Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2016, 05:23   #151
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 18

Pustkowia; droga z Cheb; karawana Szczoty; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Szuter i siostry Winchester



Tina miała chyba jedno z najlepszych miejsc do obserwacji całego zajścia w piwnicy opuszczonego budynku. Gdy odchyliła głowę do tyłu widziała zamieszanie jaka ta nagła niespodziewanie bliska walka wywołała wśród Chebańczyków. A gdy patrzyła przed siebie przez dziurę w wybitym, piwnicznym okienku widziała przebieg samej walki. I to z dość komfortowego punktu widzenia widza a nie uczestnika.

Początkowo z powodu dyskotekowego zachowania się toczącej się latarki było widać bardzo niewiele. W końcu jednak została ona przez kogoś złapana i nakierowana na walczących. To zdecydowanie poprawiło orientację w sytuacji u ludzi i tych walczących i tych obserwujących. Światło i tak się bujało bo ten co trzymał jeszcze do tego strzelał co chwilę ale w porównaniu dooswietleniowego chaosu sprzed chwili i tak było dużo lepiej.

W świetle widać było przez chwilę jak koleś w płaszczu który nawet w takiej sytuacji wydawał się nietypowy okłada pięściami i butami jakiegoś wielgachnego pajęczaka. Wturował mu jeden z ochroniarzy który tłukł bestię kolbą swojego karabinu. W końcu Szuter postanowił się wycofać ze zwarcia by dać szansę przemówić ołowiowym argumentom bo te ze skóry i stali jakoś niezbyt się nadawały do pacyfikacji wielonogiego oponenta.

Samo wycofanie też nie było takie łatwe bo mimo, że pajęcze bydlę waczlyło z nimi doma to jakby kazda para łap mogła operować samodzielnie. Dopiero druga próba czmychnięcia poza zasięg jego odnóży okazała się udana. Co prawda Chebański karawaniarz został w zwarciu sam i szybo dało sie zauważyć, że dorównuje on doświadczeniem w walce może detroidzkiemu rangerowi ale nie hegemońskiemu wojownikowi. - O kurwa, złapał mnie! - wrzasnął przerażonym głosem i faktycznie gdy Szuter wrócił do pozycji wyprostowanej ze swoim Bushmasterem jedyny w tej chwili walczący człowiek został pochwyconoy w kleszcze bestii. jej siła była tak wielka, że uniosła schwytanego człowieka kawałek nad ziemnię.

Wówczas przemówiły obie lufy strzelców. Ten drugi który trzymał latarkę też poczuł się na tyle pewnie z polepszenia oświetlenia czy na tyle zdesperowany by ratować rodaka, że też otworzył ogień. Choć obaj strzelcy strzelali dosć rzadko by nie trafić swojego sojusznika to i tak celowanie w ruchliwą i będącą w zawarciu bestię nie było takie proste.

Ołów jednak stopniowo zaczął przeważać szalę walki. Szuter raz po raz ładował tripletem w cielsko wielonogiej poczwary. Wtórował mu drugi z konwojentów choć z powodu posiadania zwykłej klamki jego efektywność była na pewno dużo mniejsza. Poczwara zachwiała sie od uderzeń pocisków które rwały jej cielsko. Wykorzystał to ten pochwycony Chebańczyk który wyjąc z wysiłku zdołał przełamać jej uścisk i znów zeskoczyć na własne nogi. Walka jednak trwała dalej. Bestia zdawała się posiadać zdumiewajacą odporność. Ilość stali i ołowiu który zebrała od trójki walczących była chyba zdolna posłac do piachu z pół tuzina ludzi. Gdy już powłóczyła ostatnią parą odnóży, gdy Buschmaster odstrzelił jej jakąś odnóże, gdy kolba karabinu utkła w poszarpany od walk chitynowy pancerz, gdy podłoga zrobiła się mokra i sliska od jej posoki, odstrzelonych i ciągniętych za soba wnętrzności wciąż walczyła próbując zabić walczącego z nią człowieka.

W końcu jednak upływ krwi i rany chyba zaczęłay wpływac nawet na te monstrum. Skrzecząc i chrypiąc zaczęła się wycofywać gdzieś w kąt próbując umnknąć swoim przesladowcom. W porównaniu do pierwszego, błyskawicznego skoku i sprawności z początku walki to na oko Hegemończyka była już bliska zdechnięcia. Ale jednak wciąż człapała. Chebańczyk z karabinem też miał dość walki i nie ścigał jej. W zamian za to uniósł swoją zachlapaną juchą i organicznymi resztkami broń i wycelował razem z pozostałą dwójką. Wówczas też dotarła odsiecz pozostałych karawaniarzy. Poprzedzeni stukotem butów i promienień lamp naftowych. - O kurwa ale bydlę! - wrzasnął któryś widząc z czym walczy ekipa z piwnicy.

Bestia czy widząc nową falę wrogów czy przeczuwając swój koniec uniosła sie na tylnych odnużach prawe prostując tak wysoko, że były wyższe od stojących ludzi. Zaskrzeczała rozdzierająco i wyglądało jakby próbowała na nich skoczyć czy ruszyć do ostatniej szarży. Wówczas prawie jednocześnie trafiła ją palba trójki strzelców i jedna z lamp rzuconych przez nowoprzybyłych. Wszystko utoneło skrzeku, klekocie i płomieniach. Bestii skok niezbyt wyszedł wylądowała ze dwa kroki przed Szuterem i facetem z karabinem. Potem zaczęła chaotycznie wierzgać, skakać gdy płonąca materia wpływała w jej postrzelane trzewia, zalewała rany i paliła wierzchną warstwę ciała. Przed płomieniami i śmiercią nie było już dla niej ucieczki. Słabła co raz bardziej aż w końcu wierzgnęła i syknęła ostatni raz i zwinęła się w typowy, pajęczy sposób ulegając ostatecznie mocy ludzkiej stali, ołowiu, płomieni i odwadze.


---



Mimo, że relatywnie walka w piwnicy z pajęczą bestią nie trwała zbyt długo i wbrew pozorom dzięki temu, że bestia w pierwszej kolejności trafiła chyba na jedynego załoganta który był jej w stanie stawić odpór nawet w pojedynkę obeszło się bez strat. Nawet Ned, facet z karabinem typu lever action który został przez moment pochwycony przez pajęczaka wyszedł właściwie bez szwanku.

https://en.wikipedia.org/wiki/Lever_...Rifle_1495.jpg

Niemniej zamieszanie jakie spowodowało trwało zdecydowanie dłużej niż sama walka. Okazało się, że Whit jakoś niezbyt kwapiła się do ponownego gmerania przy szuterowym motorze. Zwłaszcza póki nie było pewne, że już nie będzie zgłaszał do niego pretensji. Zresztą walka skończyła się płonącym zdychaniem z piwnicy ledwo sztafeta karawaniarzy spotkała się w połowie podwórka by dorzucić trochę swojego ognia i rozjasnić nim sytuację w piwnicy a i tak wrócili do domu praktycznie gdy trójce z piwnicy udało się już zdominować pole walki.

Po walce i na spokojnie Szuter stwierdził, że wywalił w bestię prawie połowę maga z Bushmastera no i całego shotguna choć w nim akurat było tylko trzy naboje. W samej piwnicy krótko po walce ciężko było wytrzymać z powodu smrodu, spalenizny i dymu. Swoje też robiła aura legowiska potwora która znacznie zniechęcała do pozostawania w tym miejscu czy zwiedzania go. Mało kto miał tam ochotę się szwendać dłużej niż to konieczne.

Konieczne zaś nie było. Konieczne okazało się wyruszenie w dalszą drogę. Konie i resztę wozów ponownie przygotowano do kolejnego dnia podróży. Obu detroidzkim siostrzyczkom bez trudu i prawie na poczekaniu udało się uruchomić samochód. Gorzej było z paliwem którego wcale dużo nie było. W tak zmienionej sytuacji Szczota zmodyfikował plan planowanego rozpoznania. Samochód był szybszy od kolumny wozów więc nadawał się do tego dużo lepiej niż konie które mieli do dyspozycji dotąd. Siostry Winchester, Szuter i Tod mieli się przejechać i sprawdzić jak wygląda droga przed nimi. Tina jako zawodowy kierowca robiła za kierowcę. Tod który znał trasę siedział obok niej. Pozostała dwójka siedziała z tyłu. Przy okazji okazało się że tylne drzwi od strony kierowcy są zablokowane czy nawet zaspawane i nie otwierają się. Za to w razie potrzeby dało się wskoczyć czy wyskoczyć oknem.

Bryka okazała się w całkiem przywoitym stanie. Choć wewnątrz wciąż unosił się mało przyjemny zapach zepsutego żarcia które było tu wcześniej i przez parę dni zdążyło przepełnić całą kabinę pojazdu. Na cztery osoby bez bagażu który można było wrzucić w bagażnik podróżowało się nawet dość wygodnie. Tina orientowała się jedynie mgliście gdzie mogą się znajdować. Motoryzacyjną miarą powinni być chyba gdzieś dzień drogi na północ od ich rodzinnego Det. Czy tam by starczyło paliwa by dojechać było mało prawdopodobne na tym co mieli w tej chwili w baku. Zwłaszcza, że najkrótszy wjazd od północy był powszechnie w mieście uważany za najbardziej nie bezpieczny ze względu na skażenia i bandy mutantów Hegenoma z Gas Drinkers. Bezpieczniej byłoby zrobic objazd od strony zachodniej miasta ale na to to już prawie na pewno nie starczyłoby im paliwa. Za to na pewno starczyłoby na tyle by wrócić do Cheb. Choć tam trzeba by udać się na północny - zachód a póki co droga i Tod prowadził ich na wschód. Jakby tak dalej ich prowadził pewnie by dojechali w końcu do brzegów jeziora bo jak na samochód to już zbyt daleko chyba nie powinno być.




Topek; główna ulica; zajazd "U Doug'a"; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Will z Vegas



Pora przedpołudniowa była z reguły mniej żwawa w handlu niż to co się działo przy porannej lub popołudniowej fali ludzi. W sporej mierze zależało to od tego z kim i czym się handlowało ale to czym zajmował sie w tej chwili cwaniak z Vegas świetnie wpisywało się w ten schemat.

Kelly co prawda niezbyt wpisywała się w tradycyjny schemat straganiarza ale była dość wygadana i godna zaufania by postawic ją samodzielnie w takiej roli. W międzyczasie pogoda się poprawiła bo mżaka ustała a mgła się podniosła i znikła. Choć niebo wciąż zasnuwały nieprzyjemnie wyglądające chmury a wszystko wokół po ostatnich deszczach i tak było mokre.

To Topek sprawiało wrażenie typowej osady jakich handlarz widział już chyba setki czy tysiące. Różniły się one między sobą terenem czy roślinnością jakie dominowały, stopniem nasłonecznienie czy udeszczowienia, zruinnieniem ale właściwie pewien schemat się powtarzał. Było to typowe miejsce gdzie część Ruin była zamieszkana od początku, z czasów wojny cyz nawet przed alb przynajmniej regularnie od dłuższego czasu. Wówczas taki dom, ulica czy enklawa czasem nawet było podobna do tego co można było pamiętać czy zobaczyć na zdjęciach sprzed wojny. No może poza oświetleniem elektrycznym które tak bardzo nadawało danemu miejscu cywilizowany wygląd a które kiedyś było tak powszechne jak obecnie rzadkie. Ale wokól tej wysepki Cywilizacji prawie zawsze rozciągały się zrujnowane, spalone czy po prostu porzucone bduynki tworzące Ruiny. W Topek, Cheb, na Wyspie czy nawet w Schronie było właściwie tak samo.

Teraz idąc ulicą też mijał nawet w zamieszkanej częsci osady porzucone domy a tam gdzie już dominowały te porzucone wciąż trafiały się i te zamieszkałe. Mijał mieszkańćów ktrózy czasem spoglądali na niego a czasem tylko mijali zajęci rozmową ze sobą nawzajem czy po prostu spiesząc się gdzieś czy za czymś. Ani on na nich chyba nie robił wrażenia ani oni na nim. Mijali sie i tyle. W końcu byli sobie nawzajem w tej chwili obcy. W Cheb był już dość rozpoznawalny i chyba pozytywnie kojarzony zazwyczaj ale tu był w końcu pierwszy raz.

Spacerował sobie i miał okazję by złapać oddech i poplanować to i owo. Właściwie nie byli w stanie wjechać “po cichu” do Cheb. Jedynym miejscem gdzie można było zdobyć łodki był chebański port a by się tam dostać należało przejechać przez większość miasta. Potem był jeszcze problem z dostarczeniem tylu zapasów z obrzeża Wyspy w jej głąb, do Schronu. Towaru było zdecydowanie za dużo by we trójkę dali radę go przenieść na plecach a wóz z końmi był za duży by zabrać go łódkami. Trzeba bylo coś wymyślić na tą okazję. Całą trójką jaką tu byli czekali przecież na kolejny barneyowy zastrzyk więc i pewnie podobnie prędko im było wrócić do Schronu.

Planowanie następnych kroków przerwały mu okrzyki i smiechy jakiejś dzieciarni. Gdy spojrzał w jedną z mijanych obcznych uliczek dostrzegł rozrabiających w jej półmroku jakieś pół tuzina urwisów. Na jego widok zamarli jakby widząc dorsołego skapnęli się, że powinni właściwie robic byc gdzie indziej i robić co innego. Wrażliwe jednak na ludzie zachowania oko cwaniaka wyłapało w lot jakby zakłopotanie, wstyd czy nawet obawę co już było nieco bardziej zastanawiające. Wtedy dostrzegł też co powodowało tę ich radość. Mieli mp3. Takie granatowe z żółtymi napisami. Dość ładnie dobrany kontrast i ładna linia sprawiały ciekawe wrażenie, i rzecze nawet nie działajaca mogła służyć choćby jako wisiorek czy brelok. Zdumiewającym zbiegiem okoliczności Will swego czasu wrzucił ten gambelek do rzeczy na wymianę i tak sobie teraz przypominał to na pewno nie wymieniał się na to na nic a jakoś nie kojarzył by leżało na straganie gdy odchodził. Ale nie było też niemożliwe, żeby na świecie istniał tylko jeden taki model co się uchował w bunkrze póki któryś ze Schroniarzy go nie odnalazł i ostatecznie nie skończył u Will’a na wozie Baby.

- To ten dupek! W nogi! - wrzasnął któryś z chłopaków przełamując impas i dając sygnał do zbiorowej rejterady. Dzieciarnia jak zwolniony z procy ludzka minilawina wystartowała do biegu w głąb uliczki. Mieli kawałek do przebiegnięcia bo zaraz był jakis płot a za nim budynek z napisem “Szkoła Podstawowa nr.1 w Topek”. Nawet z tąd dostrzegał jakieś plakaty czy napisy pewnie sprzed wojny z jakimiś “genowatymi” spiralami czy molekuami. Sprawiało wrażenie jakiejś starej wystawy czy czegoś podobnego zorganizowane w szkole czyli jednym pewnie z największych budynków publicznych w okolicy. Dzieciarnia biegła w tą stronę i chyba miała zamiar ukryć się tam przed reakcją handlarza. Ten zaś może nie był supermutantem z cyberwszczepami ale był choćby dorosły. Było mało prawdopodobne by dzieciak miał równe szanse w bieganiu z dorosłym. Choc tak ze startu trudno byłoby zliwkidować tak dużą przewagę w takim wyścigu nim dobiegną do szkoły. Z drugiej strony miał też wolną linię ostrzału do nruchomych ale nie zasłoniętych celów. Okolica zdawała się opustoszała w tym miescu i prócz uciekających dzieciaków nie widział tu nikogo innego.




Detroit; dzielnica Runnerów; kręgielnia; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Alice "Brzytewka" Savage



Alice zatrzymała się na chwilę przed kręgielnią. Była już po całej odprawie guidowego sztabu, prywatnej rozmowie po niej i przeprawie z Viper która czekała na nią jak kiedyś ludzie wynik testu AIDS. Teraz stało tu o wiele mniej samochodów niż z rana jak ją tu Marcus przywiózł. Teraz jego i jego samochodu nie było, jej różowiutki suv powinien parkować, oblepiony czy obmyty deszczówką przed jej kliniką. No ale w końcu nie tylko opustoszały miejsca parkingowe przed budynkiem robiącym za kwaterę główną szefa bandy do jakiej należała. Znów wszystko sie zwyobracało ze sobą nawzajem i zostało popchnięte ku wyprawie mającej niewiele wspólnego z szerzeniem miłości, braterstwa i pokoju na tym świecie. Choć tym razem aż tak dziwne to nie było bo oczekiwali tego chyba wszyscy jak nie prędzej to później. Ale i tak chyba gdy już nastąpił moment, że było pewne, że “to już” to chyba wszyscy i tak byli trochę zaskoczeni. Choć to co wymyslił ich szef znów pokazało, że ma łeb nie tylko po to, by szyja z korpusu tak głupio nie wystawała. Ale plan jak to się często działo od razu trafił do przekonania reszcie bandy.

Ona sama dostała zadanie odpowiednie do swoich możliwości i umiejetności. Nie mieli w końcu aż tyle sprzętu medycznego by potrzebować całej bandy i konwoju na spakowanie tego co trzeba. Furgonetka stanowiła optymalny wybór na transport dla niej i dójki jej pomocników a na pace mógł się znaleźć jeszcze ktoś i medykamenty które zamierzali zabrać na wyprawę. Trochę niejasna była sprawa schwytanych w zimie zakładników. Znaczy miał po nich przyjechać autobus ale czy to teraz miał ich zawieźć na miejsce zbiórki czy aż do samego Cheb to nie była pewna.

Ale faktycznie przyjechał. Wielgachny jak przedwojenny autobus szkolny choć w szarych a nie kanarkowych barwach. Oczywiście z mnóstwem metalowych łat, dziur, krat, kolcy czy wymazanych lub nasprejowanych obrazków i haseł. Ale i tak dało się wyczytać jeszcze z ocalałego fragmentu logo “Zakład Penitencjarny w…” i tu się urywał. Na ironię tych czasów zakrawała, że ludzie którzy w dawnym systemie mogli być pasażerami tego autobusu teraz sami byli konwojentami. Za oryginalnego wyposażenia chyba pozostawiono siatki i kraty oddzielające szoferkę od reszty pojazdu.

Pojazd zatrzymał się z sykiem hydraulicznych hamulców a kierowca nie oszczędzając klaksonu zaanonsował swoje przybycie.

- Ejj! Brzytewka! Wsiadaj! I tak jedziemy do ciebie! - krzyknął wesoło przez boczne okienko Paul robiący za kierowcę. Hektor był bezwstydnie rozwalony w poprzek jednego z przednich siedzeń jeszcze przed graniczną linią siatek i krat.

- Tylko jeszcze na chwilę zajedziemy do mnie. To po drodze. - rzekł jeszcze Paul gdy już wsiadła i ruszyli dalej. Zatrzymali się z kolejnym sykiem hamulców przed niczym nie wyróżniającą się kamienicą. Mimo, że wczesniej tu niegdy nie była od razu wiedziała co to za miejsce. Dom Dom Paul’a. Wiedziała, że ma dom i rodzinę choć się tym nie afiszował. Ale teraz gdy jechali obaj żartowali, że przed wyprawą trzeba się tradycyjnie nażreć na drogę.

- Mamo! Jesteśmy! Ale niedługo spadamy bo ten… Mamy wyprawę biznesową za miastem. Trochę nas nie będzie… - krzyknął białas ledwo weszli przez próg drzwi wejściowych. Obaj pewni siebie i czując się swobodnie ruszyli też w kierunku kuchni skąd wyszła jakaś pulchniutka, niższa od Paula kobieta.

- Za moich czasów wyprawy biznesowe i biznesy oznaczały co innego. - zauważażyła cierpko gospodyni. - Siadajcie akurat robiłam naleśniki. - wskazała ruchem mniej więcej w kierunku stołu w kuchni.

- E tam, mamo, twoje czasy już się skończyły. I to jakieś dwadziescia lat temu. - odparł nieco niechętnym tonen syn kobiety ale rozsiadł się wygodnie za stołem a miejsce po drugiej stronie zajął jego latynoski bliźniak.

- Twoje szczęscie. Bo odkąd zaczałeś się zadawać z tym huliganem co tu siedzi w mojej kuchni to się zrobiłeś taki jak on i już dawno byście siedzieli albo leżeli na cmentarzu. Sporwadził cię na złą drogę. - dodała kobieta i cała rozmowa zdawała się powielać jakiś znany całej trójce schemat.

- Jaaaa?! Ale ja jestem niewinny! Paul zginąłby dawno gdyby nie ja. - Hektor z teatralną wręcz przesadą zrobił tak udaną parodię niewinności, że nawet gospodyni się roześmiała. Ruszyła by podać talerz z gotowymi naleśnikami i gdy się odwróciła dojrzała kolejnego gościa.

- A to kto? Co tam tak stoisz siadaj przy tych łobuzach jak już cię tu przytargali. - wskazała stojacej dotąd kobiecie na kolejne wolne miejsce przy stole.

- A to jest mamo właśnie Brzytewka. No wiesz, ta co ma tą klonikę po Berkovitz’u. - syn gospodyni ubiegł lekarkę w przedstawieniu się.

- No i właśnie, siadaj bo widzisz, znów będzie, że kogos porwaliśmy czy co… - mruknął zachęcająco hektor kontynuując to urazonej niewinności w swoim parodystycznym wydaniu.

- Aa! Ta lekarka tak? - na moment przez twarz starszej kobiety przeleciał wyraz zrozumienia ale szybko zniknął. - A już chodzicie ze sobą? - obaj gangerzy gdy usłyszeli pytanie matki do syna pokrztusili się gryzionymi własnie naleśnikami. Tyle, że Paul poczerwieniał a Hektor próbował na raz śmiać się i przełknąć kęsa co słabo mu raczej wychodziło ale wyglądało bardzo zabawnie.

- Rrraanny mamo! My jesteśmy… No ten… To nasza koleżanka no… Partnerami jesteśmi… No ten w interesach… - sapnął w końcu rozeźlony poruszonym przez rodzicielkę tematem i złosliwym rechotem kumpla po drugiej strony który nic sobie nie robił z jego morderczych spojrzeń.

- Popartnerowałbyś się z nią w czym innym! I na co ty czekasz? Lekarz to zawsze była dobra partia a w tych czasach… I to żeby jakaś szpetna była albo garbata… - gospodyni wzniosła oczy i ręce ku spękanemu sufitowi jawnie dając obraz nierozumieniu poczynań swojej ponoć pociechy. Alice zaś miała okazję spróbować tych naleśników. I były faktycznie pyszne. Zwłaszcza takie gorące, z różym nadzieniem ale zwłaszcza te z dżemem przywodziły zapachem na myśl zdecydowaną cieplejszą porę lata a nie tą deszczową słotę jaka dominowała obecnie za oknem.

- Ale Brzytewka ma bardzo dobre relacje z Guido. - Hektor chyba się poczuł w obowiązku zlitować się nad kumplem i choć trochę go wesprzeć. Sam też miał dobry humor odkąd tu przyjechali i nawet pomimo tych pozornych kłótni i docinków sprawiał wrażenie, że cała trójka nawzajem się bardzu lubi i szanuje. Była nawet świadkiem małego cudu gdyż po raz pierwszy odkąd ich znała usłyszała od niego pierwsze “dzień dobry”. Co prawda krótkie, szybkie, pospieszne i rzucone nonszalanckim i zblazowanym tonem ale to było pierwszy raz gdy okazało się, że zna te słowo nie tylko ze słyszenia.

- No tak! Guido! Jak zwykle. Ten to zawsze się wie jak się ustawić… - pokręciła głową kobieta i poszła dołożyć następną porcję naleśników na już częściowo opróżniony telerz na stole.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Bosede "Baba" Kafu



- Ja też kiedyś miałem. - zdąrzył jeszcze odpowiedzieć snajper nim bogowie wojny znów nie spojrzeli na garść starych, porzuconych ruder w która stała się kolejną areną ich niekończących się grach i zmaganiach.

Baba wciąż obserwował dyndający w rytm jego rzępolenia hebanem po drucie świat. Na przemian to zerkał na przecinany drut to na skraj lasu gdzie powinni nadbiec przeciwnicy. Wszystko mu się trzęsło a sprawę jeszcze pogarszał ból w szczękach bo te wyraćnie czuły nacisk metalowej sztaby jaka ta poprzez pas nosny na nie wywierała. Drut puszczał ale strasznie powoli. Przynajmniej tak się zdawać mogło komuś od kogo mogło zależeć życie od tego dość codziennego i zwyczajnego kawałka najczęsciej traktowanego jak zwykły, pordzewiały element zniszczonego świata.

Strzał w końcu padł. Pojedynczy. Wiszący mutant usłyszał go jakby podwójnie. Najpierw odgłos wystrzału w słuchawce jaki przekazało mu radio i prawie zaraz potem samo jego eho gdy pocisk przemknął przez dużo bliższą przestrzeń. Jego doświadczenie frontowe mówiło mu, że oznaczało to strzał z dość daleka. Zapewne z powyżej najczęstszych strzeleckich dystansów zwyczajowych walk które sięgały stu czy dwustu metrów i to jeśli obie strony miały dość dobrą broń na mocne pośrednie czy karabinowe pociski. Bo zwyczajowe potyczki w Ruinach, knajpach, podziemiach czy autostradach były na dużo mniejszy dystans. Niemniej ponieważ nie widział jeszcze przeciwników nie miał pojęcia jaki efekt przyniósł ten strzał.

Inaczej sytucja wyglądała przy kolejnym wystrzale. Minęło co prawda tylko kilka sekund ale już scena wygladała kompletnie inaczej. Baba poczuł jak wreszcie drut puścił a on nareszcie spada na ziemię. Zorientował się też, że widzi już pierwsze nadbiegające sylwetki. Były już na granicy lasu. Jego też musieli widzieć bo już słyszał ich podniecone krzyki tak nacechowane mieszania agresji, strachu i ekscytacji jak to się często w walkach trafiało. Ze czterech czy pięciu choć wyglądało to na czoło pościgu. Ci co byli najbliżej zaczęli strzelać, prawie w biegu widząc, że zwierzyna im się własnie wymyka. Musieli mieć głównie broń lekką ale przynajmniej część musiała mieć automaty by serie przecięły leśne powietrze rozbryzgując się i o gałęzie, młode liście, trawę i ciało własnie uwolninego mutanta. Ten spadając na ziemię poczuł kolejne uderzenia pocisków. Jakby silna, ołowiowa pięść uderzyła go w żołądek gdy oberwał tam pociskami z krótkiej serii. W łydkę wbiły mu się śruciny część ciała porywając ze sobą. Choć kumulacja i siła uderzenia śrutu na takie odległości nie była już dla niego taka groźna. Zabolało przez wchwilę ale do końcówek nerwowych i tych ważnych, życiowych organów dotarły już imuplsy znacznie osłabione przez wszczepione osłony więc dało sie to wytrzymać. Choć pewnie jutro albo gdy się uspokoi będzie jednak całkiem nieznośne.

Prawie jednocześnie z palbą gangerów jeden z nich upadł odrzucony potężnym pociskiem. Ten obalił go na mokrą, wysoką trawę gdzie znikł Babie z oczu. Zawył jednak raz a przy trafieniu tak solidnym pociskiem jakich używał Aaron w korpus miał bardzo małe szanse na przeżycie. A nawet jesli by ktoś dał radę go odratować tą walkę miał już raczej z głowy.

Zostawanie w zasięgu gangerskiej broni nie było w smak mutantowi. Zwłaszcza, że przeciwnik był już przy drzewach za którymi mógł się kryć tak samo jak on. Co prawda jego broń maszynowa nie miała porównania pod względem siły ognia z tym co na tą chwilę widział u przeciwnika ale jako grupa to już mogli się pokusić o zrównoważenie ilości wymienianego ołowiu. Zwłaszcza, że na razie strzelała sie tylko czołówka a w przeciwieństwie do Schroniarza oni mogli liczyć na posiłki. Oni zaś czy widząć, że zwierzyna nie jest bezradnym celem czy może zorientowawszy się, że ktoś ją osłania czy jeszcze z innych powodów nie zdecydowali się na pościg w głębi lasu. Dlatego kontakt bojowy się urwał. Aaron też oznajmił krótko przez radio, że musi zmienić pozycję co jak cybermutant z doświadczenia wiedział oznaczało, że chwilowo nie może liczyć na jego wsparcie ogniowe.

Zaimprowizowany plan by ostrzelać z głębi lasu wracajacych do osady Ćwieków nie powiódł się. Póki byli blisko i dołączyła do nich reszta grupy trzymali się za osłoną drzew co nie gwarantowało pewnych i masowych trafień a mniej lub bardziej regularną strzelaninę pozycyjną. A gdy obszedł większy kawałek by obejść ich pozycję ci zdązyli na powrót wycofać się pod osłone budynków. Zwłascza, że dopiero teraz miał okazję zatamować sobie krwawienie choć miał do dyspozycji tylko nóż i jeden bandaż jaki Barney prawie na siłę wciskał kazdemu Schroniarzowi wychodzącemu na powierzchnię. Choć na dwie tak poważne rany jakie w krótkim czasie zadał mu posterunkowy snajper jedna rolka okazała się zdecydowanie za mało i musiał improwizować.

Czas było na małe podsumowanie. On sam na pewno zdjął jednego z Posterunkowców. Nie był w stanie ocenić jakie szkody mógł zrobić jego granat ale jeśli ktoś tam się darł tak jak wcześniej słyszał to pewnie też jest albo już martwy albo wyłączony z tej walki. Tego zliwkidowanego przez Aarona również można było raczej wykluczyć z sensownego udziału w walkach. Nadal jednak przeciwnik który pozostał sprawny miał sporą przewagę liczebną. Obecnie używali budynków jako osłon co dość skutecznie nie pozwalało oszacowąć ich liczebności i wglądać w ich pozycję. Choć i oni raczej względem Baby powinni mieć podobny problem. Zaś osobnym problemem okazał się las. Bosede znów znalazł jedne sidła. Zwykła linka z petlą ale jakby natknął się na nią jak umykał spod ognia gangerów… A druga właśnie znalazła jego choć tym razem gdy miał spokój i był w głębi lasu skończyło się na nagłym szarpnięciu za nogę. Potem hebanówki dość sprawnie poradziły sobie z matnią.

Z cieplnych sylwetek nie bardzo mógł wywnioskować gdzie są Posterunkowcy. Czyzby granat załatwił ich wtedy od razu wszystkich? To było mozliwe. Ale nie był w stanie tego w tej chwili potwierdzić będąc poza budynkami. Mogli też być gdzieś i pewnie kombinować coś przeciw niemu. W tym pościgu z osady nie zauważył w kazdym razie kogoś w pasującego mu do nosicieli pancerzy które skutecznie wytłumiały cieplne emanacje dużo bardziej niż zwykłe ubrania.

Kolejnym zagadnieniem był zapas amunicji. Taśma na 200 nabojów zdawała się być nieskończenie pojemna. Ale używająca jej broń pozerała ja w zastraszającym tempie. Cała taśma starczała mniej więcej na tuzin pociągnięć ogniem ciągłym. W tej chwili Schroniarzowi zostało jakieś ¾ taśmy. Całkiem sporo ale jednak na razie nie miał żadnej innej alternatywy by w razie czego ją czymś zastąpić.




Cheb; dzielnica południowa; most Lincolna; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Nataniel "Lynx" Wood, Gordon Walker i Nico DuClare



Łowcy maszyn ktorzy byli w Cheb pierwszy raz widzieli po prostu most drogowy przerzucony przez niebyt szeroką tutaj rzekę. Pozostali ich towarzysze zebrani w łodzi wiedzieli, że to most Lincolna. Symbolicznie uznawany za południowy kranicec Cheb. Albo początek jeśli podróżowało się z południa tak jak oni teraz. Choć jakieś zabudowania i to nawet zamieszkałe ciągnęły się wzdłuż rzeki od jakiegoś czasu. W oddali widać było wypaloną skorupę spichleża który wciąż stał jak osmolony pomnik zimowych walk jakie się tutaj rozegrały. - Wróciliśmy. - odetchnął Brian z wyraźną ulgą widząc ten odpowiednik słupa granicznego. A wcale się nie zanosiło przy wypływaniu z tych przeklętych bagien.

Potwór nie odpuszczał i uderzał jeszcze kilkukrotnie. Ludzie niezbyt mogli temu zaradzić. Ledwo podnosili się z chyboczacej się na wszelkie strony łodzi z bronią w ręku a już następowało kolejne uderzenie. Wstania dla złapania lepszej perspektywy nikt nie ryzykował. Siedzenie też nie było wcale takie pewne. Najbezpieczniejsze było zalegnięcie na dnie. Sterowanie wiosłami w takich warunkach było prawie nie możliwe. Najczęsciej jak już to któryś z zastępców odpychał się wiosłem od napotkanego drzewa licząc, że odpłynął choć kawałek nim dno łodzi zozstanie uderzone po raz kolejny. Ale udao im się nie wypaść ponownie za burte. A to, że stwór odpuścił zorientowali się, jak dłuższą chwilę była cisza i spokój. Nic nie atakowało łodzi a ta się stopniowo uspakajała aż zaczęła dryfować w rytm wolnego prądu. Potwora więcej ani nie usłyszeli ani nie zobaczyli. Nic już też nie atakowało więcej łodzi.

Tak dopłynęli ostatni kawałek do rzeki. Tu woda i zaciemniła się zmieniając kolor. Dał się też zauważyć nurt w przeciwieństwie do nieruchomej, bagiennej wody. Dla odmiany jednak okazało się, że łodź przecieka. Wczesniej z powodu mnóstwa naniesionej i wlanej podczas walki wody którą mieli na dnie pod butami nawet nie zauważyli. Dopiero po jakimś czasie spkoju Eliott zauważył, że tej wody na dnie chyba przybywa. I faktycznie przybywało. Choć dość wolnym tempem co jednak i tak działało dość stresująco. Okazało się, że stwór tam gdzie zaatakował pierwszy raz to przebił poszycie łodzi. Ale i w wielu innych miejscach po wewntrznej stronie dało się wyczuć i zauważyć wiele mówiące wzgórki i rysy a jak to musiało wygladać po zewnętrznej stronie to w tej chwili i tak nie mieli jak sprawdzić.

Wszyscy byli kompletnie przemoczeni i wyczerpani. Osiągnęli stan gdzie ludziom czysta, sucha pościel w łóżku najczęsciej zdawał się być przedsionkiem raju. Opatrunek na nodze Nathaniela musiano już zaimprowizować bo wszystko co było czyste i nadawało się na opatrunki zużyto jeszcze na zatopionej przez bagno farmie. W międzyczasie zrobił się już prawdziwy dzień choć dopiero teraz w chwili spokoju można było to zarejestrować. Dzień był całkiem suchy jak na razie czyli wilgoć trzymała się albo w chmurach albo tam gdzie już popadało wcześniej lub gdzie zwyczajnie woda była zawsze.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline