Billy Idol
-
Jestem! – pisnęła Cathy cieniutkim głosikiem –
Wprowadzam ci koordynaty.
Na wizjerze Billy’ego pojawił się rząd danych.
- Pojedziemy zobaczyć miasto – zarządziła Kicia.
Na szczęście dzisiejszego dnia nie lało, więc propozycja wyprawy krajoznawczej nie odrzucała specjalnie.
Billy ruszył według wytycznych Cathy, by przyglądać się wiszącemu miastu. Mijane widoki przypominały mu o drastycznej różnicy jego byłego i obecnego życia. Podczas, gdy ulice w dzielnicach klasy uprzywilejowanej były szerokie, zadbane i kusiły lśniącymi witrynami, nCatsaraj był ucieleśnieniem biedoty i upadku. A mimo to, można było odnaleźć w nim piękno. Gdy się tylko chciało. A chciało się niewielu, bo któż ma czas na przejażdżki i podziwianie czegokolwiek, jeśli musi kombinować jak wypełnić pusty żołądek i znaleźć kawałek dachu zanim złapie go po raz kolejny ulewny deszcz? Na szczęście ani Billy ani Cathy nie musieli się tym przejmować i Billy szybko odsunął od siebie te myśli. Gawędząc z Cathy o wszystkim i o niczym, wyjechał w końcu z
wąskiej gardzieli między budynkami
Koordynaty Kici prowadziły poza standardowe granice miejskie – Billy nie pamietał by bywał w tych rejonach. To co z dołu wyglądało paskudnie i odstręczająco, nagle nabrało nowego wymiaru z pewnego oddalenia.
Feeria barw, kształtów i układów przykuwała uwagę i dawała też poczucie skali kontrukcji jaką był nCatseraj. I liczby jego mieszkańców, których gęsta masa, jak okiem sięgnąć kłębiła się na wszystkich poziomach.
- Skręć i wjedź na saaaaamą górę – poleciła Kicia brykając na ekranie.
– Ooooo już. Teraz zawróć. Już! – pisnęła Cathy –
Pięknie, coo? – sapnęła z zadowoleniem. Oczom Billy’ego ukazała się cudna panorama dalekich dzielnic nNY
Po przejażdżce w towarzystwie Cathy, Billy zdecydował się skontaktować z Mr. Tongiem by zdać raport.
Wywołane połączenie odebrała po pierwszym sygnale ta sama gejsza, która po raz pierwszy zapraszała Billy’ego na spotkanie, jedyną różnicą był kolor jej kimona
Skłoniła się głęboko i zaćwierkała:
- Ohayō gozaimasu, Idol-san. Mata oai dekite ureshii desu. Jak mogę pomóc? – wyprostowała się leciutko z uprzejmym uśmiechem na twarzy oczekując na odpowiedź Billy’ego.
Już wyjeżdżał z tymczasowego parkingu kierując się na poszukiwanie jakiejś jadłodajni, gdy zadzwonił Will. Mocno zaniepokojony.
-
Billy! – niemal wrzasnął stojąc bardzo blisko panelu –
Chciałeś wiedzieć jeśli ona nie przetrwa. No więc, dała radę ale zgłosił się ktoś po nią. Nie wiem czy to ważne, czy nie... – lekarz wyglądał na dość wytrąconego z równowagi a to nie było częste. –
Mogę przesłać ci portet, Cathy już go sprawdza... – Will na chwilę odwrócił się od kamery –
Przesyłam...
Uwagę zajętego rozmową z lekarzem Billy’ego przykuły dwa pojazdy zbliżające się szybko z tyłu
Miał kilka sekund na reakcję.
Luc Van Den Heen
Ciężkie, przebijające się przez muzę łomotanie przerwało lekką, popołudniową drzemkę w jaką zapadł. Lekko połamany, wyprostował się w fotelu, poruszając lekko szczęką. Pomasował policzek, na którym pojawiło się czerwone odbicie jego własnej ręki, przy okazji strącając pojarę przyklejoną do kącika ust.
Walenie w drzwi powtórzyło się.
System alarmowy założony przez Halo i jego ekipę popiskiwał radośnie, dokładając się do kakafonii dźwięków. Luc zirytowany sprawdził kto się dobija. W odpowiedzi zobaczył wyszczerzoną w szerokim, końskim uśmiechu gębę
Thomasa „Edka Nożycorękiego” Zuckera, nazywanego tak oczywiście z powodu swojej protezy.
Edek podniósł do kamery mały żołnierski baniaczek i wydmuchał dym z fajka. Najwidoczniej solos, mieszkający niedaleko, wrócił ze swojej ostatniej wyprawy i się najzwyczajniej w świecie nudził. Luc mógł tylko łączyć się z nim w bólu. Sam ostatnio cierpiał na chwilową posuchę, co w zawodzie freelancera zdarzało się z regularnością godną lepszej sprawy.
- Boy, do I have news for ya or what... – powiedział Edzio na start lekko sepleniąc z powodu wypluwanego kątem ust tytoniu i dziarsko władował się do mieszkania Van Den Heena. Wcisnął mu baniaczek w objęcia i zmiażdżył w przyjacielskim uścisku, poklepując solidnie po plerach. –
W domu siedzisz... nooo ... czyli idziemy dzisiaj w miasto zużyć trochę kredytów.
Uwalił się na jedyny rozsądny mebel w przybytku Luca: łóżko i mościł przez chwilę szukając wygodnej pozycji siedzącej. Spojrzał znacząco to na Luca to na tulony przez niego baniaczek:
- Otworzysz czy będziesz się do tego modlić? – spytał gasząc fajka. Założył nogę na nogę i zaczął skręcać drugiego.
Luc spoglądał chwilę tępo na kumpla, którego poznał niedługo po przyjeździe do nNJ w... knajpie. Dziwne się wiedzie na tym świecie, skoro tymczasowa rywalizacja o tę samą dżagę, próba wzajemnego obicia sobie ambicjonelnie ryja (z powodu dżagi) zamienia się w popijawę, wspólny udział w pubowej bójce, (no dobra, którą sami jakby zainicjowali, zapominając o dżadze), a następnie w długotrwałą przyjaźń... Luc westchnął i poszedł po szklanki. Nadal piastując baniaczek w uścisku.
Gdy wrócił, Edek klepnął się po udzie i ponaglająco pokiwał dłonią po szklankę z trunkiem.
- Dave przesyła z pozdrowieniami. O coś się poprztykali z Moirą ostatnio i rozdaje znajomym, żeby nie zrekwirowała. – twarz przyjaciela miała przez chwilę jakby własne życie. Chciała wyrażać smuteczek ale jednak radosny uśmiech zwyciężał ten pojedynek. Luc też poczuł ślinkę napływającą do ust - Dave pędził naprawdę dobre piwo. Takiego, którego nie przebijał żaden dostępny w handlu syf nafaszerowany chemią i uzdaczniaczami smakowymi. Ciemny trunek przyjemnie zasyczał po otwarciu baniaczka.
- Słyszałeś ostatnie wiadomości? – zapytał gdy obaj zgodnie sapnęli z zadowoleniem po pierwszych kilku łykach –
te z włamem do CNS? Podobno pojawił się nowy gracz na rynku: „Matrix”. I wiem gdzie planują kolejny atak. Ile dasz za cynk? – oczy Edka błysnęły wesolutko. –
No i co u Ciebie? I gdzie idziemy dzisiaj? Clockwork Rosebud? – mimo, że Luc nigdy tam dotąd nie był, to wiedział, że to jedno z topowych miejsc na liście Edzia, zatwardziałego, staromodnego punka.