Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-02-2016, 01:20   #2
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Birningham, południowa rubież miasta
28 kwietnia 2051
godz 07.00

Alice Halsey

Szarość świtu, ustępowała powoli mizernym promieniom słonecznym, przebijającym się z trudem przez ciężką powłokę chmur. Niebo nad Birningham zwiastowało deszcz, a w najgorszym wypadku burzę. Alice siedziała na pace terenowego, zdezelowanego Forda i obserwowała mijane zniszczone budynki. Żuła beznamiętnie suszoną wołowinę, która tak jej ostatnio zasmakowała, przy jej przypadłościach pokarmowych, doceniała wartość, zdrowego wiejskiego jedzenia.

Wyruszyli z Teksasu jakieś trzy tygodnie temu. Ona, weteran bojów na Frocie w szeregach Armii Nowego Jorku i trójka teksańczyków, których zdążyła nawet polubić. Tony akurat prowadził samochód i to wokół niego i jego bezpieczeństwa, kręciła się ta cała eskapada. Powstająca w ruinach Birningham Rafineria potrzebowała specjalistów i monterów, a Anthony niejedną pompę czy przepompownię już reanimował z kilkudziesięciu lat bezczynności. Federaci, zaoferowali mu kupę gambli za tę robotę, a że przysłali sporą zaliczkę, to podróżowali w stronę tej zapomnianej przez Boga kupy ruin. Prócz speca, jechała też z nim jego żona, Mandy, biegła medyczka, która też miała zapewnioną pracę na miejscu. No i Logan… typowy teksański “czerwony kark”, który do tej pory nie robił nic innego niż przepędzanie bydła. Potrafił za to nieźle strzelać i chciał zobaczyć trochę świata poza słonecznym staniem zieleni trawy, stad bydła i koni. Tony zabrał go dla ochrony, co trochę początkowo przeszkadzało Alice, w końcu była na tyle dobra by sama dać sobie radę.

Najdłuższy etap podróży, przebyli drogą wodną. Stary zdezelowany trawler, który w czasach swojej świetności przemierzał całą Zatokę Meksykańską, teraz trzymał się linii brzegowej, co jakiś czas cumując w prowizorycznych portach wyładowując i załadowując towary. Na ląd zeszli już za Nowym Orleanem, Tony miał bowiem uzasadnione podejrzenia czy krypa da radę popłynąć dalej. Resztę podróży zajęło im przedzieranie się przez to co zostało z Południowych Stanów. Na północy sprawa miała się prosto, władze dzierżył tam Nowy Jork, pod wodzą młodego Collinsa, cała okolica była albo metropolii podporządkowana, albo od niej uzależniona. No nie licząc oczywiście Detroit, ale kto by się przejmował tą banda popaprańców w swoich odpicowanych brykach.

Tutaj wszystko wyglądało inaczej. Mieszały się strefy wpływów zarówno tych najbliższych sąsiadów - Federacji i Miami, jak i tych zza Wielkiej Rzeki Teksasu i Hegemonii. Na wybrzeżu Zatoki królowali piraci, a jakby tego było mało swoje małe interesy kręciła tu też 8 Mila i bandy łowców niewolników. Tak, życie ludzi w południowych Stanach, było przejebane bardziej, nawet jeśli brać pod uwagę obecne standardy.

Dlatego wyraźnie się odprężyła, kiedy wreszcie przekroczyli granice ruin miasta. Według Tonego, Rafineria była gdzieś na północy miasteczka, dlatego czekało ich jeszcze mozolne przeprawianie się przez zawalone gruzami i resztkami samochodów ulice. Wedle słów speca, główna droga prowadząca do tej enklawy Federacji, miała być odgruzowana i patrolowana, ale chyba jeszcze na nią nie natrafili.

Halsey, wychylona lekko za burtę spoglądała na mijane budynki. Początkowa słabowita radość, którą poczuła kiedy dotarli, zniknęła teraz zupełnie. Znowu zastąpiło ją uczucie niepokoju i zagrożenia. To przyszło samo, miasto wyglądało na martwe, a to zawsze wróżyło źle. Ziejące otwory okienne, z których w każdej chwili mógł wychylić się strzelec, oddać śmiertelny strzał i zniknąć, zanim zdążyłaby się zorientować. Za każdym załomem gruzu, leżącym przy drodze, mógł być podłożony ładunek wybuchowy, gotów zamienić wóz w kupę osmalonego złomu. Stuknęła w dach pickupa i dała znak Anthonemu, by trochę zwolnił. Zbyt szybka jazda mogła sprawić że wpadną w jakieś gówno.

Teksańczyk nie zdążył nawet zdjąć nogi z gazu, kiedy biaława smuga wystrzelonego pocisku, wykwitła w jednym z okien bocznych budynków. Pocisk pomknął z sykiem w kierunku półciężarówki, którą wybuch podrzucił w górę niczym szmacianą zabaweczkę. Halsey miała szczęście, jakkolwiek by to nazwać. Siła wybuchu odrzuciła ja na bok, niczym szmacianą zabaweczkę. Ostatnie co poczuła to potworny ból głowy, która uderzyła o jakąś drewnianą konstrukcję. Pochłonęła ją ciemność.

Andrea Roe

Błąkała się po tych ruinach już od kilkunastu godzin. Dotarła tutaj wczoraj przed wieczorem, a nie opłacało się jej wracać z pustymi rękami. Pierwszy raz zapuściła się tak daleko od Greenest, ale już dawno nie znalazła żadnego przydatnego gambla, więc musiała zdecydować się na dłuższą podróż.

To co zostało z Birningham okazało się nieprzyjaznym miejscem, przynajmniej przedmieście, które zdążyła przepatrzyć. Wyglądało na to, że będzie musiała zapuścić się głębiej w ruiny. Znalazła bezpieczne miejsce na nocleg, na najwyższym piętrze ceglastej kamienicy. Upewniwszy się uprzednio, że dostęp do piętra jest skutecznie odcięty przez zniszczone schody, wspięła się na nie i przenocowała. Nie rozpalała nawet ogniska, nie znała jeszcze dobrze okolicy i nie chciała ryzykować wykrycia, przez nieproszonych gości. Owinęła się szczelnie kocem i zasnęła niespokojnym snem. Obudził ją warkot pracującego silnika, początkowo myślała, że to urojenie. Potrząsnęła głową, chcąc odegnać resztki snu, ale odgłos jadącego samochodu zbliżał się.

Zebrała swój sprzęt i z gracją wychowanej w ruinach istoty, ruszyła na dół. Po chwili stała przy wyrwie w ścianie, jaka kiedyś zapewne była oknem, na pierwszym piętrze budynku. Nie wychylała się przez nie tylko z boku, dyskretnie obserwowała. Miała rację, od południa zbliżał się, klucząc pomiędzy leżącym na ulicy gruzem i wrakami samochodów, stary pickup marki Ford. Spod przymrużonych powiek przyglądała się jak zrównywał się z jej pozycją by zaraz ją wyminąć.

Tak się jednak nie stało, coś uderzyło w auto z ogromną siłą wyrzucając je w górę w obłoku ognia. Ze swojej kryjówki widziała, jak kobieta, która do tej pory jechała na pace, rzucona podmuchem, ląduje w kupie starych dech, które robiły kiedyś za ozdobne pergole. To co zostało z samochodu, wylądowało na środku drogi płonąc i dymiąc. Poczuła podmuch gorąca nawet wewnątrz budynku. Widziała jak we wnętrzu miota się sylwetka, krzyk jaki roznosił się po okolicy, mroził jej krew w żyłach. Nie ma nic gorszego spłonięcia żywcem… Andrea coś o tym wiedziała.

Krzyk jednak urwał się jak odcięty nożem. Palba karabinowa zakończyła go gwałtownie, ale wątpliwe by był to akt miłosierdzia. Na odgłos strzałów przylgnęła do ściany i na moment wstrzymała oddech. Gdzieś poniżej, na poziomie ulicy, słyszała odgłosy kroków i rechot śmiechu. Zgadywała, że postaci była trójka, może czwórka, syk ognia z palącego się samochodu, utrudniał znacząco nasłuchiwanie. Zaryzykowała i przesunęła się ostrożnie kawałek, spoglądając pod nogi. Stanęła przy drugim oknie, gdzie już wyraźniej słyszała rozmowę:

- Niezły strzał - chrapliwy głos wyraził gratulacje - z samochodu zostały strzępy, Ronnie. I trzy trupy, tak jak miało być.

- Dzięki
- odpowiedź była, krótka, a głos gruby i chropowaty.

- Musimy podziękować Randallowi, znowu miał dla nas przydatne informacje - tym razem nowy głos był pewny i władczy - prędzej czy później wykurzymy stąd ludzi i obejmiemy teren we władanie. Szkoda tylko, że zajebałeś te dziwkę, mogła sobie jeszcze pokrzyczeć przed śmiercią - ostatnie zdanie zawierało w sobie surową przyganę, ton wypowiedzi też wyraźnie się zmienił na gniewny. - Zbieramy się - kontynuował - ani słowa reszcie o tym zadaniu. Nowi mogliby nie zrozumieć.

Roe usłyszała tylko już odgłos oddalających się kroków. Poczekała aż wszystko ucichło i ostrożnie zlustrowała okolicę. Języki ognia przygasały, bardziej kopcąc niż płonąc. Na ulicy nie widziała już nikogo, a w samochodzie w groteskowych pozach zastygły strawione żywiołem ciała. Cuchnąca woń spalenizny gryzła nozdrza. Gdzieś z boku usłyszała jakby trzask deski i przypomniała sobie o pasażerce samochodu, która została odrzucona wybuchem.

Alice Halsey

Gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc, kaszląc się i dusząc. Była poobijana, a lewe przedramię kurewsko ją bolało. Obejrzała rękę i poczuła ciepła krew pod palcami, znaczącą rozdartą bluzę. Poruszyła się, a cała konstrukcja ze spróchniałych dech i belek pod którą się znalazła, zadrżała.



Birningham, wschodnia rubież, baza Poszukiwaczy Posterunku
28 kwietnia 2051
godz 07.00

Harvey O’Phelan

Zapach parzonej kawy obudził Harveya, prawie równocześnie poczuł bolesne kłucie w plecach. Prycze, a raczej legowiska które urządzili sobie chłopaki z Poszukiwawczego były strasznie niewygodne, choć nie mógł stwierdzić, czy ta przypadłość dotyczyła tylko jego posłania. Do bazy dotarł późno wieczorem, prowadzony przez sierżanta Jeda. Facet był sporej postury, ale po ruinach poruszał się nie mniej zwinnie niż O’Phelan. Żołnierze Poszukiwaczy, byli mistrzami poszukiwania i przeszukiwania, czasami robi też za wywiadowców i o taką właśnie misję podejrzewał oddział do którego go przydzielono.

Irytowało go to trochę, bo z reguły zajmował się zadaniami polegającymi na fizycznej likwidacji, ale rozkaz to rozkaz. Nowojorczyk o irlandzkich korzeniach nie zwykł dyskutować z dowódcami. Bazę wypadową urządziły sobie chłopaki w resztkach zrujnowanej hali fabrycznej. Budynek był kilkukondygnacyjny i część w której się zatrzymali, była w całkiem niezłym stanie. Dużym plusem było to, że był kompletnie rozszabrowany, dzięki czemu ryzyko nieproszonych wizyt było o wiele mniejsze niż dotychczas. Na dachu zamontowali panele słoneczne, które dostarczały prąd do radiostacji i komputera, oraz anteny, dzięki czemu w określonych konkretnie godzinach mogli kontaktować się z dowództwem.

Problem w tym, że nie mieli co raportować, byli tu już przez półtora tygodnia, a nie udało im się wykryć maszyn. Jednak wszystko wskazywało, że gdzieś tam te stalowe skurwysyny są. Dlaczego? Jak powiedział porucznik Grant, bo w spokojnym dotąd mieście zaczęło dziać się dużo i szybko. Do tej pory posterunkowcy przyglądali się sytuacji w mieście i nie zdradzali się. Ogólnie sytuacja wyglądała nieciekawie. Rafineria, którą otwarli Federaci zaczęła wysyłać na wschód pierwsze transporty z olejem napędowym, jednak pokojowo nastawione do tej pory mutanty zaczęły atakować transporty przychodzące i wychodzące z ufortyfikowanego zakładu przemysłowego. Ci ostatni zaczęli zatrudniać coraz to nowe oddziały najemników, a Łowcy Niewolników zaczęli wśród ruin i okolicznych wiejskich osiedli, szukać siły roboczej. Na dodatek Mytnicy, którzy kontrolowali jedyny most na rzece, horrendalnie podnieśli ceny. To wszystko nie było dziełem przypadku. Birningham stało się beczką prochu.

Do budzącego się jeszcze Harveya podszedł Hammerhead, prawa ręka porucznika i spec od broni ciężkiej, podał mu gorący, metalowy kubek i powiedział: - Zbieraj się, szef na ciebie czeka na górze - skinieniem głowy wskazał drabinkę prowadzącą na dach budynku.

Zabójca zwlekł się z posłania, upił parę łyków i ruszył we wskazanym kierunku. Oślepiło go światło dnia, ale tylko na chwilę, bo i słońca nie było zbyt dużo. Grant wskazał na słup dymu unoszący się jakieś dwa kilometry na zachód od ich pozycji: - Tam jest osiedle mutantów, a raczej było - przerwał na chwilę znowu spoglądając przez lornetkę w tamtą stronę - pójdziesz na rekonesans, sprawdzisz co tam się stało i wrócisz. Hammerhead zostaje na miejscu, a ja z Jedem mamy inne zadanie na dzisiaj. Do wieczora się wyrobisz. Nie mamy więcej krótkofalówek, ale weź od Jeda pistolet sygnałowy. Używaj w ostateczności, nie chcemy by ktokolwiek wiedział, że tu jesteśmy.

Był gotowy w pół godzinie, zebrał swój sprzęt i wspomnianą rakietnicę i ruszył w nieznane mu jeszcze ruiny. Nieznane, ale jednak nie czuł się niekomfortowo. Urodził się i wychował w mieście, które podniosło się z kolan. Potężny słup dymu unosił się wysoko w stronę nieba o był doskonale widoczny pomiędzy zniszczonymi kamienicami, których długie szeregi ciągnęły się wzdłuż ulic. Sama droga była nieprzejezdna, zawalona wrakami rozszabrowanych samochodów, pełna gruzów. Dało się nią jednak przemieszczać szybciej niż podwórcami kamienic, był jednak bardziej na widoku. Teren był trudny, a musiał wyrobić się z zadaniem do zmroku.

Względną ciszę przerwał rozpaczliwy krzyk. Dochodził a drugiej strony ulicy, gdzieś z wnętrza trzypiętrowego budynku, Harveyowi zdawało się, że gdzieś z góry. Nasłuchiwał przez chwilę po czym powtórzył się, rozpoznał kobiecy głos, który zdecydowanie potrzebował pomocy.



Birningham, północno-wschodnia rubież, Faktoria 8 Mili
28 kwietnia 2051
godz 08.00


Sydney “Kurt” Marshall

8 Mila była wszędzie. tak to stwierdzenie było zdecydowanie prawdziwe. Tak jak niegdyś Kompania Wschodnio-Indyjska była największym przedsiębiorstwem swoich czasów, swoistą “pre-korporacją”, tak teraz jej odpowiednikiem była 8 Mila. Nie było chyba pipidówy w Zasranych Stanach, gdzie ktoś nie słyszał o tej firmie handowo, przewozowo, kuriersko i chuj wie jakiej tam. Nie inaczej było też w Birningham, gdzie postapokaliptyczna korporacja, miała swój przyczółek nad brzegiem, przepływającej przez zniszczone miasto, rzeki. Zdezelowany przez falę uderzeniową i czas budynek supermarketu nadawał się jak znalazł pod ich działalność. Oczywiście odpowiednio strzeżony i ufortyfikowany, ośmiomilowcy utrzymywali też przeprawę promową przez rzekę co niesamowicie wkurwiało Mytników - gang opiekujący się jedynym ocalałym w Birningham mostem.

Jak zwykle w takich miejscach nie brakowało śmiałków, którzy penetrowali ruiny w poszukiwaniu rzadkich i przydatnych gambli, które handlowcy 8 Mili bardzo chętnie skupowali, zwykle po zaniżonych kursach. Płacili jednak żywnością i amunicją, a to były w dzisiejszym świecie artykuły pierwszej potrzeby. Interesy z nimi miały też jeszcze jedną zaletę, nie robiłoim różnicy z kim handlują, czy to mutant, dzikus czy porządny przepatrywacz, no umówmy się, od Molocha by chyba nic nie kupili. Choć ręki bym sobie za to nikt obciąć nie dał, bo może potem by nie miał kurwa ręki?

Sydney był właśnie jedną z tych osób, które korzystały z dobrodziejstwa Faktorii tego, że “gamble nie miały koloru skóry”. Przybył znad Missisipi już jakiś tydzień temu, ale dał się poznać jako gość, który zawsze przyniesie coś wartościowego, co przy obecnym zamieszaniu, jakie panowało w ruinach miasta, było w oczach zarządzających Faktorią godne podziwu. Ale tylko podziwu, stawki nie zmieniali nikomu. “Trzeba się szanować” - mawiał najstarszy rangą pracownik przedsiębiorstwa.

Jednak tego poranka wszystko się zjebało. Unoszący się z oddali słup dymu po drugiej stronie rzeki nie zwiastował nic dobrego. Obserwujący go pracownicy i klienci 8 Mili, kręcili głowami, a Kurt wiedział, że dym unosi się nad miejscem, gdzie w przybliżeniu była osada mutantów. Jego braci… poniekąd. Podczas swoich wędrówek poznał kilka osób stamtąd, czy to w Faktorii przy handlu, czy na szlaku wśród gruzów. Tamtejsi mutanci byli pokojowo nastawieni, zajmowali się uprawą jakiegoś gatunku grzybów i zbieractwem, choć z plotek wiedział, że wśród nich szykuje się jakiś rozłam.

Stary wyga handlowych szlaków - Edgar Rivers potrafił wyczuć, że dzieje się coś niedobrego. Równocześnie z posłaniem wiadomości do centrali z prośbą o posiłki, zaoferował nagrodę w postaci stu gambli w dowolnej amunicji, zgodnie z przelicznikami kompanii. Nikt z obecnych, nielicznych tego wczesnego ranka klientów, nie kwapił się jednak do wymarszu między ruiny. Nikt, prócz Kurta…

Wyjątkowo kompania nie pobrała od niego opłaty za przepłynięcie rzeki promem. “Albo uważają to za inwestycję, albo za ostatni akt łaski dla skazańca idącego na śmierć” - pomyślał gorzko mutoamerykanin. Kiedy jednak zszedł z drewnianych desek pokładu promu i poczuł stały ląd pod nogami, nabrał większej pewności siebie. Wkraczał między ruiny, a to środowisko znał tak dobrze, jak żadne inne. W linii prostej do dworca miał ponad kilometr, jednak zniszczone budynki i inne atrakcje skutecznie zapewne wydłużą drogę do tego, co zostało z osady. Miał nadzieję, że być może ktoś przeżył. Choć w tych ruinach nie było to łatwe, już samo nocowanie poza zamieszkanymi przez zorganizowane grupy miejscami, stawiało każdego przed szeregiem niebezpieczeństw.

Dopiero poznawał tę okolicę, więc nawet jeśli kojarzył trasę, to wiele miejsc wydawało mu się nowych i widzianych pierwszy raz, pomimo tego, że jak na łowcę gambli przystało, posiadał całkiem dobrą pamięć. Nie inaczej było teraz.

Wystający zza węgła sporego mury statecznik ogonowy śmigłowca, miał oznaczenia maszyny pogotowia medycznego. Jeśli wcześniej nikt się do niego nie dobrał, mógł być pełen przydatnych gratów. Do rozwiązania pozostała tylko kwestia dostanie się na drugą stronę płotu, czyli albo wspinaczka, albo próba obejścia go i znalezienia jakiejś wyrwy.



Birningham, południowo - zachodnia rubież, ruiny Casino Indy
28 kwietnia 2051
godz. 8.00

Ringo Jackson

Meksykanie których oskubał naprawdę byli zawziętymi sukinsynami. Kiedy myślał, że jest już bezpieczny i zaczął używać życia oraz proszku który im podpierdolił Ci zwalili mu się na kark. Ledwo udało mu się uciec z tego kurwidołka jakim było Nowy Orlean. Choć trochę było mu szkoda tego miasta. Miało w sobie to coś, czego brakowało już ostatnimi czasy w Vegas. Atmosferę nihilizmu, dekadencji, egzotyczne piękności i równie egzotyczne używki. Byłby to dla Jacksona raj, gdyby nie Ci cholerni Hegemońcy.

Jednak szczęście mu sprzyjało, wywinął im się w ostatniej chwili w burdelu, gdzie się na niego zasadzili, a potem jeszcze podpieprzył im brykę. Jednak “kradzione nie tuczy” jak mawiała mama i stary mustang padł mu tuż przed Birningham. Wolał nie czekać na jakiegoś speca, który by mu bryczkę postawił na nogi. Nie miał bowiem pewności czy zgubił pościg. Ostatnie kilka kilometrów przebył pieszo.

Był z tego powodu kurewsko zły. Przecież nie po to z apokalipsy ocalały samochody czy inne pojazdy, żeby on teraz musiał z buta zasuwać przez piaski i gruzy. Jednak jakoś mu się udało. Jak zawsze z resztą, tylko szkoda mu garnituru było, okropnie skurzony i spocony był.

Kiedy tylko zobaczył szyld miejscówki, już wiedział, gdzie się zadekuje przed dalszą podróżą. Casino Indy, należało pewnie przed wojną do miejscowych Indian, Ringo za cholerę nie mógł się nadziwić, że Ci sami pieprzeni czerwonoskórzy którzy teraz napierdalają po pisakach pustyni, kiedyś prowadzili tak dochodowy biznes. Dla niego było to coś niepojęte. Niemniej głowa czerwonego wodza w wielkim pióropuszu z niedziałających neonów, zapraszała do środka.

Badał ostrożnie wnętrze, ale nie znajdował nic ciekawego czy przydatnego na czym można było zawiesić sobie oko. Wszędzie walały się śmieci, rozrzucone karty do gry i sztony. gdyby był w Vegas pewnie zostałby bogaczem, nie miał jednak po co tam wracać, w Mieście Rozpusty i Rozrywki był spalony. Zadekował się na piętrze i padł zmęczony pod stołem do Back Jacka.

Nad ranem obudził go harmider i szum silników. Zerwał się na równe nogi, ale w bezpośrednim pobliżu nie zauważał niebezpieczeństwa. Ostrożnie wyjrzał przez okno i zauważył spora kawalkadę ciężarówek i motocykli, a pomiędzy nimi uwijających się ludzi noszących się w gangsterskim stylu. Kiedy jednak ujrzał kolumnę skutych łańcuchami ze sobą ludzi, na oko kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn, wiedział na kogo trafił. łowcy Niewolników, wyglądało na to, że stają na ranny postój. Już zaczęli się rozłazić na wszystkie strony. W tym, także do środka kasyna. Ringo mógł zaryzykować, że wywinie się z tego gadką, ale było ich zbyt dużo i czuli się zbyt pewnie, by dali się zrobić jak ostatnie jelenie. Zaczął gorączkowo rozglądać się za jakimś schronieniem, kiedy jego wzrok przykuła anomalia w ścianie nośnej budynku.

W eleganckiej boazerii, jaką obite były wnętrza salonu do gry, zauważył charakterystyczne odkształcenie. Dla człowieka wychowanego praktycznie na zapleczu kasyna, był to jasny sygnał, że gdzieś tam za ścianą, znajduje się kolejny pokój do gry. Zapewne mniejszy niż ten, ale oddzielony od reszty. Z reguły grywało się w takich miejscach w takie gry, których zabraniało prawo danego stanu, a czasami po prostu bogaci uczestnicy rozgrywek chcieli mieć zapewniony spokój i intymność. Nacisnął wystającą lekko drewniana klapkę, a ta odskoczyła ukazując przycisk robiący za klamkę i zamek. Gorączkowo wyciągnął zestaw wytrychów, słyszał bowiem na schodach kroki. Kalkulował czy zdąży otworzyć drzwi i się ukryć, czy może lepiej poszukać innej kryjówki.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline