Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-02-2016, 14:47   #5
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Głupiała na starość - innego wytłumaczenia swojego zachowania Andrea nie potrafiła znaleźć. Przyglądając się jak ranna blondynka porusza się niemrawo i wyczołguje spod zawaliska, biła się z myślami. Od dobrych kilku tygodni nie widziała drugiego człowieka, teraz zaś los jak widać chciał to tropicielce wynagrodzić, zapełniając najbliższe otoczenie nadmiarem osób nieznanych i w części martwych. Skwierczące w blaszanym piekarniku ścierwa prócz dymu widocznego z odległości kilkunastu kilometrów, wydzielały smród tak upiorny, że pusty żołądek buntował się i skręcał, zwracając uwagę na odczuwany dyskomfort.
"Siedź na dupie." - upominała się dziesiąty raz, lustrując uważnie okolicę wraku i niedoszłej ofiary zamachu. Było czysto... jeszcze. Ile czasu zajmie ciekawskim dotarcie na miejsce małej katastrofy? Zniszczone miasta zamieszkiwały całe chmary sępów, hien i innych padlinożerców, czekających na szybki i łatwy w zorganizowaniu posiłek. Cudze nieszczęście przyciągało fałszywych żałobników, a ci nie marnowali okazji, by wzbogacić się kosztem bliźniego - jak w przyrodzie: silny zjadał słabszego. Prawo dżungli, stworzonej z betonu, zardzewiałej stali i ludzkiego skurwysyństwa.
"Siedź na dupie." - brzmiało bardzo rozsądnie.

Tam gdzie się przyczaiła, obce wyposażone w wyrzutnię rakiet, tudzież inne badziewie oko, nie dałoby rady jej dostrzec. Miała też świetny widok i czystą linię strzału. Z Łukiem w pogotowiu przyglądała się przedstawieniu. Wystarczyło poczekać cierpliwie lub zakończyć oczekiwanie jedną strzałą - cichą, dyskretną wizytówką kostuchy. Wszelkie strzelaniny bronią palną w ruinach zakrawały o czyste szaleństwo, przyciągając zbędną uwagę osób i istot, których Roe ze wszystkich sił starała się unikać.
Tyle że ukryta w głębi serca, wątła iskra nie pozwalała odwrócić wzroku, skorzystać z okazji do szybkiego zarobku. John by tego nie pochwalił.
"John..." - skrzywiła się na samo wspomnienie starego weterynarza. Jakże jej go brakowało, nie tylko teraz. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, co zrobiłby w podobnej sytuacji, lecz jakkolwiek by na to nie patrzyła, odpowiedź pozostawała ta sama. Pomógłby, tak samo jak lata temu uratował zupełnie obcą kobietę, mało tego - przygarnął pod swój dach i zapewnił namiastkę rodziny o jakiej Andrea przestała nawet marzyć. Miała więc dług wobec… no właśnie. Wobec kogo? On był równie martwy, co otaczające ją, sypiące się pozostałości dawnego miasta.

Nim mózg zdążył zaoponować, ciało rozpoczęło działanie. Wbrew wszystkiemu co tropicielka wyznawała, podkradła się bliżej.
"Po cholerę?"- Pytanie to ciągle obijało się w głowie, zderzeniem z kośćmi wzbudzając irytujące echo wewnątrz czaszki. Niepotrzebnie się mieszała, przecież to nie była jej sprawa. Nie powinna zbliżać się do wraku, a tym bardziej zdradzać swojej pozycji kompletnie obcej osobie. Nikt nie mógł zagwarantować, że nie odpowie ogniem. Żyli przecież w świecie, gdzie najczęściej rozmowę zaczynało się od posłania w stronę oponenta żelaznych argumentów. Tak było bezpieczniej, zdrowiej i logiczniej, nikt normalny nie chciał umierać z powodu równie błahego, co dobro inne niż własne.
"Normalny…" w takim razie naprawdę samotność rzucała się łuczniczce na dekiel. Lubiła ciszę i brak konieczności spoglądania na ciągnący się za plecami ogonek. Opieki nad nadprogramowymi duszami. Ludzie to problemy - tak było, jest i będzie, na wieki wieków. Amen.

Wyszła na otwarty teren, zaczęła rozmowę, choć odzwyczajone od wydawania artykułowanych dźwięków gardło oponowało przy każdej zgłosce, sygnalizując niezadowolenie ostrym pieczeniem i drapaniem. Chyba… chyba udało się nawet dogadać. Równie dziwne, co niespodziewane.
- Poczekaj tu. Sprawdzę coś, zaraz wrócę. - Wskazała brodą klatkę schodową w której ukrywała się zeszłej nocy. Jedno wyjście, bezpieczna osłona z trzech stron i możliwość skrycia się wśród zdezelowanych schodów. Na krótką metę winno starczyć. Musiała się upewnić, że teren jest bezpieczny, a odpowiedzialni za jatkę mężczyźni odjechali.

Kobieta z karabinem przewieszonym przez ramię skinęła w odpowiedzi głową i powoli wyciągnęła z kabury pistolet. Lewa ręka ewidentnie przysparzała jej wiele dyskomfortu, a krew kapała z brudnych palców, leniwymi kroplami znacząc ścieżkę, którą przebyła.
- Kurwa - syknęła widząc ten ślad jaki za sobą zostawiała.

Zwiad zaprowadził Roe do następnej przecznicy. Szła po śladach trzech wysokich osobników, o ile dobrze odczytała pozostawione w pyle i kurzu stemple wojskowych butów. Na miejsce zasadzki przyjechali quadem, lub innym wielokołowcem i nim odjechali w drogę powrotną, nawet nie upewniając się czy wszyscy z samochodu są martwi. Brunetka aż się skrzywiła na ów przejaw partactwa. Ktoś zabawił się w nielegalną eksterminację, a zapomniał zatroszczyć się o ewentualnych świadków... pięknie. Powinna chyba dziękować losowi za ludzkie lenistwo.

- Masz apteczkę? - były to pierwsze słowa jakie Andrea wypowiedziała po powrocie do rannej. Wyglądała na odrobinę mniej spiętą, choć wzrok i tak latał jej po okolicy jakby chcąc zarejestrować wszystko co istotne. Mogła coś przegapić, popełnić błąd i przez to zaraz dołączy do grillowanych frajerów w okopconym wraku... ale gdyby tak było już czułaby na karku wzrok kogoś niepowołanego.

Blondyna westchnęła przeciągle i mimowolnie spojrzała w kierunku z którego przyszły. Chwilę nad czymś myślała po czym skierowała wzrok na brunetkę.
- Nie mam - powiedziała w końcu ponurym tonem. - Mam za to samogon oraz igły z nićmi. Umiesz szyć? - patrzyła na nieznajomą z rezygnacją.

Konieczność marnowania i tak ciężko dostępnych zasobów sprawiła, że zęby Roe zazgrzytały w proteście. Pokiwała ponurą głową i po chwili wahania kucnęła obok przypadkowej towarzyszki, odkładając łuk na ziemię w zasięgu rąk. Zaraz ściągnęła z pleców wysłużony plecak i już bez dalszej zwłoki wyciągnęła sporą paczkę ozdobioną wytartym nadrukiem przedstawiającym równoramienny, biały krzyż.
- Daj samogon - burknęła, zabierając się za rozpakowywanie własnych zapasów medycznych. Nie za bardzo uśmiechało się jej szycie kogokolwiek, zwykle od tego miała John’a. Przed oczami jak na zawołanie, stanęła kobiecie uśmiechnięta, poznaczona siecią zmarszczek facjata. Wzdrygnęła się, a przez umorusaną twarz przebiegł bolesny skurcz.
- I nie krzycz. - dorzuciła chrapliwie, przenosząc spojrzenie z bambetli na oczy blondynki.

W jej spojrzeniu była mieszanka gniewu, smutku i rezygnacji.
- Mów mi Alice - przedstawiła się Halsey chowając pistolet. Przykucnęła zrzucając z grzbietu plecak. Używając tylko prawej ręki całkiem sprawnie przeszukała jego zawartość. Wyciągnęła niewielkie pudełeczko i piersiówkę. To ostatnie chwyciła pod lewą pachę, a igielnik trzymając w prawej dłoni podała brunetce.

- Andrea - próbowała się uśmiechnąć, ale nie za bardzo pamiętała jak się to robi. Mruknęła coś pod nosem i przyjąwszy brakujący sprzęt, zabrała się do pracy, milcząc przy tym uparcie.

Po tym zdawkowym zapoznaniu, Alice przetarła prawą dłoń o swoje spodnie. Nie dało to za wielkiego efektu bo cała była okurzona tym wszystkim co było w tamtym rumowisku. Nie mniej, odruch to odruch i dopiero teraz podwinęła rękaw lewego przedramienia. Zagryzła zęby obawiając się tego co zobaczy.
Halsey westchnęła z ulgą, gdy zauważyła szramę. Nie była głęboka, ale krwawiła i była bolesna. Pewnie jakieś nerwy trafiło.
- Uff, a bolało jakby złamanie otwarte miało być - odparła ni to do siebie ni to do "koleżanki". - Zrobisz szew tu i tu - pokazała palcem w powietrzu. - I będzie git.

Słowa… cały potok nikomu niepotrzebnych dźwięków, a przecież tropicielka wspominała wcześniej o konieczności zachowania ciszy. W Ruinach ludzie byli ostatnim, choć nie najgroźniejszym przeciwnikiem. Prócz nich kręciło się tu morze paskud o słuchu czulszym, niż ten człowieka.
- Milcz. - syknęła, szacując rozcięcie. Nic szczególnego, ale krwawiło jak jasna cholera. Parę szwów i będzie dobrze, o ile nie wda się zakażenie, lub improwizowana pomoc medyczna czegoś nie spierdoli po drodze. Czegoś ją jednak te kilka lat w Greenset nauczyło, choć wiedza ta nie umywała się do praktyki. Pamiętając wbijane do głowy za pomocą młotka lekcje, zdezynfekowała ranę samogonem i sztywnymi palcami zacerowała na okrętkę. Jeszcze nie skończyła, a już wiedziała że zostanie paskudna blizna… lecz krew przestała płynąć, pacjent przeżył. Pełen sukces. Został tylko bandaż, ech. Że też zawsze musiała się w coś wpieprzyć.

Alice w odpowiedzi na słowa by się zamknęła jedynie przewróciła oczami. Szkoda jej było samogonu, ale chyba wolała mieć zdrową rękę niż się upić. Piekło oczywiście cholernie, wprost proporcjonalnie do mocy alkoholu. Niektórym wystarczyłoby go powąchać by mieć parę promili. Zacisnęła z bólu zęby na rękawiczce by nie krzyknąć.
Po wszystkim Halsey prawie nie czuła lewej ręki.
- Dzięki - syknęła, a kropla potu spłynęła jej po skroni. - Ładny szew - pochwaliła.

- Trzech wysokich gości w wojskowych butach, ciężkich i z tym... - Andrea rzuciła blondynce łuskę kalibru 5,56mm. Zgarnęła też łuk i wpakowała apteczkę na powrót do plecaka - Czekali na was, to ie przypadek. Jednego wołali Ronnie, wspominali o Randallu jako źródle informacji. Pojechali na północ. Powodzenia. - machnęła ręką jakby się żegnała i obróciwszy na pięcie, przetransportowała dupsko do wyjścia ze zdewastowanej klatki.

Halsey intensywnie myślała nad słowami Andrei. Przygryzła wargę w niezdecydowaniu oglądając łuskę. Zacisnęła dłoń.
- Muszę ci się jakoś odwdzięczyć - odparła Alice nie patrząc na nią.

Odpowiedzi się nie doczekała, uśmiechu nie dało się usłyszeć. Roe pospiesznie oddalała się od kłopotliwego towarzystwa, woląc ponownie znaleźć się w towarzystwie osobistej paranoi, niż drugiej istoty żywej. Zwłaszcza generującej wokół siebie nadmiar kłopotów i być może mającą pogoń na karku. Zbędne komplikacje, problem nie dotykający bezpośrednio tropicielki. Pomogła blondynie, poskładała jak umiała najlepiej... wystarczy zabawy w dobrego samarytanina.
"Bądź dumny, John." - pomyślała i zaraz skrzywiła się cynicznie. Tak, wykonała kawał dobrej, bezsensownej... a może bezinteresownej roboty. Z ulgą wróciła na ulicę, nasuwając kaptur na głowę i poprawiwszy chwyt na broni, ruszyła przed siebie... byle do przodu i jak najdalej od dawnego domu, przy którym nic jej nie trzymało. Sunąc z plecami przy ścianie, ostatni raz obrzuciła niechętnym wzrokiem płonący samochód i trupy. Odruchowo poczęła się skradać, znikając wśród plam cienia i stert gruzu.
"Nie ma za co, Alice." - zgrzytając zębami uniosła wzrok, przejeżdżając nim po słupie czarnego dymu. Nie było czasu do stracenia, śniadanie zje za kilka mil. Złota zasada poruszania się w obcym terenie jasno determinowała pozostanie w ruchu jako czynnik pozwalający dożyć do kolejnego świtu.
Przetrwać... czasem tylko to pozostawało.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline