Nie znosił tych chwil zaraz po otwarciu oczu, pomny pułapki w jaką złapała go Małgorzata i jej wspólniczka. Wieczność.
Leżał, nagi jak świeżo narodzone dziecko, i składał wszystko do kupy. Siebie samego, strzępy snów, myśli. Rytuał powitania nocy, machinalny i ciągle tak samo odrażający, jego własna obrzydła, do znudzenia wygrywana melodia trzaskających kości i chlupoczącej krwi. Niby przywykł. Jak mszysty nalot sypie się na zmurszałym pniu tak i on z biegiem dekad obrósł pewną obojętnością, przynajmniej wobec rzeczy, na które nie miał wpływu.
Minął szmat czasu nim usiadł. Albo kilka uderzeń serca, trudno zawyrokować. Wrósł w misternie rzeźbione karło i czekał w pomroce na swoje śniadanie. Dzisiaj był nim strażnik w służbie wojewodziny, stary wyga co w niejednej tłukł się bitce. Jego krew smakowała tak jak on wyglądał. Cierpka, żelazista ale silna vitae zdolna tchnąć w martwe ciało pożądany szwung. Pił łapczywie. Wbił kły w szorstką skórę i żłopał bez opamiętania, jak świnia z koryta, skrajnie wygłodniały. Ronione czerwone strugi spływały niechlujnie po brodzie na szczupłą żylastą pierś i niżej, na deski podłogi. Służce przysporzył roboty. Znów będzie za nim strzyc zestrachanymi oczami ale to i lepiej. Lęk uczyni ją ostrożniejszą a jest się czego bać zaiste, prawdziwe potwory czają się w zaułkach miast i gęstwinach puszcz.
Strażnik zwinął rękaw, skłonił się i wyszedł bez słowa zostawiając Milosa zdrętwiałego jak posąg.
Bezruch mu nie służył. Jak i bliskość Małgorzaty oraz jej nienagannie urządzonych klaustrofobicznych przestrzeni. W karczmie „Pod Rajskim Jabłkiem” czuł się jak zbyt ciężki, ustawiony w przejściu mebel. Więcej swobody oferował mu niegdyś osmański jasyr. W ogóle dni w Krakowie wlokły się niemożebnie. Odliczał noce do przyjęcia Szafrańca gdzie dadzą mu wreszcie rozkazy i poślą w siną dal. To przez to czekanie tak się zasępił.
Dzisiaj było gorzej niż zwykle bo gdzieś za ścianą krążyła Małgorzata przebierając w strojach i pachnidłach, nie mógł się uwolnić od jej gromkiego szczebiotu. Trudno uwierzyć, że po tylu wiekach pozwalała się ukontentować wystawnym przyjęciem. Małgorzata, z całą zmyślnością i wpływami, których nie mógł jej odmówić, bez pojęcia folgowała swej próżności. A przy okazji rozlewała tę próżność na otoczenie, powołane zresztą w większej mierze by dodawało jej blichtru. I tak stał się częścią tego mistrzowsko namalowanego portretu Małgorzaty Tęczyńskiej, ułamkiem więcej niż lamówka na jej sukience.
W karczmie było gwarno, z parteru dochodziły strzępy ledwie odgłosów biesiady, sielskich dyskursów i drażniących woni ludzkiego jedzenia. Ochronny kokon odosobnienia przeciął jak nożem rytm zbliżających się kroków.
Drzwi otwarły się z hukiem i do komnaty wpadła rozanielona Małgorzata z parą strojnych sukni przewieszonych przez ramiona. Światło z korytarza wlało się drażniącą falą zmuszając go by zmrużył oczy.
- Szkarłat czy akwamaryna? - zakręciła się jak fryga wpędzając w ruch fałdy materiału.
- Szkarłat.
- Koafiura wykwintna? Czy luzem puścić pukle?
- Luzem.
Małgorzata wyhamowała piruet i wbiła w niego szpilki oczu.
- Ty mnie wcale nie słuchasz.
- Ależ słucham. Niestety.
- Gdzie się twoja ogłada podziała? Zgubiłeś całą podczas swej eskapady na Ukrainę? - zrugała go spuszczając rozżalone oczy. Chwilę ciężkiego milczenia skonkludowała nakazem. - Odziej się w com ci wyszykowała. Niebawem ruszamy.
Jak dziko wpadła takoż chyżo się wyniosła akcentując hukiem swe niewieście humory.
***
Muzyka
W podziemia Wawelu weszli wespół, prowadził Małgorzatę pod ramię robiąc za kontrast swą surowością i dystansem względem jej urody i towarzyskości. Tylko strojem się wzorowo dopełniali, oboje dystyngowani, jak spod igły. Milos przywdział ozdobny żupan i, wartą niemałą fortunę, szubę z adamaszku podbitą najmiększym sobolem. Cały jednak ten paradny splendor nie był w stanie zamaskować oczywistości.
Możesz ubierać tygrysa w sukienkę ale nie przestanie on być tygrysem.
Wszystko w nim zaświadczało o naturze wojownika. Sprężysty krok, zwinne jak u jaszczurki ruchy, władcze harde choć nieco przygasłe spojrzenie.
Zauważył ją od razu. Nie drgnęła mu jednak powieka, nie obdarzył jej większą atencją niźli pozostałych. Ta jednak, w gorącej wodzie wyraźnie kąpana, naskoczyła na niego jak taran czyniąc z nich centrum uwagi. Zaskoczyła go. Chciał wykpić się rejteradą, ugłaskać sprawę w zarodku ale dogoniła go przy stołach. Ostatnie kroki pokonała na sztywnych jak z drewna nogach. Twarz miała zamarłą w nieokreślonym grymasie i ściągnięte w wąską jak ostrze noża usta. Odczekała, aż zostanie zauważona i wtedy okazało się, że gardło też ma ściśnięte. Pierwsze zdanie zabrzmiało ciche i z trudem, wyduszała je z siebie przemocą.
- To było niepotrzebne.
Kolejne popłynęły już szybciej i mniej więcej tak samo głośno jak poprzednie oskarżenia.
- Wybacz niewczesne i niesprawiedliwe słowa. Spłacę je.
Dopiero teraz podniosła wilcze spojrzenie z posadzki przy butach husarza. Popatrzyła gdzieś w bok nad jego ramieniem i wolno wyciągnęła prawicę na znak zgody.
Milos podniósł na Martę błyszczące nieufnością oczy jakby nie kupował, że burzę z piorunami tak prędko rozwiał wiatr, wyciągnął jednak w ślad za nią i swoją prawicę. Przy pojednawczym uścisku zbliżył twarz na tyle by dosłyszała przy uchu jego szept.
- Nie czas i miejsce.
- W sposób przez ciebie wybrany – dokończyła Marta zawieszoną wpół słowa ostatnią wypowiedź, wyjęła z ręki Milosa dłoń zimną i bezwładną jak zdechła ryba i odeszła w stronę środka sali.
Nie zatrzymywał jej. Rzucił tylko za nią pojedyncze słowo.
- Marta… - wyraźnie smakując sylaby. Przechylił z kielicha spory łyk i skonstatował w zamyśleniu. - Nie pasuje ci.
Długo zwlekał z powrotem. Nie umknęła jego uwadze kłótnia Małgorzaty z Szafrańcem. Wróciwszy z kielichami zapytał o jej powody ale otrzymał w zamian wysyczane z jadem pretensje.
- Niech że cię to nie zajmuje.
Wychylił do dna kielich.