Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-02-2016, 12:51   #29
Tom Atos
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Tym razem sprawa była o wiele prostsza. Margot mogła zrobić szkic ojca Ludwiki ze zdjęcia, a nie z opisu kogoś, kto zdjęcie widział. Trzeba było przyznać, że pani Crêmieux nie była zbyt precyzyjna. Teraz jednak mieli portret Juliusza van Crama i jeśli nie był zbyt praworządnym obywatelem istniała szansa, że jego akta znajdowały się z kartotekach policyjnych na zakurzonym poddaszu Quai des Orfèvres lub że wiedział coś o nim komisarz Prioliet z Oddziału Spraw Międzynarodowych.

Moutier stwierdził, że już niczego więcej nie dowiedzą się w Nicei. Dzięki pomocy Féreta przenocowali w niedrogim, ale czystym hoteliku niedaleko dworca i następnego dnia rano ruszyli ekspresem z powrotem do Paryża.

Miasto przywitała ich wilgocią i chłodem, tak że szybko słońce Nicei stało się tylko miłym wspomnieniem. U Lebreta dowiedzieli się, że Tony prowadził śledztwo na własną rękę i że przesłuchiwał znajomych Janiny i Marka Santonich. Miał się jednak stawić na odprawie wieczorem.
Zostało im kilka godzin i Moutier wraz z Deneuve postanowili sprawdzić adres przy ulicy Chemin–Vert. Podwiózł ich Janvier.

W chwilę później wchodzili do domu.
— Czy tu mieszka panna Poré? — spytali dozorczynię.
— Drugie piętro na prawo.
W kamienicy nie było windy. Na schodach panował półmrok. Zamiast guzika przy drzwiach wisiała wstążka, której pociągnięcie wprawiało w ruch znajdujący się wewnątrz mieszkania dzwonek o wątłym dźwięku.
Drzwi otworzyły się od razu. Chuda dama o ostrych rysach i czarnych oczach spojrzała na nich surowo.
— Czego państwo sobie życzą?
– Jesteśmy z policji. –
oznajmił bez ogródek Moutier.
Zdecydowała się wpuścić ich do środka. W czyściutkim mieszkanku, zalatywało jakimiś kuchennymi zapachami. W niewielkiej jadalni stało ich teraz czworo, nie bardzo wiedząc, jak się mają zachować.
Panna Poré zmieszała się, gdy w końcu Moutier powiedział, że chodzi o Ludwikę Laboine :
— Jeśli, zobaczywszy fotografię w gazecie, nie poszłam od razu na policję, to dlatego, że nie byłam pewna, czy to rzeczywiście ona. Po trzech i pół latach człowiek może się zmienić, szczególnie w tym wieku. W końcu nie lubię się mieszać do nie swoich spraw.
— Janina Armenieu jest pani siostrzenicą, prawda?
— Mówiłam nie o Jance, ale o jej przyjaciółce. Jeśli idzie o Janinę, to istotnie jest córką mojego przyrodniego brata, ale bynajmniej nie jestem zachwycona jej wychowaniem.
— Czy ona pochodzi z Południa?
— O tyle, o ile, pana zdaniem, Lyon to Południe. Mój biedny brat pracuje w przędzalni odkąd stracił żonę, to nie ten sam człowiek.
— Kiedy ona umarła?
— W zeszłym roku.

— Janina Armenieu przyjechała do Paryża cztery lata temu — czy tak?
— Tak, mniej więcej przed czterema laty. Lyon już jej nie wystarczał. Miała siedemnaście lat i chciała być niezależna. One wszystkie są teraz takie. Brat napisał do mnie, że nie potrafi zatrzymać córki, że ona postanowiła wyjechać, i zapytywał, czy zgodziłabym się wziąć ją do siebie. Odpowiedziałam, że oczywiście i że nawet będę może mogła znaleźć jej jakąś pracę.


Mówiła, akcentując wyraźnie każdą sylabę, jakby wszystko, co miała do zakomunikowania, było niezmiernej wagi.

Zaprosiła ich do salonu wskazując ręką na krzesła przy okrągłym stole.
— Proszę spocząć. Wszyściutko państwu opowiem. Na czym to ja skończyłam? Ach, prawda, na liście od brata. Mogę ten list odszukać, jeśli państwo chcecie, przechowuję całą swoją korespondencję, włącznie z listami od rodziny.
— Dziękuję. To nie jest konieczne. –
stwierdził Moutier.
— Jak pan woli. Krótko mówiąc, dostałam ten list, odpisałam i pewnego dnia, koło wpół do ósmej rano, bratanica zjawiła się u mnie. Już to jedno może panu dać pojęcie o jej mentalności. Mając tyle doskonałych dziennych pociągów, musiała jechać nocnym. Bo to bardziej romantycznie, rozumie pan? Na szczęście był to tydzień, kiedy pracowałam na drugiej zmianie. Mniejsza o to. Nie mówię już, w co była ubrana ani jaką miała fryzurę. Ale powiedziałam jej trochę do słuchu, nie ukrywając, że jeśli nie chce, żeby ją pokazywano palcami w całej dzielnicy, powinna zmienić styl. Mieszkanie, które zajmuję od dwudziestu lat, nie jest duże ani luksusowe, ale w każdym razie mam dwie sypialnie. Jedną oddałam Janinie do dyspozycji. Przez tydzień chodziłam z nią wszędzie razem, aby jej pokazać miasto.
— Co miała zamiar robić?
— Pan się pyta? Znaleźć sobie jakiegoś bogatego chłopa, oto, co miała zamiar robić. Jeśli mam wierzyć w to, co piszą w gazecie, dopięła celu. Tylko nie chciałabym przejść tego wszystkiego, co ona przeszła.
— Znalazła pracę?
— Została ekspedientką w jednym z magazynów na Wielkich Bulwarach. Sklep z galanterią skórzaną, niedaleko placu Opera.
— Długo tam była?

Panna Poré lubiła opowiadać wszystko po swojemu i wcale tego nie ukrywała.
— Jeśli co chwila będzie mnie pan o coś pytał, stracę wątek. Powiem panu wszystko, proszę się nie bać. A więc mieszkałyśmy tu sobie razem, ściśle mówiąc, wyobrażałam sobie, że mieszkamy razem. Przez jeden tydzień mam wolne całe przedpołudnie, przez drugi — od trzeciej po południu. Mijały miesiące. To było w zimie. Wtedy była ostra zima. Sprawunki robię w swojej dzielnicy, taki już mam zwyczaj. I właśnie z powodu jedzenia zaczęłam coś podejrzewać, zwłaszcza z powodu masła, które znikało z niezwykłą wprost szybkością. Chleb także. Czasem nie mogłam znaleźć w spiżarce reszty mięsa lub tortu, chociaż miałam pewność, że je tam zostawiłam. „To ty zjadłaś kotlet?”. „Tak, ciociu. Wczoraj w nocy okropnie zachciało mi się jeść”. Streszczam się. Nie od razu się połapałam. Wie pan, jak było naprawdę? Calutki ten czas w moim mieszkaniu, bez mojej wiedzy, mieszkała jeszcze trzecia osoba. To nie był mężczyzna, mogę pana od razu uspokoić. Jakieś dziewczynisko. Właśnie ta, której fotografia była w gazecie i którą znaleziono nieżywą na placu Vintimille. Co dowodzi, mówiąc między nami, że słusznie się niepokoiłam, bo podobne rzeczy nie zdarzają się przecież ludziom takim jak pan czy ja.
Ani razu nie zrobiła przerwy, aby zaczerpnąć tchu. Stała oparta plecami o okno, z rękami splecionymi na płaskim brzuchu; słowa płynęły za słowami, jedno zdanie goniło drugie, jak przesuwające się ziarnka różańca.
— Niech pan się nie obawia, już prawie skończyłam. Nie chcę nadużywać pańskiego czasu, bo jak przypuszczam, ma pan masę roboty.
Zwracała się wyłącznie do Moutiera, uważając widocznie, że Deneuve i Janvier grają tylko rolę figurantów.
— Pewnego ranka, kiedy sprzątałam, szpulka nici upadła mi na podłogę i potoczyła się pod łóżko Janiny. Schyliłam się po nią. Przyznaję, że wrzasnęłam, ale ciekawa jestem, .co by pan zrobił na moim miejscu. Pod łóżkiem ktoś leżał, patrząc na mnie kocimi oczyma. Całe szczęście, że kobieta. To mi trochę dodało odwagi. Na wszelki wypadek złapałam za pogrzebacz i zawołałam: „Wyłaź stamtąd!” Dziewczyna była chyba jeszcze młodsza od Janiny, miała najwyżej szesnaście lat. Ale jeżeli pan myśli, że płakała, to się pan grubo myli. Wpatrywała się we mnie nie odwracając wzroku, zupełnie jakbym to ja, a nie ona, była nie wiem jakim potworem. „Kto panią tu wpuścił?”. „Jestem przyjaciółką Janiny”. „Czy to jest powód, żeby chować się pod łóżkiem? Co pani tam robiła?” „Czekałam, aż pani wyjdzie”. „W jakim celu?” „Aby samej móc wyjść”. Wyobraża sobie pan, panie komisarzu? I tak to trwało od tygodni, jeśli nie od miesięcy. Przyjechała do Paryża w tym samym czasie co moja bratanica. Poznały się w pociągu. Obie jechały trzecią klasą i nie mogąc spać przegadały całą noc, każda na swój temat. Dziewczynie było na imię Ludwika; miała przy sobie akurat tyle, żeby przeżyć dwa, trzy tygodnie. Znalazła pracę w jakimś biurze; przyklejała znaczki na koperty. Ale zdaje się, że szef zaczął jej z miejsca robić wiadome propozycje, tak że dała mu po buzi. Tyle mi powiedziała, ale to niekoniecznie musiała być prawda. Gdy została bez grosza i kiedy wyrzucili ją z mieszkania, które sobie wynajęła, odszukała Janinę, a ta jej powiedziała, że przez kilka dni, zanim sobie nie znajdzie jakiejś innej pracy, może spać tutaj. Janina nie miała odwagi mi się przyznać. Wprowadzała koleżankę do domu, jak mnie nie było, i póki nie poszłam spać, ta cała Ludwika siedziała schowana u niej pod łóżkiem. Wtedy, kiedy pracowałam na drugiej zmianie, musiała tam siedzieć aż do wpół do trzeciej, bo idę do roboty na trzecią.
Od samego początku Moutier z trudem zmuszał się do zachowania powagi, gdyż kobieta nie spuszczała z niego oka i poczułaby się dotknięta choćby najlżejszym ironicznym uśmieszkiem.
— Krótko mówiąc… — powtórzyła.
Najmniej już ze trzy razy użyła tego zwrotu i Moutier mimo woli spojrzał na zegarek.
— Jeśli to pana nudzi…
— Ależ bynajmniej.
— Jest pan gdzieś umówiony?
— Mam jeszcze trochę czasu.
— Już kończę. Chcę tylko zwrócić pana uwagę, że całymi miesiącami każde moje słowo dochodziło do uszu osoby trzeciej, jakiejś awanturnicy, której nawet nie znałam i która śledziła wszystko, co robię i gdzie idę. Żyłam normalnym, codziennym życiem myśląc, że jestem u siebie, nie podejrzewając, że…
— Napisała pani do matki?

— Skąd pan wie? Ona panu mówiła? Nie od razu do niej napisałam. Najpierw przepędziłam tę dziewczynę i zapowiedziałam, żeby jej noga nie postała tu więcej. Chyba mogłabym wystąpić nawet na drogę sadową?
— Za bezprawne wtargnięcie do mieszkania? –
rzucił Janvier ostentacyjnie zapalając papierosa.
Panna Poré spiorunowała go wzrokiem, ale przyniosła popielniczkę.
— No, i za kradzież jedzenia przez te kilka miesięcy. Gdy bratanica wróciła, powiedziałam bez ogródek, co myślę o niej i o jej znajomościach. Janina nie była więcej warta, przekonałam się o tym, kiedy w kilka tygodni później ona także wyprowadziła się z domu i zamieszkała w hotelu. Panienka chciała mieć swobodę, rozumie pan? Żeby przyjmować chłopów!
— Jest pani pewna, że ich przyjmowała?

— A na cóż by innego potrzebowała samodzielnego mieszkania, skoro u mnie miała gdzie spać i co jeść? Wypytałam ją o tę jej przyjaciółkę. Powiedziała mi, jak się nazywa i gdzie mieszka jej matka. Wahałam się prawie tydzień, zanim napisałam do niej list, którego mam kopię. Nie wiem, czy odniósł jakiś skutek. Przynajmniej tamta nie będzie mogła powiedzieć, że jej nie ostrzegałam! Chce pan przeczytać?
— To nie jest konieczne. Czy pani miała jakiś kontakt z bratanicą po jej wyprowadzeniu?

— Nigdy nie przyszła nawet powiedzieć mi dzień dobry. Ani razu nie wpadło jej do głowy, żeby mi przysłać życzenia noworoczne. Myślę, że całe to nowe pokolenie jest takie. Te kilka rzeczy, które o niej wiem, zawdzięczam mojemu bratu, który nic z tego wszystkiego nie rozumie. Już ona go umie czarować. Od czasu do czasu pisze do niego, opowiada, że pracuje, że czuje się dobrze, i za każdym razem obiecuje, że wkrótce go odwiedzi.
— Czy nigdy nie była w Lyonie?
— Raz, na Boże Narodzenie.
— Ma jakieś rodzeństwo?
— Miała brata, który umarł w sanatorium. Krótko mówiąc…

Moutier zaczynał odruchowo liczyć te zwroty.
— Ona jest pełnoletnia. Przypuszczam, że uprzedziła mojego brata o swoim ślubie. Nic mi nie wspominał. Ja sama dowiedziałam się o tym z gazety. Ale ciekawe, nie uważa pan, że jej przyjaciółkę zabito akurat w dniu ślubu,
— Czy one się dalej widywały?
— Skąd ja mogę wiedzieć? Ale jeśli pan jest ciekaw, co myślę, to taka dziewczyna, jak Ludwika, niełatwo zrezygnuje z przyjaciółki. Tacy, którzy żyją cudzym kosztem i kryją się pod łóżkami, nie zrażają się byle czym. A ten Santoni to rzeczywiście bogaty człowiek…
— A więc przez trzy lata nie widziała się pani z bratanicą?

— Trochę więcej niż trzy lata. Raz, w zeszłym roku, chyba w lipcu, zauważyłam ją w pociągu. To było na dworcu Saint–Lazare. Wybrałam się na cały dzień do Mantes–la–Jolie. Była piękna pogoda, upał. Miałam wolne i okropnie tęskniłam za wsią. Na sąsiednim torze stał wspaniały ekspres; powiedziano mi, że jedzie do Deauville. Nasz pociąg właśnie ruszył, gdy w oknie ekspresu mignęła mi Janina. Pokazała mnie palcem komuś, kto był razem z nią w przedziale, i w ostatniej chwili zrobiła w moim kierunku ironiczny gest.
— Czy to była kobieta?
— Nie mogłam się zorientować. Zdawało mi się, że Janina była bardzo szykownie ubrana, a ten ekspres miał tylko wagony pierwszej klasy.

Janvier, jak zwykle, robił notatki, skąpe zresztą, bo całą tę gadaninę można było streścić w kilku słowach.
— Czy wtedy, kiedy pani bratanica tu mieszkała, orientowała się pani, z kim ona się widuje?
— Sądząc z tego, co mówiła, nie spotykała się z nikim. Trudno ufać dziewczynie, która ukrywa pod łóżkiem nie wiadomo kogo.
— Dziękuję pani bardzo.
— To wszystko, co pan chciał wiedzieć?
— Chyba że ma pani jeszcze jakieś informacje.
— Nie sądzę. Gdyby mi się coś przypomniało…

Nie bez żalu patrzyła, jak wszyscy troje zmierzają w kierunku drzwi. Bardzo by chciała mieć jeszcze coś do powiedzenia. Moutier przepuścił przodem Deneuve i Janviera i schodził ze schodów ostatni.

Myślał o szesnastoletnim podlotku, który uciekł z domu i miesiącami musiał ukrywać się pod łóżkiem.

Wdowa Crêmieux określiła ją jako dumnego zarozumialca, który nie raczył odzywać się do nikogo. Służąca Róża, widywała ją spędzającą długie godziny samotnie na ławce przed kościołem Św. Trójcy. Sama też była dwukrotnie u „Panny Ireny”. Nikt nie towarzyszył jej do „Romea”, z nikim także stamtąd nie wyszła, odrzucając mimo deszczu propozycję taksówkarza, który widział ją przechodzącą przez plac Saint–Augustin, a później na rogu ulicy Saint–Horiore.
Potem było tylko martwe ciało lezące na mokrym bruku placu Vintimille.
Nie miała już ani wypożyczonego aksamitnego wdzianka z kapturem, ani wyszywanej srebrem torebki, a na jednej stopie brakowało czółenka na wysokiej szpilce.

Wsiedli do samochodu, a Filip spytał zapalając silnik.
– Gdzie jedziemy?


* * *


Pamiętając polecenie „starego” Lebreta Tony wrócił na Quai des Orfèvres, by zdać relacje z prowadzonego śledztwa. Co jak się przekonał nie było zbyt dobrym posunięciem, bo czekała tam na niego wiadomość od redaktora naczelnego „Le Figaro”, że potrzebują go w gazecie natychmiast.

Sprawy gazety zajęły mu cały wieczór, tak że odwiedziny na Rue Ponthieu musiał odłożyć do następnego dnia. Pojechał tam rano.

Ulica Ponthieu wygląda trochę jak kulisy albo kuchenne schody Champs–Elysées. Każda wielka paryska arteria ma taką, często biegnącą równolegle, węższą i ruchliwszą uliczkę, przy której mieszczą się małe bary i sklepiki spożywcze, szoferskie knajpki i tanie hoteliki, zakłady fryzjerskie i dziesiątki różnych warsztatów usługowych.

Szczęście mu dopisywało i już w pierwszej kamienicy dowiedział się, że Marcelina mieszka w domu obok.

Mieszkanie dozorczyni było równie ciemne jak w większości paryskich kamienic, ale konsjerżka wyglądała młodo, apetycznie, a mały berbeć rozrabiał w kojcu z lakierowanego drewna.
– Czy mogę Panią spytać o Janinę Armienieu i jej przyjaciółkę? – spytał Tony, gdy zaprosiła go do środka. — Mieszkały u pani?
— Proszę, niechże pan usiądzie. Pozwoli pan, że będę dalej robiła obiad małemu? Jeśli panu za ciepło, proszę się nie krępować i zdjąć płaszcz.

Po chwili powiedziała:
– Prawdziwą lokatorką, tą, na której nazwisko było mieszkanie, była panna Armenieu, panna Janka, jak ją nazywałam. Właśnie wyszła za mąż. Pisali o tym w gazetach. Pan wie, prawda?

Młody Lebret skinął potakująco głową.
— Czy ona długo mieszkała u pani?
— Mniej więcej dwa lata. Jak przyjechała, była jeszcze bardzo młodziutka i niezaradna i często przychodziła do mnie po radę.
— Pracowała gdzieś?
— Była wtenczas maszynistką w jakimś biurze, niedaleko stąd, nie wiem dokładnie, gdzie. Wynajęła małe mieszkanko na trzecim piętrze, wprawdzie od podwórza, ale ładne.
— Przyjaciółka nie mieszkała z nią?

— Owszem. Tylko jak mówiłam, to ona płaciła czynsz i umowa była na jej nazwisko.
Kobieta odpowiadała chętnie i gładko.
Wyprowadziły się jakieś pół roku temu. Ściślej mówiąc, panna Janka wyniosła się pierwsza.
— Myślałem, że mieszkanie było na jej nazwisko?
— Tak. To było jakoś pod koniec miesiąca, brakowało może trzy–cztery dni. Któregoś wieczoru panna Janka weszła, usiadła na tym miejscu, gdzie akurat pan siedzi, i powiedziała: „Mam tego dość, pani Marcelino. Tym razem postanowiłam zrobić z tym koniec”.

Tony zapytał:
— Z czym chciała skończyć?
— No z tamtą, jej przyjaciółką, Ludwiką.
— Nie zgadzały się ze sobą?
— Właśnie to chciałabym panu wyjaśnić. Panna Ludwika nigdy nie wstępowała, żeby sobie ze mną pogwarzyć i nie wiem o niej prawie nic, prócz tego co mówiła jej przyjaciółka, tak że znam tylko jedną wersję. Z początku myślałam, że to są siostry albo kuzynki, albo może przyjaźnią się od dziecka. Potem panna Janka powiedziała mi, że po prostu spotkały się w pociągu jakieś dwa czy trzy miesiące temu.
— Nie lubiły się?

— I tak, i nie. Trudno powiedzieć. Mieszkało tu już sporo dziewcząt w ich wieku. Jeszcze teraz są dwie, które występują w „Lido”. Trzecia jest manikiurzystką w hotelu „Claridge”. Większość zwierza mi się ze swoich radości i kłopotów. Panna Janka tak samo. Natomiast ta druga, Ludwika, nigdy nic nie mówiła. Długi czas myślałam, że była dumna, później zaczęłam się zastanawiać, czy to nie przez nieśmiałość, ale chyba tak.
Widzi pan, kiedy te małe przyjeżdżają do Paryża i czują się zagubione wśród tych milionów ludzi, to albo blefują, udają pewne siebie, mówią głośno, albo zamykają się w sobie.

Panna Janka należała raczej do tych pierwszych. Nic jej nie przerażało. Wychodziła prawie co wieczór. Po kilku tygodniach zaczęła wracać o drugiej, trzeciej nad ranem. Nauczyła się, co i jak nosić. Mieszkała najwyżej trzy miesiące, a już usłyszałam, że wchodzi na górę z jakimś mężczyzną. Nie obchodziło mnie to. Była u siebie. W końcu to nie jest pensjonat.
— Czy każda z nich miała swój pokój?
— Tak. I co z tego! Ludwika i tak wszystko słyszała, a rano musiała nieraz czekać, aż ten facet wyjdzie, aby się umyć albo przejść do kuchni.
— I to właśnie było powodem sprzeczek?

— Nie wiem na pewno. W ciągu dwu lat może się sporo wydarzyć, a ja mam tutaj dwadzieścia dwie lokatorki. Nie mogłam przewidzieć, że jedną z nich ktoś zabije.
— Co robi pani mąż?
— Jest kierownikiem sali w restauracji przy placu Ternes. Nie przeszkodzi to panu, że dam małemu jeść?

Posadziła berbecia na jego krzesełku i — nie tracąc wątku — zaczęła karmić go łyżeczką.
— Jeśli pan chce znać moje zdanie, panna Janka wiedziała dobrze, czego chce, i zdecydowana była osiągnąć to — wszystko jedno jak. Nie zadawała się z byle kim. Większość tych panów, którzy się tu przewinęli, miała swoje wozy. Widziałam je rano przed bramą, wystawiając pojemniki ze śmieciami. Niekoniecznie musieli być młodzi. Ale i nie starzy. Właśnie to chcę panu wytłumaczyć — nie chodziło wyłącznie o przyjemność.
Kiedy się mnie o coś pytała, od razu wiedziałam, do czego ona zmierza. Na przykład, jeśli jej wyznaczono spotkanie w jakiejś restauracji, której nie znała, starała się dowiedzieć, czy to elegancki lokal, czy nie, co trzeba na siebie włożyć itp.
Po niespełna pół roku znała niektóre lokale i pewnych ludzi w Paryżu jak własną kieszeń.

— Czy nigdy nie zabierała ze sobą przyjaciółki?
— Tylko wtedy, gdy szła do kina.
— Co Ludwika robiła wieczorami?

— Przeważnie siedziała w domu. Czasami szła na krótki spacer, ale nigdy nie zapuszczała się daleko, zupełnie jakby się czegoś bała. Były prawie w tym samym wieku, ale w porównaniu z tamtą panna Ludwika była niemal dzieckiem. To właśnie czasami doprowadzało pannę Jankę do rozpaczy. Kiedyś powiedziała do mnie: „Gdybym mogła usnąć wtedy, w tym pociągu, zamiast z nią gadać!”
A jednak, jestem pewna, że — szczególnie na początku — była zadowolona, że miała do kogo otworzyć usta. Być może pan również zauważył, że te wszystkie dziewczyny przyjeżdżające szukać szczęścia w Paryżu, prawie zawsze trzymają się po dwie. Dopiero potem zaczynają się powoli nie znosić.
Tak właśnie było i teraz, i to tym szybciej, że panna Ludwika nie umiała się przystosować i nigdy nie była na jednej posadzie dłużej niż kilka tygodni. Nie miała żadnego wykształcenia. Zdaje się, że pisała z błędami ortograficznymi, i to nie pozwalało jej pracować w biurze. Kiedy udało jej się zaczepić gdzieś jako sprzedawczyni, zawsze musiało się coś zdarzyć; jak nie szef chciał się z nią przespać, to przynajmniej kierownik działu.

Zamiast delikatnie dać — im do zrozumienia, że to nie jest w jej stylu, unosiła się, dawała im po twarzy albo wylatywała trzaskając drzwiami. Pewnego razu, kiedy w zakładzie zdarzyła się jakaś seria kradzieży, podejrzenie padło właśnie na nią, mimo że była czysta jak łza.
Zaznaczam, że to wszystko wiem od jej przyjaciółki. Sama pamiętam tylko, że zdarzały się długie okresy, kiedy panna Ludwika nie miała pracy; wychodziła wtedy z domu później niż zwykle i uganiała się po wszystkich adresach, które znalazła w drobnych ogłoszeniach.

— Czy jadały u siebie na górze?
— Prawie zawsze, z wyjątkiem dni, kiedy pannę Jankę zapraszali gdzieś jej przyjaciele. Poprzedniego roku obydwie były tydzień w Deauville. Ściślej mówiąc, wyjechały razem, ale mała — to znaczy Ludwika — wróciła pierwsza. Janka przyjechała dopiero parę dni później. Nie wiem, co się tam zdarzyło. Jakiś czas nie rozmawiały ze sobą, ale w dalszym ciągu mieszkały razem.
— Czy do Ludwiki przychodziły jakieś listy?

— Tak. Ale nigdy prywatne. Byłam nawet przekonana, że to sierota. Jej przyjaciółka powiedziała mi, że Ludwika miała matkę, gdzieś na Południu, na pół wariatkę, która się o nią wcale nie troszczyła. Od czasu do czasu, gdy panna Ludwika odpowiadała pisemnie na ogłoszenia, otrzymywała jeden czy drugi list z firmowym nagłówkiem; wiedziałam dobrze, co to oznacza.
— A Janina?
— Co dwa albo trzy tygodnie dostawała list z Lyonu. Ma tam ojca, który jest wdowcem. Później przede wszystkim zaproszeniami na randki.
— Jak dawno Janina powiedziała pani, że ma ochotę pozbyć się swojej przyjaciółki?

— Zaczęła o tym mówić chyba rok temu, może półtora, ale to było zawsze wtedy, kiedy się o coś pokłóciły, albo gdy tamtą znów wyrzucili z kolejnej posady. Janka wzdychała: „I pomyśleć, że opuściłam ojca, żeby być wolną, a wzięłam sobie na kark tę idiotkę!”
Jestem przekonana, że już nazajutrz albo najdalej na trzeci dzień była zadowolona, że ma ją koło siebie. To było trochę tak jak w małżeństwie.
— Janina Armenieu rozstała się z panią przed sześcioma miesiącami, prawda?

— Tak. Ostatnio bardzo się zmieniła. Lepiej się ubierała, to znaczy nosiła droższe suknie, chodziła do lokali o klasę lepszych niż te, w których bywała dotychczas. Zdarzało się, że nie wracała do domu przez dwa, trzy dni z rzędu. Dostawała kwiaty, bombonierki firmy „Markiza de Sévigné”. Wtedy zrozumiałam. I rzeczywiście pewnego wieczoru przyszła do mnie do dozorcówki i oświadczyła: „Tym razem zabieram się na dobre, pani Marcelino. Nie mam nic przeciwko mieszkaniu tutaj, ale nie mogę wiecznie być uwiązana do tej dziewczyny”. „Chyba nie wychodzi pani za mąż?” — zażartowałam. Nie roześmiała się i szepnęła: „Nie w tej chwili. W odpowiednim czasie dowie się pani o tym z gazet”.
Musiała już wtedy znać pana Santoniego. Miała pewną siebie minę i uśmiechała się znacząco. Żartobliwie ciągnęłam dalej: „Zaprosi mnie pani na wesele?” „Tego nie obiecuję, ale przyślę pani coś ładnego w prezencie”.
— Dotrzymała przyrzeczenia? —
spytał Tony.
— Jeszcze nie. Ale chyba to zrobi. Jakby nie było, dopięła swego i spędza miodowy miesiąc we Włoszech. Wracając jeszcze do tamtego wieczoru, powiedziała mi, że wyprowadza się, nie mówiąc przyjaciółce ani słowa, i że postara się, aby Ludwika jej nie odnalazła. „Gotowa się mnie znów uczepić!”
Zrobiła dokładnie tak, jak zapowiedziała; korzystając z tego, że tamta wyszła, spakowała obie swoje walizki i dla wszelkiej pewności nawet mnie nie zostawiła adresu. „Wpadnę od czasu do czasu zobaczyć, czy jest dla mnie jakaś poczta”.

— Widziała ją pani później?
— Może trzy albo cztery razy. Ale mieszkanie było jeszcze opłacone na kilka dni naprzód. Ostatniego ranka panna Ludwika przyszła do mnie i oznajmiła, że zmuszona jest się wyprowadzić. Przyznaję, że zrobiło mi się jej żal. Nie płakała. Kiedy mi to mówiła, drżały jej wargi i widać było, że jest zupełnie bezradna. Jako cały bagaż miała tylko małą niebieską, walizkę. Zapytałam, dokąd ma zamiar iść; odpowiedziała, że nie ma pojęcia. „Jeśli pani chce zostać jeszcze kilka dni, dopóki nie znajdę lokatora…” „Bardzo pani dziękuję, ale wolę nie…”
To było zupełnie do niej podobne. Widziałam, jak szła chodnikiem, z walizką w ręce, i kiedy skręciła za rogiem, miałam przez chwilę ochotę ją zawołać i dać jej trochę pieniędzy.
— Czy ona także panią odwiedzała?

— Tak, ale nie po to, żeby się ze mną zobaczyć. Chodziło jej tylko o adres przyjaciółki. Powiedziałam, że sama go nie znam. Ale chyba mi nie uwierzyła.
— Dlaczego chciała ją odnaleźć?
— Może po to, aby znów być z nią razem, a może by ją poprosić o pieniądze. Sądząc po tym, jak wyglądała, nietrudno było zgadnąć, że nie powodzi jej się za dobrze.
— Kiedy zjawiła się po raz ostatni?

— Może trochę więcej jak miesiąc temu. Na stole leżała gazeta, którą akurat czytałam. Z pewnością nie powinnam zrobić tego, co zrobiłam. „Nie wiem, gdzie ona mieszka — powiedziałam — ale właśnie piszą o niej w gazecie”. To prawda. Było tam napisane coś w tym guście: „U »Maxima« co wieczór można spotkać Marka Santoniego, przedstawiciela wytwórni wermutów, w towarzystwie czarującej modelki Janiny Armenieu”.
Tony zrozumiał bez słowa. Równo miesiąc temu Ludwika Laboine wybrała się po raz pierwszy na ulicę Douai, aby pożyczyć u „Panny Ireny” wieczorową suknię. Czyż nie zrobiła tego z zamiarem udania się do „Maxima”, by spotkać się z przyjaciółką?
— Nie wie pani, czy widziała się z nią?
— Nic z tego nie wyszło. Kilka dni temu panna Janka zjawiła się u mnie i kiedy ją o to spytałam, wybuchnęła śmiechem. „Owszem, chodzimy często na kolację do »Maxima«, ale przecież nie co dzień — powiedziała. — Poza tym nie sądzę, aby wpuszczono tam tę biedną Ludwikę”.
— Przepraszam pana na sekundę, chcę tylko położyć synka spać.

Dozorczyni wytarła małemu buzię, przewinęła go na stole, po czym znikła z nim w niewielkiej mszy, skąd dały się słyszeć czułe szepty.
Kiedy wróciła, miała minę jakby nieco bardziej stroskaną.
— Zastanawiam się teraz, czy to wszystko, co zaszło, nie stało się z mojej winy. Żeby chociaż te dziewczęta nie robiły takich tajemnic, o ileż by wszystko było prostsze! Że panna Janka nie zostawiła mi swego adresu, bo nie chciała, aby przyjaciółka zawracała jej głowę — to jeszcze mogę zrozumieć. Ale tamta, to znaczy panna Ludwika, mogła przecież dać mi swój adres.
Z dziesięć dni temu, może trochę więcej, nie pamiętam dokładnie, zjawił się jakiś mężczyzna i pytał, czy mieszka tu niejaka Ludwika Laboine.
Odpowiedziałam, że nie, że wyprowadziła się przed paroma miesiącami, ale jest jeszcze w Paryżu; nie znam jej adresu, ale zagląda do mnie od czasu do czasu.
— Co to był za człowiek?

— Jakiś cudzoziemiec. Sądząc z akcentu, musiał to być albo Anglik, albo Amerykanin. Ale nie z tych bogatych, eleganckich facetów. Drobny, szczupły człowieczek. Nie wiem czemu, skojarzył mi się z cyrkowym błaznem. Sprawiał wrażenie zmartwionego, z naciskiem wypytywał, czy sądzę, że panna Ludwika wkrótce się zjawi. „Może jutro, może za miesiąc” — odpowiedziałam. „Zostawię dla niej karteczkę”.
Usiadł przy stole, poprosił o papier i kopertę, i zaczął pisać coś ołówkiem. Wsunęłam list — do pustej przegródki na korespondencję i więcej o tym nie myślałam.
Kiedy w trzy dni później ten człowiek zjawił się ponownie, list leżał ciągle na swoim miejscu; facet miał minę jeszcze bardziej zmartwioną. „Nie mogę długo czekać — rzekł. — Wkrótce będę musiał wyjechać”. Zapytałam, czy to coś ważnego, a on odpowiedział: „Dla niej — tak. Nawet bardzo”.
Zabrał list i napisał drugi; tym razem trwało to sporą chwilę, jak gdyby musiał się na coś zdecydować. W końcu podał mi kartkę z westchnieniem.
— Więcej go pani nie widziała?

– Tylko wtedy, jak był drugi raz. W trzy dni potem, po południu, przyszła panna Janka. Była bardzo podniecona i oświadczyła: „Niedługo przeczyta pani o mnie w gazetach”.
Robiła właśnie sprawunki w pobliskich sklepach i była obładowana mnóstwem paczek z nalepkami najlepszych magazynów. Powiedziałam jej o liście dla panny Ludwiki i o wizytach chudego człowieka. „Gdybym tylko wiedziała, gdzie jej szukać…” — zdawała się nad czymś zastanawiać. „Może będzie lepiej, jak mi go pani da — powiedziała wreszcie. — O ile znam Ludwikę, przyleci bez chwili namysłu. Skoro tylko przeczyta w gazecie, gdzie mnie można znaleźć…”
Zawahałam się. Ale pomyślałam sobie, że na pewno ma rację.
— Dała jej pani ten list?

— Tak. Spojrzała na kopertę i wsadziła go do torebki. Już w progu zawołała: „Niedługo dostanie pani obiecany prezent, pani Marcelino!”
Tony siedział w milczeniu, spuściwszy głowę, ze wzrokiem utkwionym w podłogę.
— Czy Ludwika nie pokazała się już więcej?
— Nie.
— A więc nie wiedziała, że jej eks–przyjaciółka ma dla niej list?
— Przypuszczam, że nie. W każdym razie ja jej tego nie mówiłam.

W ciągu kwadransa Tony dowiedział się więcej, niż mógł się spodziewać. Tylko że ślad nagle się urywał.
 
Tom Atos jest offline