który przebił ci nogę. Jeżeli je dostanę szybciej przygotuję lek po którym wyzdrowiejesz i nie będzie już tak bolało. Pomóż mi, proszę… i co to za ludzie przed którymi uciekałeś? Strażnicy Teda Schultza? Nie musisz się ich bać, tu cię nie znajdą.

- Pudło… pudełko… W środku jakieś fiolki. Tam pełno tego było. Schowałem… pod blachą… w garażu. Nikt tam nie chodzi… nikt nie znajdzie… nie wiem. Mieli kombinezony… ale dalej… D-daleko… stały samochody… bo tak ich znalazłem. Po samochodach. Najpierw odcisk kół i poszłem… A potem samochody… dobre, eleganckie… Pewnie Schultz’a… I wojskowe… Hummery dwa… Bardzo dobre… Chciałbym taki… Mało tu takich dobrych hummerów… By mi zazdrościli jakbym miał. Bardzo zazdrościli… a ja bym się z nich śmiał. Taak… tak by było… i już by mnie wtedy nic nie bolało.. - oczy chłopaka zeszkliły się i uchwyt na ramieniu lekarki stężał. Twarz mu na moment przebiegł skurcz jakby uśmiechu, a potem złapał go mocniejszy spazm, wyginając mu kręgosłup w łuk. Pomieszczenie przeszedł rozpaczliwy jęk boleści i cierpienia. Wtedy z bliska ruda lekarka zobaczyła pod owrzodzoną i mokrą skórą zniekształconego ramienia ruch, jakby jedna z żył ożyła i kłębiła się teraz pod skórą szukając innego miejsca.

Robiło się coraz groźniej i makabrycznie. Savage zamrugała parę razy, lecz to co widziała nie stanowiło omamów przemęczonego mózgu. Ludzkie ciało nie powinno się tak zachowywać. Nie powinno, koniec dyskusji. Nigdy nie widziała czegoś podobnego - bardziej przypominało to uwiezioną w tkance skolopendrę, nie naczynie krwionośne. Ostrożnie odsunęła się odrobinę do tyłu, oddychając coraz płycej. Chryste… czy ten człowiek właśnie zmieniał się na jej oczach w coś podobnego pokręconym tworom rodem ze snów oszalałego genetyka? Już nie słyszała że chłopak krzyczy, własny głos też ledwo rejestrowała.
- Gdzie jest ten garaż? Ten w którym schowałeś fiolki. - wydusiła z siebie, trzymając w pogotowiu strzykawkę. Ostatnie pytanie… i da mu spokój, pozwoli zasnąć. Chłopak najprawdopodobniej zostawił gdzieś w dzielnicy Runnerów paczkę z płynną śmiercią. Jeśli wpadnie ona w ręce kogoś niepowołanego, zrobi się bardzo, ale to bardzo nieciekawie.

Spider był już w większości w innym świecie. W świecie wszechogarniającej ciało u umysł maligny. Odpowiedział jakimś urwanym fragmentem zdania. Anioł z Cheb nie była pewna co właściwie powiedział. Na wyspie? Na wysypisku? Coś takiego. Chyba, że był to jakiś przypadkowy jęk w torturowanym okrutną chorobą organizmie. Drobniejszej lekarce co raz ciężej szło utrzymywanie go na łóżku, zwłaszcza gdy jednym zdumiewająco silnym i przypadkowym machnięciem odepchnął ja tak, że upadła na podłogę. Chłopak miotał się niczym epileptyk podczas ataku. Wył... a ból całkowicie wyparł wszystkie inne emocje, uczucia oraz świadomość.
Dobrze, że kazała Tomowi przynieść tu lampę, bez niej namacanie czegokolwiek w całkowitej ciemności zajęłoby więcej siły i czasu, niż to czym Alice dysponowała. Już nie było miejsca na wątpliwości, dalsza droga prowadziła w jednym z dwóch kierunków...to była jej odpowiedzialność i niczyja inna.
- Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego... - zdrętwiałe wargi poruszały się gorączkowo, gdy głowa zajęła się czymś kompletnie innym. Z trudem, ale zepchnęła rzężące i wyjące niczym dzikie zwierze sumienie poza zasięg potrzebnych do teraźniejszego działania podsystemów.
Firewall, antywirus. Filtr założony na człowieczeństwo… i kto był tu potworem?
- Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. - namacała szklany walec i na kolanach nadrobiła stracony dystans. Ręce i nogi stanowiły cele najbardziej ruchome, ciężkie do chwycenia i przytrzymania przy gabarytach ledwo odstającego od ziemi krasnala… do tego niebezpieczne poprzez ryzyko uszkodzenia stroju ochronnego.
- Chociażbym chodził ciemną doliną... zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. - widok przesłoniła mgła, kontury otoczenia rozmyły się. Zamrugała, odzyskując ostrość obrazu i za cel obrała tułów, nie musząc już martwić się poprawnością planowanego wkłucia - czy to będzie wątroba, czy arteria, jeden diabeł. Podanie całej posiadanej dawki leku i tak równało się szybkiej, kończącej agonię śmierci.
- Twój... twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza. Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników... namaszczasz mi głowę olejkiem... m-mój kielich jest przeobfity. - chrypa zmieniła się w łkanie, tłoczek strzykawki zjechał aż pod wylot zakończony stalowym kolcem.

Zastrzyk zadziałał prawie od razu. Ciało zaczęło wiotczeć, ruchy stawały się co raz słabsze, mniej skoordynowane i spokojniejsze. W końcu wyglądało, że facet wreszcie usnął gdy ciało odzyskało pozorny spokój.
- Tak dob... dobroć...i łaska pójdą... w-w ślad za mną... prze-przez wszystkie dni mego życia i za... zamieszkam w domu Pańskim...p-po naj... najdłuższe czasy... - ściskała śliską od potu i ropy dłoń, nie umiejąc odwrócić wzroku od teatrum. On nieruchomiał, ona dygotała z każdą upływającą sekundą coraz silniej.
Przez chwile wyglądało, że zapadł w sen lub śpiączkę. Jednak podwójna dawka narkotyku działała dalej, wchodząc w przewidywalne dla wyszkolonego lekarza reakcje. Nie tylko duże, zewnętrzne mięśnie wiotczały choć było to najbardziej widoczne dla gołego oka. Wiotczały również te wspomagające pracę płuc i samego serca. Słabło ono i biło co raz wolniej, aż w końcu uderzyło po raz ostatni. Płuca przestały pracować chwilę wcześniej. Na oczach lekarki następowało coś co w medycznych podręcznikach znano pod terminem “śmierci klinicznej”. Na Pustkowiach, czy detroickich ulicach mówiło się zwyczajnie: trup. Na łóżku w improwizowanej kostnicy nie leżał już Spider. tylko jego martwe ciało denata. Niezależnie od terminologii jasnym było, że już na tym ziemskim padole go nie ma.


Zły sen... to wszystko musiało być złym snem. Koszmarem w którym utknęła nie mogąc się obudzić. Poziom grozy dawno przekroczył wszelkie dopuszczalne normy, a Alice ciągle i ciągle trwała w nim, zalewana kolejnymi falami paraliżującego mięśnie przerażenia. Do tej pory jakoś dawała radę, idąc do przodu z żalem i rozpacza poupychanymi na dnie kieszeni. Zakładała kolejne maski, tłumiąc to, co tak naprawdę czuła. W imię czegoś, co już dawno przebrzmiało i nie prezentowało sobą jakiejkolwiek sensownej wartości, godziła się na kolejne ustępstwa. Naginała niegdyś żelazne zasady, aż wylądowała w obskurnym, zapuszczonym i zawalonym gruzem budyneczku przed ruinami dawnej szkoły, kiwając się nad trupem człowieka, który jej zaufał.

Coś wewnątrz klatki piersiowej lekarki zadrżało i pękło. Kiwanie zwolniło, aż drobne ciało zamarło w bezruchu, ramiona opadły. Świadomość zwinęła się, uciekając najdalej jak tylko można i finalnie zatrzasnęła za sobą ciężki drzwi, odgradzające ją od otoczenia. Widziała co ma przed oczami, lecz nie docierało do niej sens wykonywanych czynności. Czuła się, jakby oglądały film z sekcji, kręcony z perspektywy osoby wykonującej zabieg. Obserwowała jak w mdłym świetle wiszącej pod sufitem lampy obleczone lateksowymi rękawiczkami dłonie pewnie ujmują skalpel. Chirurgiczna stal zalśniła, by sekundę później splamić się szkarłatem rozcinanych tkanek.
Po co ktoś wycinał denatowi żyłę łokciową pośrodkową, pakował ją do słoika i zalewał przeźroczystą cieczą? Czemu wycinał kolejne partie skóry, mięśni, pobierał krew?

Powieki zamrugały, zdziwienie zastąpiła niepewność, gdy rozbite okruchy pamięci próbowały zebrać sie do kupy i wyciągnąć sensowne wnioski.

Racja... przecież to jej ręce i jej pacjent. Pobierała tkanki na rzecz przyszłych badań. Przy tym, czym dysponowała teraz nie przeprowadzi analizy działania chorobotwórczych patogenów...ale to potem. Wciąż pozostawało wiele do zrobienia i tak niewiele czasu.


Ciało mechanicznie wykonywało zaprogramowane wcześniej czynności, umysł przyglądał się temu z uwagą, odhaczając kolejne pozycje z listy czynności do wykonania. Zabezpieczyć próbki, odkazić z zewnątrz słoje i rękawiczki.
Gotowe.
Zapakować szkło do worka i zakręcić. Ponownie odkazić. Owinąć zwłoki największą i najgrubszą z foliowych płacht, zabezpieczyć sznurkiem i taśmą na podobieństwo mumii, a ze sznurka domontować uchwyty na długich rączkach - nic skomplikowanego, ot proste pętle pozwalające przenieść ciało bez potrzeby wchodzenia z nim w bliższe interakcje. Odkazić bardzo dokładnie, tak samo jak skalpel użyty do zabiegu.
Gotowe.
Podnieść się i wyjść przed kostnicę. Worek próbek zostawić przed drzwiami.
Gotowe.
Odkazić kombinezon, zdjąć go ostrożnie i wpakować do ostatniego worka z rzeczami do utylizacji. Dla pewności przetrzeć skórę preparatem, zabijając gnieżdżące się na niej ewentualne zarazki. Resztę zostawić dla ludzi oddelegowanych do przeniesienia ciała.
Wniosek: Potrzebowała ludzi.
Sama nie przeniesie ciężkiego ciała, nie było takiej opcji.
Od wydawania rozkazów obsadzie był...

- Marcus? - znalazła go gdzieś na parterze, choć gdzie dokładnie nie miała pojęcia. Nie za bardzo docierało do niej co się dookoła dzieje. Rejestrowała że idzie na sztywnych nogach korytarzem, a chłód posadzki kąsa bose stopy. Czuła chłód, co nie było niczym niezwykłym, jako że po zdjęciu kombinezonu została w samej bieliźnie i podkoszulku, cuchnących płynem do odkażania. Możliwe, że minęła Tom'a i prawdopodobnie Chrisa… chyba coś do niej mówił. Pokręciła tylko głową, skupiona na tym aby nie przestawać iść. Prosty plan, bez zbędnych utrudnień: obrać punkt "a" i przetransportować się do niego z punktu "b" po najprostszej linii. Najszybszej. Spider nie mógł leżeć owinięty folią.
- Marcus... - powtórzyła drewnianym, rozkojarzonym głosem, wodząc wzrokiem po zbliżającej się sylwetce. Z każdym kolejnym krokiem wyraźniej dostrzegała drobne detale jego ubioru: wypaloną przy kołnierzu kurtki owalną dziurkę, pewno po upadku papierosowego żaru; biały nalot na lewem rękawie. Mężczyzna musiał się oprzeć o świeżo otynkowaną ścianę i ubrudzić. Chebańczycy doprowadzali do porządku pierwsze piętro, sama tak poleciła. Zatrzymała się, zapatrzona w resztki wody, skroplone na skórzanej kurtce.
No tak… padało. Było zimno i pewnie świt zaraz powita ich zmianą koloru nieba tuż nad wschodnim horyzontem… a może już się zmieniało?
Nie zauważyła… tak samo jak nie widziała twarzy gangera, która dla niej wyglądała teraz jak rozmazana plama. - Czy… czy mogę cię prosić o przysługę i pomoc?

- Ej Brzytewka, co się stało? - facet wyraźnie najpierw się stropił, gdy zobaczył ją prawie w negliżu, ale zaraz zastąpił to niepokój. - Ktoś z tamtych coś ci zrobił? - spytał wskazując głową na budynek z którego przybyła nie precyzując, czy chodzi mu o dwóch Chebańczyków, czy swojego podwładnego. Na wszelki wypadek jednak dłoń już spoczywała na wciśniętym za pasek pistolecie.

Drugi raz tej nocy lekarka uniosła kciuk do góry w geście “jest w porządku”. Poruszyła niemo ustami i pokręciła przecząco głową. Po co miał się denerwować i jeszcze terroryzować bogu ducha winnych jeńców? Nie oni byli tu problemem, zresztą on też najadł się dość jak na jedną noc.
Dźwięki docierały do jej uszu przytłumione... zapomniała zdjąć kombinezonu? Nie, zostawiła go na zewnątrz przecież…
Podniosła dłoń i przyłożyła ją do boku czyi tuż pod prawym uchem. Wyczuła skórę: mokrą i śliską, ale jak najbardziej żywą. Odkaziła ręce? Raczej... tak, oczywiście. Parokrotnie. Fachowość przede wszystkim.
- Miałeś rację. - wydusiła z trudem, a wypalona w materiale dziurka przypatrywała się jej z uprzejmą uwagą - Ten chłopak… Spider. On… o-on. Ja… ja go… nie żyje. Trzeba go spalić… nie może tam tak… leżeć, nie godzi się. To… to nie po chrześcijańsku. Weźcie rękawice… maski. Ja… nie dam rady sama.

- Aha… - podrapał się po zarośniętym, szczeciniastym policzku. Patrzył na nią zastanawiającym spojrzeniem dłuższą chwilę. - I tym się tak przejęłaś? - zdziwił się w końcu.
- Znaczy ty jesteś z tych wrażliwych, tak? Dobra, idź do siebie i prześpij się, a ja się wszystkim zajmę. - rzekł dziwnie łagodnie jakby przemawiał do przedstawiciela jakiejś pomniejszej rasy ludzkiej, niezdolnej do udźwignięcia trudów życia w tym mieście.
- Toodd! Leć do piwnicy po kankę, trzeba spalić to ścierwo! Zdechł wreszcie! - wrzasnął nagle, widząc dwóch czy trzech niezbyt zdecydowanych co robić pomocników.
- A ty Brzytewka nie przejmuj się, to już nie był człowiek, tylko zaraza. Dobrze, że zdechł tak szybko. Szkoda tylko, że tutaj. Ale się spali, zakopie i po problemie. Idź na górę i się prześpij. To była długa noc.- nawijał uspokajającym tonem, podczas gdy pozostali gangerzy pobiegli po to co trzeba. Zostali sami w półmrocznym korytarzu rozświetlanym jedynie dwoma lampami naftowymi.

- Tak... spalić. Tak, trzeba go spalić. - przytakiwała mechanicznie. Brzmiało bardzo sensownie - Owinęłam ciało i zrobiłam... rączki... do niesienia. Żeby... żeby było wam wygodniej. Niech nikt nie dotyka bezpośrednio ciała, weźcie rękawiczki i załóżcie maski. Wykopcie dół i spalcie go w dole. Jak... jak skończy się palić przesypcie wapnem i zasypcie ziemią. Dopóki będzie się palić nie podchodźcie, nie wdychajcie tego smrodu. Ludzkie ciało... ono... ono strasznie cuchnie i.. po wszystkim wyrzućcie rękawiczki i dokładnie odkaźcie ręce. Przy drzwiach zostawiłam odpowiedni płyn. Jest tam też czarny worek... dwa worki. Ten niezawiązany dorzućcie do dołu, tego drugiego nie ruszajcie. Tam... zrobiłam... zostawiłam p-próbki. Preparaty... są bezpieczne, zamknięte w słoikach i zalane formaliną. Odkażone z zewnątrz. Muszę je potem zbadać, tylko zorganizuję mikroskop. Na przyszłość... na drugi raz. Zaraz... zaraz je zabiorę na sama górę, na ostatnie piętro żeby... nie zawadzał na razie. - odpowiadała uszkodzonej bluzie. Naraz drgnęła i uniósłszy nieco przytomniejszy wzrok, wlepiła go w oczy... gangera? Nie mówił jak ganger, nie do niej... ale miał ćwiekowaną kurtkę z masą naszywek i frędzli. Czyli wedle wszelkich norm, oraz boskich i ludzkich znaków chodzący agresor... dlaczego więc był miły, wykazywał troskę i to po tym, jak cały dzień dawała mu do wiwatu?

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 30-01-2016 o 21:05.
Zombianna jest offline