Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-02-2016, 05:23   #151
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 18

Pustkowia; droga z Cheb; karawana Szczoty; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Szuter i siostry Winchester



Tina miała chyba jedno z najlepszych miejsc do obserwacji całego zajścia w piwnicy opuszczonego budynku. Gdy odchyliła głowę do tyłu widziała zamieszanie jaka ta nagła niespodziewanie bliska walka wywołała wśród Chebańczyków. A gdy patrzyła przed siebie przez dziurę w wybitym, piwnicznym okienku widziała przebieg samej walki. I to z dość komfortowego punktu widzenia widza a nie uczestnika.

Początkowo z powodu dyskotekowego zachowania się toczącej się latarki było widać bardzo niewiele. W końcu jednak została ona przez kogoś złapana i nakierowana na walczących. To zdecydowanie poprawiło orientację w sytuacji u ludzi i tych walczących i tych obserwujących. Światło i tak się bujało bo ten co trzymał jeszcze do tego strzelał co chwilę ale w porównaniu dooswietleniowego chaosu sprzed chwili i tak było dużo lepiej.

W świetle widać było przez chwilę jak koleś w płaszczu który nawet w takiej sytuacji wydawał się nietypowy okłada pięściami i butami jakiegoś wielgachnego pajęczaka. Wturował mu jeden z ochroniarzy który tłukł bestię kolbą swojego karabinu. W końcu Szuter postanowił się wycofać ze zwarcia by dać szansę przemówić ołowiowym argumentom bo te ze skóry i stali jakoś niezbyt się nadawały do pacyfikacji wielonogiego oponenta.

Samo wycofanie też nie było takie łatwe bo mimo, że pajęcze bydlę waczlyło z nimi doma to jakby kazda para łap mogła operować samodzielnie. Dopiero druga próba czmychnięcia poza zasięg jego odnóży okazała się udana. Co prawda Chebański karawaniarz został w zwarciu sam i szybo dało sie zauważyć, że dorównuje on doświadczeniem w walce może detroidzkiemu rangerowi ale nie hegemońskiemu wojownikowi. - O kurwa, złapał mnie! - wrzasnął przerażonym głosem i faktycznie gdy Szuter wrócił do pozycji wyprostowanej ze swoim Bushmasterem jedyny w tej chwili walczący człowiek został pochwyconoy w kleszcze bestii. jej siła była tak wielka, że uniosła schwytanego człowieka kawałek nad ziemnię.

Wówczas przemówiły obie lufy strzelców. Ten drugi który trzymał latarkę też poczuł się na tyle pewnie z polepszenia oświetlenia czy na tyle zdesperowany by ratować rodaka, że też otworzył ogień. Choć obaj strzelcy strzelali dosć rzadko by nie trafić swojego sojusznika to i tak celowanie w ruchliwą i będącą w zawarciu bestię nie było takie proste.

Ołów jednak stopniowo zaczął przeważać szalę walki. Szuter raz po raz ładował tripletem w cielsko wielonogiej poczwary. Wtórował mu drugi z konwojentów choć z powodu posiadania zwykłej klamki jego efektywność była na pewno dużo mniejsza. Poczwara zachwiała sie od uderzeń pocisków które rwały jej cielsko. Wykorzystał to ten pochwycony Chebańczyk który wyjąc z wysiłku zdołał przełamać jej uścisk i znów zeskoczyć na własne nogi. Walka jednak trwała dalej. Bestia zdawała się posiadać zdumiewajacą odporność. Ilość stali i ołowiu który zebrała od trójki walczących była chyba zdolna posłac do piachu z pół tuzina ludzi. Gdy już powłóczyła ostatnią parą odnóży, gdy Buschmaster odstrzelił jej jakąś odnóże, gdy kolba karabinu utkła w poszarpany od walk chitynowy pancerz, gdy podłoga zrobiła się mokra i sliska od jej posoki, odstrzelonych i ciągniętych za soba wnętrzności wciąż walczyła próbując zabić walczącego z nią człowieka.

W końcu jednak upływ krwi i rany chyba zaczęłay wpływac nawet na te monstrum. Skrzecząc i chrypiąc zaczęła się wycofywać gdzieś w kąt próbując umnknąć swoim przesladowcom. W porównaniu do pierwszego, błyskawicznego skoku i sprawności z początku walki to na oko Hegemończyka była już bliska zdechnięcia. Ale jednak wciąż człapała. Chebańczyk z karabinem też miał dość walki i nie ścigał jej. W zamian za to uniósł swoją zachlapaną juchą i organicznymi resztkami broń i wycelował razem z pozostałą dwójką. Wówczas też dotarła odsiecz pozostałych karawaniarzy. Poprzedzeni stukotem butów i promienień lamp naftowych. - O kurwa ale bydlę! - wrzasnął któryś widząc z czym walczy ekipa z piwnicy.

Bestia czy widząc nową falę wrogów czy przeczuwając swój koniec uniosła sie na tylnych odnużach prawe prostując tak wysoko, że były wyższe od stojących ludzi. Zaskrzeczała rozdzierająco i wyglądało jakby próbowała na nich skoczyć czy ruszyć do ostatniej szarży. Wówczas prawie jednocześnie trafiła ją palba trójki strzelców i jedna z lamp rzuconych przez nowoprzybyłych. Wszystko utoneło skrzeku, klekocie i płomieniach. Bestii skok niezbyt wyszedł wylądowała ze dwa kroki przed Szuterem i facetem z karabinem. Potem zaczęła chaotycznie wierzgać, skakać gdy płonąca materia wpływała w jej postrzelane trzewia, zalewała rany i paliła wierzchną warstwę ciała. Przed płomieniami i śmiercią nie było już dla niej ucieczki. Słabła co raz bardziej aż w końcu wierzgnęła i syknęła ostatni raz i zwinęła się w typowy, pajęczy sposób ulegając ostatecznie mocy ludzkiej stali, ołowiu, płomieni i odwadze.


---



Mimo, że relatywnie walka w piwnicy z pajęczą bestią nie trwała zbyt długo i wbrew pozorom dzięki temu, że bestia w pierwszej kolejności trafiła chyba na jedynego załoganta który był jej w stanie stawić odpór nawet w pojedynkę obeszło się bez strat. Nawet Ned, facet z karabinem typu lever action który został przez moment pochwycony przez pajęczaka wyszedł właściwie bez szwanku.

https://en.wikipedia.org/wiki/Lever_...Rifle_1495.jpg

Niemniej zamieszanie jakie spowodowało trwało zdecydowanie dłużej niż sama walka. Okazało się, że Whit jakoś niezbyt kwapiła się do ponownego gmerania przy szuterowym motorze. Zwłaszcza póki nie było pewne, że już nie będzie zgłaszał do niego pretensji. Zresztą walka skończyła się płonącym zdychaniem z piwnicy ledwo sztafeta karawaniarzy spotkała się w połowie podwórka by dorzucić trochę swojego ognia i rozjasnić nim sytuację w piwnicy a i tak wrócili do domu praktycznie gdy trójce z piwnicy udało się już zdominować pole walki.

Po walce i na spokojnie Szuter stwierdził, że wywalił w bestię prawie połowę maga z Bushmastera no i całego shotguna choć w nim akurat było tylko trzy naboje. W samej piwnicy krótko po walce ciężko było wytrzymać z powodu smrodu, spalenizny i dymu. Swoje też robiła aura legowiska potwora która znacznie zniechęcała do pozostawania w tym miejscu czy zwiedzania go. Mało kto miał tam ochotę się szwendać dłużej niż to konieczne.

Konieczne zaś nie było. Konieczne okazało się wyruszenie w dalszą drogę. Konie i resztę wozów ponownie przygotowano do kolejnego dnia podróży. Obu detroidzkim siostrzyczkom bez trudu i prawie na poczekaniu udało się uruchomić samochód. Gorzej było z paliwem którego wcale dużo nie było. W tak zmienionej sytuacji Szczota zmodyfikował plan planowanego rozpoznania. Samochód był szybszy od kolumny wozów więc nadawał się do tego dużo lepiej niż konie które mieli do dyspozycji dotąd. Siostry Winchester, Szuter i Tod mieli się przejechać i sprawdzić jak wygląda droga przed nimi. Tina jako zawodowy kierowca robiła za kierowcę. Tod który znał trasę siedział obok niej. Pozostała dwójka siedziała z tyłu. Przy okazji okazało się że tylne drzwi od strony kierowcy są zablokowane czy nawet zaspawane i nie otwierają się. Za to w razie potrzeby dało się wskoczyć czy wyskoczyć oknem.

Bryka okazała się w całkiem przywoitym stanie. Choć wewnątrz wciąż unosił się mało przyjemny zapach zepsutego żarcia które było tu wcześniej i przez parę dni zdążyło przepełnić całą kabinę pojazdu. Na cztery osoby bez bagażu który można było wrzucić w bagażnik podróżowało się nawet dość wygodnie. Tina orientowała się jedynie mgliście gdzie mogą się znajdować. Motoryzacyjną miarą powinni być chyba gdzieś dzień drogi na północ od ich rodzinnego Det. Czy tam by starczyło paliwa by dojechać było mało prawdopodobne na tym co mieli w tej chwili w baku. Zwłaszcza, że najkrótszy wjazd od północy był powszechnie w mieście uważany za najbardziej nie bezpieczny ze względu na skażenia i bandy mutantów Hegenoma z Gas Drinkers. Bezpieczniej byłoby zrobic objazd od strony zachodniej miasta ale na to to już prawie na pewno nie starczyłoby im paliwa. Za to na pewno starczyłoby na tyle by wrócić do Cheb. Choć tam trzeba by udać się na północny - zachód a póki co droga i Tod prowadził ich na wschód. Jakby tak dalej ich prowadził pewnie by dojechali w końcu do brzegów jeziora bo jak na samochód to już zbyt daleko chyba nie powinno być.




Topek; główna ulica; zajazd "U Doug'a"; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Will z Vegas



Pora przedpołudniowa była z reguły mniej żwawa w handlu niż to co się działo przy porannej lub popołudniowej fali ludzi. W sporej mierze zależało to od tego z kim i czym się handlowało ale to czym zajmował sie w tej chwili cwaniak z Vegas świetnie wpisywało się w ten schemat.

Kelly co prawda niezbyt wpisywała się w tradycyjny schemat straganiarza ale była dość wygadana i godna zaufania by postawic ją samodzielnie w takiej roli. W międzyczasie pogoda się poprawiła bo mżaka ustała a mgła się podniosła i znikła. Choć niebo wciąż zasnuwały nieprzyjemnie wyglądające chmury a wszystko wokół po ostatnich deszczach i tak było mokre.

To Topek sprawiało wrażenie typowej osady jakich handlarz widział już chyba setki czy tysiące. Różniły się one między sobą terenem czy roślinnością jakie dominowały, stopniem nasłonecznienie czy udeszczowienia, zruinnieniem ale właściwie pewien schemat się powtarzał. Było to typowe miejsce gdzie część Ruin była zamieszkana od początku, z czasów wojny cyz nawet przed alb przynajmniej regularnie od dłuższego czasu. Wówczas taki dom, ulica czy enklawa czasem nawet było podobna do tego co można było pamiętać czy zobaczyć na zdjęciach sprzed wojny. No może poza oświetleniem elektrycznym które tak bardzo nadawało danemu miejscu cywilizowany wygląd a które kiedyś było tak powszechne jak obecnie rzadkie. Ale wokól tej wysepki Cywilizacji prawie zawsze rozciągały się zrujnowane, spalone czy po prostu porzucone bduynki tworzące Ruiny. W Topek, Cheb, na Wyspie czy nawet w Schronie było właściwie tak samo.

Teraz idąc ulicą też mijał nawet w zamieszkanej częsci osady porzucone domy a tam gdzie już dominowały te porzucone wciąż trafiały się i te zamieszkałe. Mijał mieszkańćów ktrózy czasem spoglądali na niego a czasem tylko mijali zajęci rozmową ze sobą nawzajem czy po prostu spiesząc się gdzieś czy za czymś. Ani on na nich chyba nie robił wrażenia ani oni na nim. Mijali sie i tyle. W końcu byli sobie nawzajem w tej chwili obcy. W Cheb był już dość rozpoznawalny i chyba pozytywnie kojarzony zazwyczaj ale tu był w końcu pierwszy raz.

Spacerował sobie i miał okazję by złapać oddech i poplanować to i owo. Właściwie nie byli w stanie wjechać “po cichu” do Cheb. Jedynym miejscem gdzie można było zdobyć łodki był chebański port a by się tam dostać należało przejechać przez większość miasta. Potem był jeszcze problem z dostarczeniem tylu zapasów z obrzeża Wyspy w jej głąb, do Schronu. Towaru było zdecydowanie za dużo by we trójkę dali radę go przenieść na plecach a wóz z końmi był za duży by zabrać go łódkami. Trzeba bylo coś wymyślić na tą okazję. Całą trójką jaką tu byli czekali przecież na kolejny barneyowy zastrzyk więc i pewnie podobnie prędko im było wrócić do Schronu.

Planowanie następnych kroków przerwały mu okrzyki i smiechy jakiejś dzieciarni. Gdy spojrzał w jedną z mijanych obcznych uliczek dostrzegł rozrabiających w jej półmroku jakieś pół tuzina urwisów. Na jego widok zamarli jakby widząc dorsołego skapnęli się, że powinni właściwie robic byc gdzie indziej i robić co innego. Wrażliwe jednak na ludzie zachowania oko cwaniaka wyłapało w lot jakby zakłopotanie, wstyd czy nawet obawę co już było nieco bardziej zastanawiające. Wtedy dostrzegł też co powodowało tę ich radość. Mieli mp3. Takie granatowe z żółtymi napisami. Dość ładnie dobrany kontrast i ładna linia sprawiały ciekawe wrażenie, i rzecze nawet nie działajaca mogła służyć choćby jako wisiorek czy brelok. Zdumiewającym zbiegiem okoliczności Will swego czasu wrzucił ten gambelek do rzeczy na wymianę i tak sobie teraz przypominał to na pewno nie wymieniał się na to na nic a jakoś nie kojarzył by leżało na straganie gdy odchodził. Ale nie było też niemożliwe, żeby na świecie istniał tylko jeden taki model co się uchował w bunkrze póki któryś ze Schroniarzy go nie odnalazł i ostatecznie nie skończył u Will’a na wozie Baby.

- To ten dupek! W nogi! - wrzasnął któryś z chłopaków przełamując impas i dając sygnał do zbiorowej rejterady. Dzieciarnia jak zwolniony z procy ludzka minilawina wystartowała do biegu w głąb uliczki. Mieli kawałek do przebiegnięcia bo zaraz był jakis płot a za nim budynek z napisem “Szkoła Podstawowa nr.1 w Topek”. Nawet z tąd dostrzegał jakieś plakaty czy napisy pewnie sprzed wojny z jakimiś “genowatymi” spiralami czy molekuami. Sprawiało wrażenie jakiejś starej wystawy czy czegoś podobnego zorganizowane w szkole czyli jednym pewnie z największych budynków publicznych w okolicy. Dzieciarnia biegła w tą stronę i chyba miała zamiar ukryć się tam przed reakcją handlarza. Ten zaś może nie był supermutantem z cyberwszczepami ale był choćby dorosły. Było mało prawdopodobne by dzieciak miał równe szanse w bieganiu z dorosłym. Choc tak ze startu trudno byłoby zliwkidować tak dużą przewagę w takim wyścigu nim dobiegną do szkoły. Z drugiej strony miał też wolną linię ostrzału do nruchomych ale nie zasłoniętych celów. Okolica zdawała się opustoszała w tym miescu i prócz uciekających dzieciaków nie widział tu nikogo innego.




Detroit; dzielnica Runnerów; kręgielnia; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Alice "Brzytewka" Savage



Alice zatrzymała się na chwilę przed kręgielnią. Była już po całej odprawie guidowego sztabu, prywatnej rozmowie po niej i przeprawie z Viper która czekała na nią jak kiedyś ludzie wynik testu AIDS. Teraz stało tu o wiele mniej samochodów niż z rana jak ją tu Marcus przywiózł. Teraz jego i jego samochodu nie było, jej różowiutki suv powinien parkować, oblepiony czy obmyty deszczówką przed jej kliniką. No ale w końcu nie tylko opustoszały miejsca parkingowe przed budynkiem robiącym za kwaterę główną szefa bandy do jakiej należała. Znów wszystko sie zwyobracało ze sobą nawzajem i zostało popchnięte ku wyprawie mającej niewiele wspólnego z szerzeniem miłości, braterstwa i pokoju na tym świecie. Choć tym razem aż tak dziwne to nie było bo oczekiwali tego chyba wszyscy jak nie prędzej to później. Ale i tak chyba gdy już nastąpił moment, że było pewne, że “to już” to chyba wszyscy i tak byli trochę zaskoczeni. Choć to co wymyslił ich szef znów pokazało, że ma łeb nie tylko po to, by szyja z korpusu tak głupio nie wystawała. Ale plan jak to się często działo od razu trafił do przekonania reszcie bandy.

Ona sama dostała zadanie odpowiednie do swoich możliwości i umiejetności. Nie mieli w końcu aż tyle sprzętu medycznego by potrzebować całej bandy i konwoju na spakowanie tego co trzeba. Furgonetka stanowiła optymalny wybór na transport dla niej i dójki jej pomocników a na pace mógł się znaleźć jeszcze ktoś i medykamenty które zamierzali zabrać na wyprawę. Trochę niejasna była sprawa schwytanych w zimie zakładników. Znaczy miał po nich przyjechać autobus ale czy to teraz miał ich zawieźć na miejsce zbiórki czy aż do samego Cheb to nie była pewna.

Ale faktycznie przyjechał. Wielgachny jak przedwojenny autobus szkolny choć w szarych a nie kanarkowych barwach. Oczywiście z mnóstwem metalowych łat, dziur, krat, kolcy czy wymazanych lub nasprejowanych obrazków i haseł. Ale i tak dało się wyczytać jeszcze z ocalałego fragmentu logo “Zakład Penitencjarny w…” i tu się urywał. Na ironię tych czasów zakrawała, że ludzie którzy w dawnym systemie mogli być pasażerami tego autobusu teraz sami byli konwojentami. Za oryginalnego wyposażenia chyba pozostawiono siatki i kraty oddzielające szoferkę od reszty pojazdu.

Pojazd zatrzymał się z sykiem hydraulicznych hamulców a kierowca nie oszczędzając klaksonu zaanonsował swoje przybycie.

- Ejj! Brzytewka! Wsiadaj! I tak jedziemy do ciebie! - krzyknął wesoło przez boczne okienko Paul robiący za kierowcę. Hektor był bezwstydnie rozwalony w poprzek jednego z przednich siedzeń jeszcze przed graniczną linią siatek i krat.

- Tylko jeszcze na chwilę zajedziemy do mnie. To po drodze. - rzekł jeszcze Paul gdy już wsiadła i ruszyli dalej. Zatrzymali się z kolejnym sykiem hamulców przed niczym nie wyróżniającą się kamienicą. Mimo, że wczesniej tu niegdy nie była od razu wiedziała co to za miejsce. Dom Dom Paul’a. Wiedziała, że ma dom i rodzinę choć się tym nie afiszował. Ale teraz gdy jechali obaj żartowali, że przed wyprawą trzeba się tradycyjnie nażreć na drogę.

- Mamo! Jesteśmy! Ale niedługo spadamy bo ten… Mamy wyprawę biznesową za miastem. Trochę nas nie będzie… - krzyknął białas ledwo weszli przez próg drzwi wejściowych. Obaj pewni siebie i czując się swobodnie ruszyli też w kierunku kuchni skąd wyszła jakaś pulchniutka, niższa od Paula kobieta.

- Za moich czasów wyprawy biznesowe i biznesy oznaczały co innego. - zauważażyła cierpko gospodyni. - Siadajcie akurat robiłam naleśniki. - wskazała ruchem mniej więcej w kierunku stołu w kuchni.

- E tam, mamo, twoje czasy już się skończyły. I to jakieś dwadziescia lat temu. - odparł nieco niechętnym tonen syn kobiety ale rozsiadł się wygodnie za stołem a miejsce po drugiej stronie zajął jego latynoski bliźniak.

- Twoje szczęscie. Bo odkąd zaczałeś się zadawać z tym huliganem co tu siedzi w mojej kuchni to się zrobiłeś taki jak on i już dawno byście siedzieli albo leżeli na cmentarzu. Sporwadził cię na złą drogę. - dodała kobieta i cała rozmowa zdawała się powielać jakiś znany całej trójce schemat.

- Jaaaa?! Ale ja jestem niewinny! Paul zginąłby dawno gdyby nie ja. - Hektor z teatralną wręcz przesadą zrobił tak udaną parodię niewinności, że nawet gospodyni się roześmiała. Ruszyła by podać talerz z gotowymi naleśnikami i gdy się odwróciła dojrzała kolejnego gościa.

- A to kto? Co tam tak stoisz siadaj przy tych łobuzach jak już cię tu przytargali. - wskazała stojacej dotąd kobiecie na kolejne wolne miejsce przy stole.

- A to jest mamo właśnie Brzytewka. No wiesz, ta co ma tą klonikę po Berkovitz’u. - syn gospodyni ubiegł lekarkę w przedstawieniu się.

- No i właśnie, siadaj bo widzisz, znów będzie, że kogos porwaliśmy czy co… - mruknął zachęcająco hektor kontynuując to urazonej niewinności w swoim parodystycznym wydaniu.

- Aa! Ta lekarka tak? - na moment przez twarz starszej kobiety przeleciał wyraz zrozumienia ale szybko zniknął. - A już chodzicie ze sobą? - obaj gangerzy gdy usłyszeli pytanie matki do syna pokrztusili się gryzionymi własnie naleśnikami. Tyle, że Paul poczerwieniał a Hektor próbował na raz śmiać się i przełknąć kęsa co słabo mu raczej wychodziło ale wyglądało bardzo zabawnie.

- Rrraanny mamo! My jesteśmy… No ten… To nasza koleżanka no… Partnerami jesteśmi… No ten w interesach… - sapnął w końcu rozeźlony poruszonym przez rodzicielkę tematem i złosliwym rechotem kumpla po drugiej strony który nic sobie nie robił z jego morderczych spojrzeń.

- Popartnerowałbyś się z nią w czym innym! I na co ty czekasz? Lekarz to zawsze była dobra partia a w tych czasach… I to żeby jakaś szpetna była albo garbata… - gospodyni wzniosła oczy i ręce ku spękanemu sufitowi jawnie dając obraz nierozumieniu poczynań swojej ponoć pociechy. Alice zaś miała okazję spróbować tych naleśników. I były faktycznie pyszne. Zwłaszcza takie gorące, z różym nadzieniem ale zwłaszcza te z dżemem przywodziły zapachem na myśl zdecydowaną cieplejszą porę lata a nie tą deszczową słotę jaka dominowała obecnie za oknem.

- Ale Brzytewka ma bardzo dobre relacje z Guido. - Hektor chyba się poczuł w obowiązku zlitować się nad kumplem i choć trochę go wesprzeć. Sam też miał dobry humor odkąd tu przyjechali i nawet pomimo tych pozornych kłótni i docinków sprawiał wrażenie, że cała trójka nawzajem się bardzu lubi i szanuje. Była nawet świadkiem małego cudu gdyż po raz pierwszy odkąd ich znała usłyszała od niego pierwsze “dzień dobry”. Co prawda krótkie, szybkie, pospieszne i rzucone nonszalanckim i zblazowanym tonem ale to było pierwszy raz gdy okazało się, że zna te słowo nie tylko ze słyszenia.

- No tak! Guido! Jak zwykle. Ten to zawsze się wie jak się ustawić… - pokręciła głową kobieta i poszła dołożyć następną porcję naleśników na już częściowo opróżniony telerz na stole.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Bosede "Baba" Kafu



- Ja też kiedyś miałem. - zdąrzył jeszcze odpowiedzieć snajper nim bogowie wojny znów nie spojrzeli na garść starych, porzuconych ruder w która stała się kolejną areną ich niekończących się grach i zmaganiach.

Baba wciąż obserwował dyndający w rytm jego rzępolenia hebanem po drucie świat. Na przemian to zerkał na przecinany drut to na skraj lasu gdzie powinni nadbiec przeciwnicy. Wszystko mu się trzęsło a sprawę jeszcze pogarszał ból w szczękach bo te wyraćnie czuły nacisk metalowej sztaby jaka ta poprzez pas nosny na nie wywierała. Drut puszczał ale strasznie powoli. Przynajmniej tak się zdawać mogło komuś od kogo mogło zależeć życie od tego dość codziennego i zwyczajnego kawałka najczęsciej traktowanego jak zwykły, pordzewiały element zniszczonego świata.

Strzał w końcu padł. Pojedynczy. Wiszący mutant usłyszał go jakby podwójnie. Najpierw odgłos wystrzału w słuchawce jaki przekazało mu radio i prawie zaraz potem samo jego eho gdy pocisk przemknął przez dużo bliższą przestrzeń. Jego doświadczenie frontowe mówiło mu, że oznaczało to strzał z dość daleka. Zapewne z powyżej najczęstszych strzeleckich dystansów zwyczajowych walk które sięgały stu czy dwustu metrów i to jeśli obie strony miały dość dobrą broń na mocne pośrednie czy karabinowe pociski. Bo zwyczajowe potyczki w Ruinach, knajpach, podziemiach czy autostradach były na dużo mniejszy dystans. Niemniej ponieważ nie widział jeszcze przeciwników nie miał pojęcia jaki efekt przyniósł ten strzał.

Inaczej sytucja wyglądała przy kolejnym wystrzale. Minęło co prawda tylko kilka sekund ale już scena wygladała kompletnie inaczej. Baba poczuł jak wreszcie drut puścił a on nareszcie spada na ziemię. Zorientował się też, że widzi już pierwsze nadbiegające sylwetki. Były już na granicy lasu. Jego też musieli widzieć bo już słyszał ich podniecone krzyki tak nacechowane mieszania agresji, strachu i ekscytacji jak to się często w walkach trafiało. Ze czterech czy pięciu choć wyglądało to na czoło pościgu. Ci co byli najbliżej zaczęli strzelać, prawie w biegu widząc, że zwierzyna im się własnie wymyka. Musieli mieć głównie broń lekką ale przynajmniej część musiała mieć automaty by serie przecięły leśne powietrze rozbryzgując się i o gałęzie, młode liście, trawę i ciało własnie uwolninego mutanta. Ten spadając na ziemię poczuł kolejne uderzenia pocisków. Jakby silna, ołowiowa pięść uderzyła go w żołądek gdy oberwał tam pociskami z krótkiej serii. W łydkę wbiły mu się śruciny część ciała porywając ze sobą. Choć kumulacja i siła uderzenia śrutu na takie odległości nie była już dla niego taka groźna. Zabolało przez wchwilę ale do końcówek nerwowych i tych ważnych, życiowych organów dotarły już imuplsy znacznie osłabione przez wszczepione osłony więc dało sie to wytrzymać. Choć pewnie jutro albo gdy się uspokoi będzie jednak całkiem nieznośne.

Prawie jednocześnie z palbą gangerów jeden z nich upadł odrzucony potężnym pociskiem. Ten obalił go na mokrą, wysoką trawę gdzie znikł Babie z oczu. Zawył jednak raz a przy trafieniu tak solidnym pociskiem jakich używał Aaron w korpus miał bardzo małe szanse na przeżycie. A nawet jesli by ktoś dał radę go odratować tą walkę miał już raczej z głowy.

Zostawanie w zasięgu gangerskiej broni nie było w smak mutantowi. Zwłaszcza, że przeciwnik był już przy drzewach za którymi mógł się kryć tak samo jak on. Co prawda jego broń maszynowa nie miała porównania pod względem siły ognia z tym co na tą chwilę widział u przeciwnika ale jako grupa to już mogli się pokusić o zrównoważenie ilości wymienianego ołowiu. Zwłaszcza, że na razie strzelała sie tylko czołówka a w przeciwieństwie do Schroniarza oni mogli liczyć na posiłki. Oni zaś czy widząć, że zwierzyna nie jest bezradnym celem czy może zorientowawszy się, że ktoś ją osłania czy jeszcze z innych powodów nie zdecydowali się na pościg w głębi lasu. Dlatego kontakt bojowy się urwał. Aaron też oznajmił krótko przez radio, że musi zmienić pozycję co jak cybermutant z doświadczenia wiedział oznaczało, że chwilowo nie może liczyć na jego wsparcie ogniowe.

Zaimprowizowany plan by ostrzelać z głębi lasu wracajacych do osady Ćwieków nie powiódł się. Póki byli blisko i dołączyła do nich reszta grupy trzymali się za osłoną drzew co nie gwarantowało pewnych i masowych trafień a mniej lub bardziej regularną strzelaninę pozycyjną. A gdy obszedł większy kawałek by obejść ich pozycję ci zdązyli na powrót wycofać się pod osłone budynków. Zwłascza, że dopiero teraz miał okazję zatamować sobie krwawienie choć miał do dyspozycji tylko nóż i jeden bandaż jaki Barney prawie na siłę wciskał kazdemu Schroniarzowi wychodzącemu na powierzchnię. Choć na dwie tak poważne rany jakie w krótkim czasie zadał mu posterunkowy snajper jedna rolka okazała się zdecydowanie za mało i musiał improwizować.

Czas było na małe podsumowanie. On sam na pewno zdjął jednego z Posterunkowców. Nie był w stanie ocenić jakie szkody mógł zrobić jego granat ale jeśli ktoś tam się darł tak jak wcześniej słyszał to pewnie też jest albo już martwy albo wyłączony z tej walki. Tego zliwkidowanego przez Aarona również można było raczej wykluczyć z sensownego udziału w walkach. Nadal jednak przeciwnik który pozostał sprawny miał sporą przewagę liczebną. Obecnie używali budynków jako osłon co dość skutecznie nie pozwalało oszacowąć ich liczebności i wglądać w ich pozycję. Choć i oni raczej względem Baby powinni mieć podobny problem. Zaś osobnym problemem okazał się las. Bosede znów znalazł jedne sidła. Zwykła linka z petlą ale jakby natknął się na nią jak umykał spod ognia gangerów… A druga właśnie znalazła jego choć tym razem gdy miał spokój i był w głębi lasu skończyło się na nagłym szarpnięciu za nogę. Potem hebanówki dość sprawnie poradziły sobie z matnią.

Z cieplnych sylwetek nie bardzo mógł wywnioskować gdzie są Posterunkowcy. Czyzby granat załatwił ich wtedy od razu wszystkich? To było mozliwe. Ale nie był w stanie tego w tej chwili potwierdzić będąc poza budynkami. Mogli też być gdzieś i pewnie kombinować coś przeciw niemu. W tym pościgu z osady nie zauważył w kazdym razie kogoś w pasującego mu do nosicieli pancerzy które skutecznie wytłumiały cieplne emanacje dużo bardziej niż zwykłe ubrania.

Kolejnym zagadnieniem był zapas amunicji. Taśma na 200 nabojów zdawała się być nieskończenie pojemna. Ale używająca jej broń pozerała ja w zastraszającym tempie. Cała taśma starczała mniej więcej na tuzin pociągnięć ogniem ciągłym. W tej chwili Schroniarzowi zostało jakieś ¾ taśmy. Całkiem sporo ale jednak na razie nie miał żadnej innej alternatywy by w razie czego ją czymś zastąpić.




Cheb; dzielnica południowa; most Lincolna; Dzień 4 - przedpołudnie; pochmurnie.




Nataniel "Lynx" Wood, Gordon Walker i Nico DuClare



Łowcy maszyn ktorzy byli w Cheb pierwszy raz widzieli po prostu most drogowy przerzucony przez niebyt szeroką tutaj rzekę. Pozostali ich towarzysze zebrani w łodzi wiedzieli, że to most Lincolna. Symbolicznie uznawany za południowy kranicec Cheb. Albo początek jeśli podróżowało się z południa tak jak oni teraz. Choć jakieś zabudowania i to nawet zamieszkałe ciągnęły się wzdłuż rzeki od jakiegoś czasu. W oddali widać było wypaloną skorupę spichleża który wciąż stał jak osmolony pomnik zimowych walk jakie się tutaj rozegrały. - Wróciliśmy. - odetchnął Brian z wyraźną ulgą widząc ten odpowiednik słupa granicznego. A wcale się nie zanosiło przy wypływaniu z tych przeklętych bagien.

Potwór nie odpuszczał i uderzał jeszcze kilkukrotnie. Ludzie niezbyt mogli temu zaradzić. Ledwo podnosili się z chyboczacej się na wszelkie strony łodzi z bronią w ręku a już następowało kolejne uderzenie. Wstania dla złapania lepszej perspektywy nikt nie ryzykował. Siedzenie też nie było wcale takie pewne. Najbezpieczniejsze było zalegnięcie na dnie. Sterowanie wiosłami w takich warunkach było prawie nie możliwe. Najczęsciej jak już to któryś z zastępców odpychał się wiosłem od napotkanego drzewa licząc, że odpłynął choć kawałek nim dno łodzi zozstanie uderzone po raz kolejny. Ale udao im się nie wypaść ponownie za burte. A to, że stwór odpuścił zorientowali się, jak dłuższą chwilę była cisza i spokój. Nic nie atakowało łodzi a ta się stopniowo uspakajała aż zaczęła dryfować w rytm wolnego prądu. Potwora więcej ani nie usłyszeli ani nie zobaczyli. Nic już też nie atakowało więcej łodzi.

Tak dopłynęli ostatni kawałek do rzeki. Tu woda i zaciemniła się zmieniając kolor. Dał się też zauważyć nurt w przeciwieństwie do nieruchomej, bagiennej wody. Dla odmiany jednak okazało się, że łodź przecieka. Wczesniej z powodu mnóstwa naniesionej i wlanej podczas walki wody którą mieli na dnie pod butami nawet nie zauważyli. Dopiero po jakimś czasie spkoju Eliott zauważył, że tej wody na dnie chyba przybywa. I faktycznie przybywało. Choć dość wolnym tempem co jednak i tak działało dość stresująco. Okazało się, że stwór tam gdzie zaatakował pierwszy raz to przebił poszycie łodzi. Ale i w wielu innych miejscach po wewntrznej stronie dało się wyczuć i zauważyć wiele mówiące wzgórki i rysy a jak to musiało wygladać po zewnętrznej stronie to w tej chwili i tak nie mieli jak sprawdzić.

Wszyscy byli kompletnie przemoczeni i wyczerpani. Osiągnęli stan gdzie ludziom czysta, sucha pościel w łóżku najczęsciej zdawał się być przedsionkiem raju. Opatrunek na nodze Nathaniela musiano już zaimprowizować bo wszystko co było czyste i nadawało się na opatrunki zużyto jeszcze na zatopionej przez bagno farmie. W międzyczasie zrobił się już prawdziwy dzień choć dopiero teraz w chwili spokoju można było to zarejestrować. Dzień był całkiem suchy jak na razie czyli wilgoć trzymała się albo w chmurach albo tam gdzie już popadało wcześniej lub gdzie zwyczajnie woda była zawsze.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 12-02-2016, 13:27   #152
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Szuter otarł pot z czoła, gdy płonąca przerośnięta poczwara przestała się wierzgać i grzecznie płonęła na środku piwnicy pośród zniszczonych wojną atomową okolic Detroit.
- Ja pierdole, gdzie to się rodzi? - rzucił w powietrze i choć miał ochotę żygać, powstrzymał się przy wsiurach. Trzeba dbać o reputację. Nie pokaże słabości przy kmiotach. Żeby zająć głowę czymś innym niż powstrzymywaniem rewolucji żołądkowych sprawdził ile pestek zostało w Bushmasterze i splunął pokątnie. Za mało. Oby piwnica miała jakikolwiek sprzęt, który wart był takiego zachodu.
Podszedł do wsiura, który krzyczał jak panienka poderwany do tańca przez pająka i poklepał go po ramieniu.
- Dobrze się spisałeś. - uśmiechnął się, choć pomyślał dokładnie odwrotnie. - Dzięki chłopaki. Wczoraj wiedziałem, że coś się tu czai, ale Szczota nie dał nam wystarczająco czasu by zbadać dokładnie całą farmę. Dobrze, że ten skurwysyn nie wyszedł w nocy, bo mogłoby być niefajnie -
Nie, to wcale nie miało być podkopywanie zaufania do szefa i budowania swojej reputacji na plecach Szczoty. Po prostu hegemończyk nie potrafił się powstrzymać przed kilkoma słowami prawdy podszytej drobnymi sugestiami i minimalnym wyolbrzymieniem działającym na umysły słabych ludzi.

Zasiawszy ziarno niepewności, Szuter odebrał latarkę, przeładował broń i ruszył na przeszukiwanie pomieszczenia, podczas gdy karawaniarze wyszli na górę. Tym razem jednak zabójca zdecydował się przyczepić jedną latarkę do klapy płaszcza, drugą trzymać w lewej ręce, prawą operując ministrzelbą.

Przeszukał w miarę dokładnie i ostrożnie piwnicę, jednak oprócz racji żywnościowych znalazł niewiele. Zebrał więc klamkę, baterie i inne rzeczy ostatniej ofiary (wraz z kluczykami do auta stojącego na podwórzu) i wyszedł na zewnątrz.
Znalezione racje dał chłopakom, którzy dzielnie walczyli z pajęczakiem. Zawsze warto dbać o relacje, nawet jeśli samemu jest się socjopatą.
Następnie Szuter przygotował się do drogi. Nowo zdobyty dobytek pochował do juków w motocyklu, który z powrotem znalazł się na wozie, a zabójca uzbrojony w FN-PS90, mini pompkę i nowo zdobyczną klamkę - browning wsiadł do samochodu.

[media]http://images.delcampe.com/img_large/auction/000/119/159/083_001.jpg[/media]

Nie podobało mu się, że na zwiad jadą glośnym samochodem, który na dodatek okazał się klekoczącym diselem, ale cóż. Ich szef był idiotą i nie ma sensu tego za każdym razem powtarzać, nie?
Upewnił się tylko, że usiadł przy drzwiach, by w razie czego móc szybko opuścić pojazd. Dziewczyny poradziły sobie z odpaleniem bryki, więc nie kwapił się z kluczykiem, zamiast tego rozłożył mapę Michigan sprawdzając z obu stron czy nie ma w niej naniesionych żadnych uwag.

Obok niego siedziała Whitney, która chyba nadal trawiła ich poranne spięcie, więc przy najmniej nikt nie przeszkadzał mu w studiowaniu mapy w drodze. No, może oprócz nierównej drogi, ale do tego Szuter był przyzwyczajony...
 
psionik jest offline  
Stary 12-02-2016, 14:05   #153
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Post we współpracy z Merillem, Lemim oraz MG.

-Heh, łóżko. - rzuciła Nico.

Gordon ucieszył się na widok tej zabitej dechami wiochy… nareszcie ktoś ich pozszywa, zdejmą przemoczone i cuchnące ciuchy, umyją się i rzucą spać. Rzucił w eter do ekipy:
- Ktoś nas pozszywa? Żebyśmy się nie wykrwawili we śnie… czy idziemy prosto do szeryfa? Może jak nas zobaczy to pośle po jakiegoś medyka… od razu mu powiemy co się stało…

Lynx skierował swoje kroki za resztą, ale w połowie drogi do Łosia przypomniał sobie, że jego graty zostały na posterunku:
- Ja i tak muszę na posterunek, moje bety, tam zostały, w tym łachy na zmianę. Nie orientujecie się, czy Kate jest w mieście? Albo gdzie można dostać czyste opatrunki? - rzucił do Elotta i Saxtona.

- No w dzień kiedy przyjechaliscie do nas co tak raźno nas odwiedziłeś w kosciele to własnie była stypa po naszym jedynym medyku. - odparł cierpko zastępca szeryfa odpowiadając na pytanie Walker’a. - Chyba powinna być. Jeśli jest może was pozszywa. Opatrunki teraz możecie zmienić u nas w biurze. Ale potem najlepiej pójsć do czerwonych by coś od nich kupić. - opowiedział Brian na kolejne pytania od snajpera.

Walker kiwnął głową:
- W sumie moje rzeczy też są na posterunku… To chodźmy najpierw pogadać z szeryfem… namówimy go na załatwienie nam jakiegoś lekarza…

- Nie popadałbym w zbyt wielki optymizm. Oni sami biedują, zwłaszcza po ostatnich atakach gangusów - podsumował go Nataniel. - Jednak szeryf musi się dowiedzieć o maszynach, czy mu się to spodoba czy nie.

Gordon po raz kolejny kiwnął głową i rzucił:
Byłoby sympatycznie gdyby dostrzegł że chcemy pomóc… i że daliśmy się wręcz pociąć dla nich - rozłożył ręce w geście bezradności - jak nie doceni to trudno… mam pewien plan o którym musimy pogadać na spokojnie, najlepiej przy flaszce…

Snajper skinął głową, że się zgadza. Był już naprawde zmęczony i jedyne o czym marzył to łóżko w Łosiu, ale najpierw graty i opatrunki a potem odpoczynek:
- Przez najbliższe parę dni, świata nie zwojujemy w takim stanie -podsumował żałosny wygląd swój i kolegów.

Zabójca maszyn uśmiechnął się i dodał:
To jeszcze nic… bywałem w gorszym stanie… - kiwnął głową na David’a - ten bohater zresztą też… ale jedno muszę przyznać… jeszcze nigdy nie byłem tak przemoczony… i przede wszystkim jeszcze nigdy tak nie cuchnąłem… miejscowi na pewno nie polubia nas bardziej - skwitował bardzo lekkim tonem jakby bagatelizując zarówno stan całej bagiennej ekipy, niechęć miejscowych władz. Walker z reguły był bardzo bezproblemowym człowiekiem, mimo dość… szorstkiego podejścia do wielu spraw. Lubił być przede wszystkim potrzebny. Lubił uchodzić za bohatera i dobrego fachowca z którym się liczą przeciętni zjadacze chleba. Przedwojenny psycholog stwierdziłby że Gordon rekompensuje sobie teraz wiele lat nikczemności i złych uczynków. A poczucie że jest dobry i pomocny bardzo mu w tym pomagało. Kiedy była ważna tylko większa idea walki z Molochem za wszelką cenę… dziś, po wielu latach dostrzega też słuszność walki o jednostkę i o mniejsze dobro.

-Czy to że mamy w mieście wojskowych oznacza że przygotowania na przyjazd gangerów są już nieaktualne? - zagaiła Nico do zastępców szeryfa.

- Dlaczego nieaktualne? - zdziwił się Brian spoglądając na idącą obok Kanadyjkę. - W sumie nie wiadomo czy jeszcze tu są. Mogli pojechać dalej jak popłynęlismy po was. - zadumał się chwilę gdy mówił o obcych dla Cheb zołnierzach z NY.

Gordon wtrącił:
Mocno w to wątpie… coś mi tu smierdzi odkąd tu przybyłem… i nie jest to przemoczony do suchej nitki i walący na kilometr bagnem Lynx… - zerknął na żołnierza i uśmiechnął się mając nadzieję że ten doceni żart - coś się kroi… szkoda że nie wiadomo co… jeśli żołnierze tu jeszcze są to - zerknął na Lynx’a później na David’a - może wypadałoby się z nimi przywitać i pogadać? Może nas nie rozstrzelają za sam zamiar konwersacji?

- Nie wszystko na raz Gordon. Pójdźmy na komisariat, zdamy raport - skomentował Lynx spoglądając po chwili na Briana - albo Wy zdacie, naszym słowom mógłby szeryf nie uwierzyć. Jak macie coś do opatrzenia to doraźnie przemyje się rany i zmieni opatrunki, a potem musimy odpocząć. Przynajmniej ja muszę, Indianie czy nowojorczycy nie uciekekną. Może Wasz szef, wie po co tu są, może nawet uzna za słuszne podzielić się z nami tą wiedzą. Póki co na komisariat. - zakomenderował. Czuł, że jeśli dłużej będą chodzć, to padnie na mordę. Pociągnął spory łyk z butelki wody, którą miał jeszcze Eliott.

Walker zgodził się:
Tak… zróbmy jak mówisz… wybacz, nie moja wina że tu się tak dużo dzieje… za dużo jak na mieścinę pośrodku niczego… zaczyna mi się tu podobać... - ruszył w stronę komisariatu.

- O nas się nie martw, my swoje powiemy. A wy jak będziecie chcieli to powiecie swoje a jak nie to pójdziecie w swoją stronę i tyle. - odparł krótko Saxton słysząc znowu czepliwy ton obu mężczyzn. Przycumowali łódkę gdzies chyba w centrum osady. Ta wyglądała mniej więcej tak jak ją zostawili, ludzie których mijali na ulicach zdawali się być zajęci swoimi codziennymi sprawami. Póki nie natknęli sie na idącą grópkę ludzi z których czwórka była w opłakanym stanie. Pobrudzone, mokre i pocięte ubrania zwisały na nich w strzępach. Spod nich bieliła się biel bandaży. Wszyscy ciężko powłóczyli nogami i widać było gołym okiem, że przeszli ciężki próbę odkąd widziano ich tutaj po raz ostatni. Więc gdy ich widziano najczęściej przystawano by nadziwić oczy i ciekawość ale na tym poprzestawano.

Doszli nie niepokojeni przez żadne wydarzenia do biura szeryfa. Nadal było komprensacją postrzelanego i zdemolowanego w zimowych walkach budynku i jego późniejszej mniej lub bardziej udanej odnowy. Znaleźli sie w środku i zastali szeryfa na miejscu. Na ich widok podniół brew w zdziwieniu - No proszę. Jednak wróciliście. Widzę, że nie było lekko. Dobrze, że w komplecie. - pokiwał głową i dał znak by spoczęli na siedzeniach. Brian zniknął gdzieś w bocznych drzwiach i po chwili wrócił z bandażami. Eliott’a szeryf posłał po Kate by sprowadzić ją tutaj. Eryk podał im ciepła herbatę i poszedł na zaplecze przygotować chyba coś jeszcze. - No to co tam się stało? - spytał krótko Dalton gdy już wszyscy rozsiedli sie na swoich miejscach i mogli w miarę cywilizowanych warunkach rozmawiać.

Gordon usiadł, a bardziej klapnął na krzesło jak dętka. Zaczął jednak mówić jako pierwszy:
Wrociliśmy - zaczął zachowawczo - cieszę się że słyszę choć cień radości w pańskim tonie, szeryfie - dorzucił jak najbardziej szczerze kiwając głową w geście zgody - Trafiliśmy na maszyny, cały malutki oddział wielkiej puszki. Musze przyznać że pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego… mówię tu zarówno o maszynach jakie spotkaliśmy jak i o samym fakcie że były sobie tam… pośrodku pierdolonego bagna… niech mi Pan uwierzy… to nie jest teren sprzyjający maszynom. Ślady zaprowadziły nas na jakąś starą zdezelowaną farmę w pobliżu której zostawili nas pańscy zastępcy. Jak widać… o mały włos i pańscy ludzie przytargaliby tu same trupy… - odetchnął spokojnie i kontynuował - więc… trafiliśmy na wielkiego kloca z czterema kaemami. Jak nas przycisnął ogniem to… proszę zapytać swoich zastępców jak wyglądał dom w którym nocowaliśmy. Jak ser szwarjcarski… maszynki zaszyły się w stodole i nie chciały wyjść więc najpierw podłożyliśmy ładunek wybuchowy żeby stworzyć sobie nieco lepszy przegląd pola. Niezbyt wiele to dało więc wszedłem na dach stodoły z wyrzutnią EMP żeby zwiększyc nasze szanse… niestety dach nie wytrzymał i wpadłem w sam środek stodoły. Maszyny rzuciły się na mnie… reszta ruszyła z odsieczą, później nastąpił wybuch… stodołę rozsadziło na strzępy a maszyny razem znią. I to w sumie tyle… niestety zbyt wiele nie ustalilismy bo pańscy pomocnicy nie byli skorzy do pomocy by wyciągnąc choć jedno metalowe ścierwo spod zapadłej stodoły bysmy mogli je na spokojnie przetransportować tutaj, rozbebeszyć i sprawdzić… znam się na tym, mogłoby nam to dac więcej informacji… niewazne… jedno ścierwo zostało troche odkopane więc pomocnicy powinni móc Panu powiedziec że informacja o maszynach była celna. Mamy też podejrzenie że przed ostatecznym jebnięciem maszyny mogły wysłać sygnał o pomoc… to tyle z mojej Szeryfie, resztę niech dopowiedzą pańscy pomocnicy - skończył mówić styrany ostatnimi przeżyciami zabójca maszyn.

Lynx siedział do tej pory i się nie odzywał. Gorąca herbata podana przez jednego z zastępców wlewała ożywcze siły w zmęczone ciało. Przysłuchiwał się wywodowi Gordona, a kiedy ten skończył dodał:
- Ja dodam, już bardziej konkretnie niż Gordon. Trafiliśmy na zestaw maszyn, dobranych funkcjonalnością tak, by się uzupełniały. Duży był zapewne bazą i główną siłą ognia, do tego Łowca, który robił zapewne za dodatkową ochronę, mniejszy naprawczy robot, do tego jakiś zwiadowca i to coś co próbowało go załatwić - wskazał na przedmówcę. - Ich stan i wygląd mogły świadczyć, że przebywają w okolicy już długo. Były to przeważnie stare modele, co do ich obecności tutaj, ja nie mam żadnego konkretnego pomysłu. Znaczy hipotez jest sporo, ale ciężko którąkolwiek potwierdzić. Maszyny zostały w ruinach stodoły. Wiem, że gangusy z Detroit są bardziej namacalnym zmartwieniem, ale niestety… Szeryfie doszło następne.

- Chodzi im o farmę starego Fergusona. - odezwał się przysłuchujacy się rozmowie Saxton gdy obaj mężczyźni skończyli mówić. - I nie zostawiliśmy ich przy farmie tylko na samej farmie. A Nico została z nimi jak wracałem i była z nimi jak przypłynęliśmy po nich z Eliott’em. - doprecyzował oschłym tonem zastępca szeryfa. - A ten złom co to niby nie chcielismy go wyciągać z Eliott’em to spod zawalonej stodoły Ferfusona. Pytam się Wood’a gdzie te maszyny był tam cały czas i sam nie wiedział gdzie dokładnie. Z pół godziny, żeśmy się z tym grzebali nim się dokopaliśmy do czegoś. A żeby na serio coś wyciągnąć to trzeba do tego posłać z tuzin ludzi z łppatami, linami i łomamy. A my byliśmy z Eliott’em we dwóch i bez sprzętu bo ci to się nadają teraz do roboty jak widać. - z tonu zastępcy szeryfa, mimo, ze mówił spokojnie i niezbyt głosno dość jasno widać było, że nie podoba mu się wersja przedstawiana przez Walker’a.

- Rozumiem. - szeryf kiwnął krótko głową przyjmując słowa Briana w milczeniu tak samo jak jego poprzednich dwóch rozmówców. - Czy to w takim razie oznacza, że wszystkie roboty na farmie Fergusona zostały zliwkidowane? Ten którego ślady znaleźliście wcześniej też? I co macie na myśli mówiąć, że te roboty przebywały tu długo? jak długo? Przeszukiwaliśmy tamten rejon jesienią gdy zostało zgłoszone zaginięcie Lynx’a. I nie było tam żadnych robotów. Na pewno nic z karabinami maszynowymi i to jeszcze czterema bo to już by musiało byc pewnie coś większego. I mówicie, że nie wiecie co tu robiły. Więc w takim razie co w tej chwili o nich możecie jeszcze powiedzieć? - siedzący po drugiej stronie starszy mężczyzna patrzył na nich uważnie najwyraźniej rozważając następne posunięcia w zależności od uzyskanych od świadków zdarzenia odpowiedzi.

Lynx znał ten ton, nieważne co by powiedział, szeryf zapewne uzna sprawę za załatwioną:
- Na pierwsze pytanie odpowiem, że raczej tak. Te które widzieliśmy, zostały wyłączone z akcji. Na dobre. Ślady widzieli Gordon i Dave, ale zaporwadziły nas w okolice farmy Fergusona, więc pewnie wśród tych zlikwidowanych robotów, był ten, którego ślady widzieli zabójcy maszyn - skinał głową w ich kierunku. - Chodziło mi o to, że wyglądały już na zużyte, były zardzewiałe i jak zauważył Dave, nie do końca sprawne. Są to też starsze modele, sprzed kilku, może kilkunastu lat. Na Froncie Stalowy Skurwiel używa już nowszych zabawek. Może kiedy przeczesywaliście tamten teren to ich nie było, nie przeczę. Jednak teraz były, wyglądały jakby założyły sobie tam bazę na dłuższy czas. Cała stodoła była zaminowana i obstawiona czujkami z termowizją zapewne. Nie robiłyby tego, gdyby nie planowały tam zostać dłużej. Tyle moich spostrzeżeń, niech się wypowiedzą chłopaki on lepiej się na tym znają. Nie chce konfabulować, bo to nie przyniesie nikomu z nas korzyści.

- Z tym rozbijaniem na dłużej to nie takie pewne. - wtrącił się w rozmowę Dawid. - Ta maszyna co ją rozwaliłem pod koniec to była od tych min właśnie. Ona je może rozstawiać i zwijać co chwila. Czyli nawet na kazdym postoju. Więc jak tam była i je rozstawiła oznacza tyle, że nie zamierzały wyruszyć w tej chwili co przybyliśmy ani nie rozstawiały się na chwilę nim przybyliśmy. Ale jakby chciały to kwadrans i by zostały tylko slady po maszynach. Właściwie to dziwne, że ten duży nie ruszył się przez całą walkę. Nawet jakby się cofnął o parę metrów i wjechał w te hałdy to zszedł by nam z linii strzału z domu. A te większe już trochę pomyślunku najczęsciej mają, zwłaszcza jak robią za bazę dla tych mniejszych. - Brennan wyjawił swoje przemyslenia na temat robotów i ich zachowania z jakim sie spotkali. Najwyraźniej siedząc z goracą herbatą w dłoni lepiej mu się myslało i gadało niż w ogniu walk. Ale faktycznie “Klocowi” wytarczyłoby wjechać pare metrów by schować się przed ogniem ludzi. Wówczas by go dorwać musieliby podejść do wnętrza stodoły gdzie jak teraz wiedzieli czekały na nich miny i ten robot co posiekał Gordona. A tymczasem nie zauważyli by przez całą walkę przesunął się choć o centymetr.

Walker kiwnął głową:
- Zarówno Lynx jak i Brennan mają rację… pozwolę sobie połączyć obie teorie i dobić je kilkoma moimi spostrzeżeniami…. Maszyny wyglądały jakby były tu bardzo długo ale to nie znaczy że czekały sobie dokładnie w tej stodole… mogły przyjść chociażby z samego frontu choć uważam że to mało prawdopodobne. Myślę że szwendały się gdzieś w okolicy póki nie zaszyły się kilka miesięcy temu po tym jak przeszukaliście ten teren w tej właśnie stodole, chociaż co ja tam wiem… równie dobrze mogły tam siedziec od przeddnia jak zawędrowaliśmy do Cheb… ale to wszystko jest na dobrą sprawę najmniej ważne z całej tej bajki. Podstawą jest to że maszyny tu są lub były. To że wyrżneliśmy wszystkie które na tamten moment były w stodole nie znaczy że nie ma ich w okolicy więcej. Przypuszczamy również że maszyny mogły nadać sygnał o pomoc… - Gordon spojrzał znacząco na szeryfa i kontynuował - Jednak najważniejszą niewiadomą w całym równaniu pozostaje nasza niewiedza dotycząca tego co blaszaki tu robiły. Dlatego też mieliśmy nadzieje na przytarganie choć jednej martwej puszki do Cheb i otworzenia jej… Mielibysmy wtedy zdecydowanie więcej informacji. Ale prawda jest taka... Maszyny wykonują rozkazy, najmniej prawdopodobna wręcz na wstępie do odrzucenia jest opcja że maszynom się co popierdoliło i jakoś tak od zarównania z ziemią jednej mieściny z drugą trafiły sobie w okolice Cheb… jeśli naprawdę zdecydujecie się wierzyć w taki scenariusz to proszę bardzo. Prosze nam uwierzyć, jesteśmy tu by pomóc. Mówiłem to już kilkukrotnie. Nasze nastawienie i fakt że jesteśmy obcy nie mają tu żadnego znaczenia. Nie robimy tego bo jesteśmy rycerzami i martwimy się o was… jesteśmy profesjonalistami, widzimy problem i zysk jaki może nam on przynieść i jesteśmy gotowi nadstawić za was swoje karki by ten problem rozwiązać i pomóc wam żyć spokojnie. Jeśli szeryf nam nie wierzy - wskazał na siebie i David’a - niech pan porozmawia z Nico. Była z nami cały ten czas jak zaznaczył Pana pomocnik… - Gordon wstał i rzekł na koniec - Będziemy w Łosiu, nie mam już nic do dodania w kwestii maszyn. Proszę zadecydować co Pan planuje i jak widzi Pan w tych planach nas, a przede wszystkim naszą zapłatę… nie babrałem się 3 dni w bagnie walcząc z maszynami i zużywając swoją amunicję i materiały wybuchowe za darmo. Nasz wstępny plan jest taki, chcemy odpocząć w Łosiu jeszcze ze 3 dni. Także będziemy w okolicy. Proszę na spokojnie przemyśleć wszystko i wezwać nas do siebie jeśli oczywiście znajdzie pan chwilę… wtedy porozmawiamy konkretnie jak pan to wszystko widzi… zostajemy na usługach Cheb albo opuszczamy lokal… innej opcji nie widzę. Na pewno nie zajmę się ta sprawą na własną rękę, a już na pewno nie zostanę tutaj jak nic się w kwestii problemu z maszynami nie ruszy.

- Synu, ja tu jestem szeryfem. A to... - wskazał palcem na Nico, Briana i krzątającego się to tu to tam Erika - … są moi zastępcy. Zastępcy szeryfa. A nie pomocnicy. To tak co do kwestii formalnego nazewnictwa. - szeryf również wstał ze swojego miejsca. - Rozumiem co mówicie o potrzebie zdobycia tych danych z tych robotów ale rozumiem też co mówi Brian o stanie obecnym tej stodoły. Jak rozumiem są marne szanse, że nawet jak tam wrócilibyscie w tym samym składzie to wydobędziecie te dane? Bo jeśli nie trzeba by zosrganizować ludzi. Pewnie z tuzin tak jak mówi Brian. I pewnie to by była wyprawa na cały dzień. Jak tam jest na bagnach to myślę, że przekonaliścice się sami. Więc trzeba by zorganizowac jeszcze trochę ludzi do ochrony i sprzet by tam dopłynąć. Podsumowujac to się by zrobiła całkiem niemała wyprawa dla nas. - dodał spokojnie podsumowując swój tok rozumowania. - A jeśli już mówimy o wymianie usług to o jakiej kwocie rozmawiamy? - spytał na koniec patrząc na Gordona.

Walker odpowiedział szeryfowi:
Owszem, szanse są marne że cokolwiek z tych robotów wyciągniemy i owszem… trzeba by rzucić na bagna spore siły. Wiem że w obecnej chwili i z problemami jakie macie na barkach to nie lada wyzwanie. Decyzja należy do Pana, na nic nie naciskam, ja tylko wyznaczam opcje jakie Pan według mnie ma. Można też przejść się po bagnach jeszcze raz, może trafi się na inne maszyny… nie wiadomo. Na pewno wypadałoby wysłać za jakiś czas kogoś w okolice tej stodoły. Może to był punkt zbiórki większej ilości blaszaków. W obecnej chwili mamy po prostu zbyt mało danych żeby móc stwierdzić cokolwiek za co mozna by było uciąć sobie rękę. - Gordon pomyślał chwilę - A jeśli chodzi o zapłatę to wszystko zależy od Pańskich kolejnych decyzji w sprawie dalszych kroków odnośnie maszyn i z tym co Pan chce zrobić z nami. Przede wszystkim chcielibyśmy dostać lokum na czas lizania ran… no i zwrot za wystrzeloną amunicję i zużyte materiały… to jeśli chodzi o poniesione koszty. Jeśli zdecydowałby się Pan zatrzymać nas tu chwilę dlużej bysmy mogli Panu pomóc to miło by było również otrzymać dostęp do lekarza. Jednak co by nie było walka z maszynami jak widać daje w kość… nie chcemy wyjść na chciwych skurwieli ale prosze pamiętać że usługi łowców maszyn naprawdę nie są tanie. Mamy dac Panu czas na podjęcie decyzji czy oznajmi Pan wszelkie werdykty teraz?

Lynx ze swojej strony dodał:
- Ze mnie zabójca maszyn, żaden. Mi nie robi różnicy do czegos strzelam, czy to mutant, gangus czy maszyna. Nie będę się rozdrabniał. Planuję zostać w Cheb na dłużej… więc mogę oferować swoje usługi zarówno jako wolny strzelec, najemnik, albo mogę zostać twoim zastępcą. O ile oczywiście wyrazicie taką chęć, Szeryfie. Ja się nigdzie z buciorami wpychał nie będę. Chcę uczciwego traktowania i warunków wynagrodzenia jak reszta. W zamian odwdzięczę się tym samym…Mam tylko jeden warunek, będę podlegał tylko twoim rozkazom - patrzył prosto na Szeryfa. Był ciekaw jego reakcji, do tej pory raczej występował on ze strony władzy i wyższości. Ciekaw był, co powie na jego ofertę. “Saxtona chybaby szlag trafił” - uśmiechnął się do swoich myśli.
 

Ostatnio edytowane przez AdiVeB : 12-02-2016 o 14:09.
AdiVeB jest offline  
Stary 12-02-2016, 21:19   #154
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Sprawa wystrzałów dość szybko się rozwiązała i choć to nie Tina wyeksmitowała gigantycznego pająka do zaświatów to i tak była całkiem zadowolona z dalszego obrotu sprawy. Siedząc w smrodliwym rzęcholu gmerała przy stacyjce, dopieszczając improwizacyjnie połączone kabelki. Gdy w końcu cała czwórka ruszyła przez pola, rangerka rozluźniła się w fotelu, skupiając całą swoją uwagę pojazdowi. Musiała w końcu wiedzieć na co sobie może pozwolić. Nie chciała tak szybko zarzynać nowej zabawki. Cały świat zszedł na dalszy plan. Nie przejmowała się, ani Hildą pozostawioną samopas, ani siostrą, która od pewnego czasu zachowuje się jakby ciągle miała napięcie przedmiesiączkowe.

Osobówka okazała się dieslem ze wszystkimi tego dogodnościami i wadami. Na pewno zaletą była niższa cena tego paliwa w porównaniu do benzyny. Nie do końca porządaną cechą była specyficzna młuowatość, charakteryzująca prawie wszystkie Diesle. Dość szybko obie dziewczyny z Detroit wychwyciły, że auto jest sprofilowane pod długie trasy po międzystanowych trasach, co swiadczyły najwyraźniej dodatkowe zbiorniki paliwa i trzy zapasowe kanistry, z którego większość była jednak pusta. W szczelinach chłodnicy, w silniku, a nawet wewnątrz auta dostrzec można było pył i piach kojarzący się z bardziej upiaskowionymi terenami o jakie w Michigan nie było tak łatwo. Piachu owszem było i to sporo, ale był bardziej brunatny czy szarawy, niż ten upchany po samochodzie tu czy tam.

Czwórka zwiadowców, tym razem po raz pierwszy zmotoryzowanych, a nie pieszych czy konnych, raźno i w rozbryzgach błota, spod kół, zostawiła za sobą szykującą się do drogi karawanę wozów. Zaczęła się wreszcie prawdziwa jazda jaka w nie całkiem dalekim Detroit była normą. Krajobraz przez jaki jechali był dość monotonny. Właściwie nie zmieniał się za bradzo w porównaniu do tego jaki mijali przez ostatnie dnie poza tym, że pobliższe obiekty rozmazywały się w smugi gdy je mijali, a zamiast podskakiwać na gratach i wybojach podrzucało rozpędzony pojazd po całości. Silnik pracował równo i pewnie nie sugerując niczym, że miałby ochotę się nagle zwiesić.

Początkowo w aucie panowała raczej cisza, bo żadne z czwórki kierowców czy pasażerów, nie paliło się do rozmowy z innymi. Droga była jak często w tych rejonach raczej prosta jak kij od szczotki. Co prawda, mijali dość często różne krzyżówki czy zjazdy, ale “ich” droga biła wciąż po porstej z minimalnymi odchyleniami. Na oko Tiny, lecieli wciąż prawie idealnie na wschód. Po drodze mijali raczej standardową okolicę czyli porzucone wraki, spalone wraki, rozbebeszone wraki, czasem wraki w poprzek drogi i wówczas trzeba było je omijać, czasem większy lej po jakimś wybuchu czy asfalt znikający pod warstwą błota czy jakiegoś zalewu. Czyli standard jaki można było spotkać nawet na rogatkach Detroit. Pobocze wyglądało równie “pasjonujaco”. Najczęsciej jak nie las to zdziczałe pole albo większe i mniejsze domki, zajazdy czasem wioski i osady. Ludzi czasem mijali, a czasem nie. Samochody w stanie jeżdżącycm prawie nie było, bo minęli zaledwie dwa. Pod względem motoryzacji w porównaniu do miasta rodzimego obu sióstr było to bezludzie i dzicz, choć akurat dla Hegemończyka nie było w takim stężeniu ruchu nic nienormalnego.

W końcu dojechali do jakichś krzyżówek gdzie Tod kazał im stanąć. Krzyżówki otaczało to co zwykle czyli zdziczałe pole poprzeplatane ze zdziczałym lasem. Jedyną odmianą była tafla jakiejś większej wody po prawej stronie przed nimi. Wedle karawaniarza dalej powinni ruszyć na północ czyli z ich perspektywy w lewo. Zjazd, który wskazywał, wyglądał jak zwykła droga jak dziesiątki jakie mijali dotąd. Wedle niego, zjazd porwadził na stare lotnisko. Właśnie na tym lotnisku był dziś przewidziany obóz na noc. Podróż, którą samochodem pokonali w kilka godzin, konnym zaprzęgiem zabierało cały dzień. Zostawało im sprawdzić jak wygląda samo lotnisko bo od poprzedniego sezonu nikogo z nich tu nie było.

Tina nie rozumiała po wała się zatrzymali. Mają jechać, to mają jechać i tyle. Bębniąc pazurkami w kierownicę, rozglądała się to w lewo, to w prawo, czekając, aż Tod dojżeje do decyzji ponownego ruszenia.

- Todd, jak daleko jest to lotnisko? Co nam możesz o nim powiedzieć? - spytał Szuter chowając zdobyczną mapę.

- No z pół godziny. Ale konno. - odparł trochę zmieszany Tod. Wyglądało na to, że ma trudność z przeliczeniem prędkości pieszej czy konnej na zmotoryzowaną. - No... lotnisko jest takie duże. Sam pas ma z kilometr betonu. No i dookoła hangary, magazyny, stare samoloty, jedne spalone, a inne nie… No, cała jednostka wojskowa. Szczota mówi, że tam było kiedyś centrum szkoleniowe czy jakoś tak. My z reguły wcześniej zatrzymywaliśmy sie w hangarze. Dookoła lotniska jest las i wysoka trawa. Bardzo wysoka. Więc trzeba pilnować, bo łatwo się podkraść pod same budynki. W ogóle mażna tam znaleźć sporo fajnych rzeczy to jak mamy czas z chłopakami to szukamy. Ale Szczota daje mało czasu, a teraz z tym opóźnieniem z wczoraj w ogóle pewnie będzie ciężko. No i najczęsciej tam nikogo nie ma. Czasem jakiś szczur albo stalker. Ale na całą karawanę to niegroźni. Ale najczęsciej nikogo. Ale różnie może być no nie? - zazwyczaj konny zwiadowca podsumował krótko ogólne informacje jakie można było przekazać bez widoczności danego obiektu.

- Dobra, jedźmy - rzucił do Tiny sprawdzając browninga.

- Yhy… spoko… - burknęla wyrwana z zamyslenia po czym wcisnęła gaz do dechy.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 12-02-2016, 23:27   #155
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację

- Myślę, że lokum da się załatwić.
- rzekł spokojnie Dalton i znów usiadł za biurkiem. Sięgnął po coś do szuflady i wyciągnął z niej jakiś papier i długopis. Zaczął zapełniać kartkę pewną ręką jaka na dzisiejszych Pustkowiach oznaczała osobę wykształconą w sztuce pisania lub po prostu starszą. Z każdym rokiem było co raz więcej osób płynnie posługujących się bronią niż piórem. - Z pomocą lekarską będzie gorzej bowiem mamy tutaj bardzo ograniczone możliwości. Ale zobaczę co da się zrobić jeśli Kate przyjdzie. - odparł wciąż coś pisząc na kartce. - Co do “zużytych materiałów” to zgaduję że było ogromne. - szeryf odłożył długopis i uśmiechnął się do Walker’a. Był to bowiem tradycyjny punkt sporny czy wręcz zapalny przy tego typu umowach. Ci którzy byli wynajmowani zawsze twierdzili, że zużyli wszystko co tylko możliwe do wykonania zleconego zadania nieważne czy tak było w istocie czy nie. A ci którzy zlecali tradycyjnie uważali, ze to nie było konieczne i mieli opory przed płaceniem za fanaberie zleceniobiorców. Była to zwykła, najemnicza rzeczywistość którą się spotykało zwłaszcza im bardziej obcy były sobie obie strony.

- Powiem ci synu, że ja wam walczyć nie kazałem. Przyszliście do mnie dwa dni temu mówiąc o jakiś robocich śladach. Dałem wam Briana i Nico byście razem z nimi sprawdzili co jest nie tak z tymi śladami. Tak było. Ale walczyć przez dwa dni i wywalać tony amunicji wam nie kazałem ani nawet nie sugerowałem nic takiego. Zrobiliście to dobrowolnie. Więc tak naprawdę nie widzę realnego powodu bym miał płacić czymkolwiek za waszą samowolne działania. - podsumował chłodno szeryf patrząc przenikliwym wzrokiem na stojącego Gordona. Ciężko było wytrzymać to spojrzenie nawet frontowemu weteranowi walk z maszynami. W końcu niespiesznym ruchem Dalton znowu sięgnął do szuflady i wydobył niewielkie pudełko z pieczątkami.

- Ale jestem na tym stanowisku nie od wczoraj i niejedno już widziałem nie tylko tutaj. - rzekł wybierając jedną z pieczątek i wbijając ja w pudełko z tuszem. - Likwidując te robocie zagrożenie działaliście samowolnie ale mimo wszystko przyczyniliście się do zwiększenia bezpieczeństwa tego miejsca. Mam nadzieję. - dodał stawiając pieczęć na papierze. W zaległej w biurze ciszy huknięcie pieczątki zdawało się zadziwiająco głośne. Wstał biorąc do ręki zapisaną kartkę i kopertę wręczając obie rzeczy Gordonowi. Ten przeleciał pospiesznie wzrokiem i wyglądało, że szeryf sprokurował im właśnie w knajpie o tak lubianej przez Gordona nazwie dwa pokoje ze standardowym wyżywieniem na tydzień.

- Chodźcie za mną.
- szeryf machnął do nich reką i ruszyli w strone jednego z bocznych pokoi. Gdy je otwarł ukazał się niezbyt wóróżniający biurowym wystrojem pokój z nieco większą ilością szafek i skromnym biurkiem. Z rogu pomieszczenia szeryf przytargał jakąś skrzynię. W niej było trochę raczej standardowych egzemplarzy broni palnej oraz podobnej amunicji. Dominował kaliber Colta, Parabellki i S&W oraz bardzo popularny chyba wszędzie śrut do strzelb. - Jak mówię nasze mozliwości są ograniczone. W uznaniu za trud poniesiony we wkład w pozbyciu się niebezpieczeństwa mogę wam zaoferować te skromne wynagrodzenie. I nie będę was oszukiwał nie spodziewajcie się kokosów i niewiadomo czego z mojej strony ani teraz ani później. - Dalton nie owijał bawełnę mówiąc jak widzi zasady dalszej współpracy z łowcami i wszelakimi najemnikami których miałby wynajmować i płacić. Zwłaszcza snajper orientował się, że główne źródło zaopatrzenia w broń i amunicję przypominało od zimy wielki lej w ziemi a wraz z nim skończyły się możliwości łatwego zdobycia jakiegokolwiek szerszego asortymentu tego rodzaju nie tylko w Cheb. Niemniej ich czwórka otrzymała od szeryfa iście godną zapłatę. Jak szybko przeliczył Lynx, wychodziło po około sto pięćdziesiąt sztuk papierosów, według przelicznika 8 Mili. Sam wybrał z zasobnika przyniesionego przez szeryfa, krótką śrutówkę Ithaki, z bandolierem amunicji. Starał się dobierać naboje do strzelby w równych proporcjach, czyli trochę śrutu cienkiego, trochę grubego i breneki. Był pewny, że zabójcy maszyn też wybiorą z tego coś co by im odpowiadało.

- A co do ciebie Wood. - szeryf przeniósł wzrok na snajpera. - Żeby zostać zastępcą szeryfa trzeba być zasłużonym dla naszej społeczności. I mieć nieposzlakowaną opinię. Sama umiejętność świetnego strzelania nie wystarczy. Więc jeśli nie mówisz pod wpływem chwili i na serio myślisz o tej robocie to rozważę twoja kandydaturę. I będę miał cię na oku jak sobie tutaj poczynasz. Na pewno nie będą mile widziane takie znikanie na cały sezon bez słowa i zjawianie się bez słowa. Takie numery ja traktuje jak dezercję. Moi ludzie nie robią takich numerów. A co do hierarchii tutaj panującej to ja tu jestem szeryfem a moi ludzie są moimi zastępcami. I ja przydzielam zadania, dzielę na zespoły w razie potrzeby i wyznaczam szefa odpowiedzialnego za dane zadanie jeśli jest potrzebne. A jak świetnie wiesz, w tej chwili najdłuższy staż ma Brian więc jeśli mnie nie ma najczęściej on dowodzi daną interwencją. I wybij sobie z głowy, ze będę tolerował jakąś specjalną hierarchę czy uprawnienia dla kogoś nowego. Jeśli ktoś wkłada odznakę staje się stróżem prawa tak samo jak inni ludzie z odznaką. Prywata nie ma na to miejsca po prostu. Jest partner i zadanie do wykonania. - podsumował swoja filozofię propozycji snajpera. - Więc przemyśl to co powiedziałem. Jeśli nie zgadzasz się na takie warunki a chcesz się jakoś przysłużyć tej społeczności jak twierdzisz, mogę ci jeszcze coś znaleźć tak samo jak Sandersowi. Wówczas masz więcej swobody i też zadanie do wykonania ale bez gwiazdy w klapie. - szeryf cały czas był poważny gdy mówił i wyglądało, że potraktował słowa obydwu mężczyzn równie poważnie. Lynx znał go na tyle, by wiedzieć, że jest konkretnym i słownym facetem dlatego miał takie poważanie wśród miejscowych. Nie dał sobie w kasze dmuchać ale umiał zapewnić spokój i poczucie bezpieczeństwo na chebańskich ulicach w zdecydowanej większości wypadków. I poza zimowymi wydarzeniami w Cheb najczęściej też bywało raczej nudnie i spokojnie. Nie przypominał sobie wypadku by ktoś na serio mówił na mieście, że szeryf go wyrolował na jakims deal’u. Pomijajac złośliwe gadki ludzi których akurat przymknał czy w inny sposób doprowadził do porządku.

- Już raz mówiłem, że moja nieobecność nie miała nikomu zaszkodzić. Wręcz przeciwnie, ciągnęły się za mną niedokończone sprawy… nie chciałem narażać Kate… - przerwał na chwilę, wpatrując się uważniej w twarz szeryfa. - To już przeszłość i nie wróci. Tak mówiłem poważnie, ale nie chcę specjalnego traktowania. Po prostu chcę być traktowany jak reszta, mam nadzieję, że twoi zastępcy to zrozumieją. Nic innego nie miałem na myśli. I tak mam zamiar tu zostać, więc chciałbym w jakiś sposób być przydatny. Czym się różni status zastępcy od tej roboty którą ma Sanders? I jak wygląda sprawa z wynagrodzeniem? Ja nie spodziewam się kokosów, czy luksusu. Po prostu chce wiedzieć na czym stoję - pytania snajpera były rzeczowe i poważne. Jeśli chciał odzyskać przychylność Kate, to potrzebował się zaczepić w Cheb. Praca u szeryfa tylko w tym, by mu pomogła. Miałby choć minimalny wpływ na przygotowanie miasteczka na odwet gangusów, czy napaść maszyn Molocha, czyli pośrednio dbałby też o jej bezpieczeństwo. Z drugiej strony był ciekaw na czym polegała praca Sandersa, możliwość działania na własną rękę była dla Lynxa też ciekawą opcją. pozostało mu wysłuchać szeryfa i zdecydować się na którąś opcję.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 13-02-2016, 21:15   #156
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Chłopak niewiele myśląc rzucił się w pogoń za dzieciakami. W Vegas takich cwaniaczków z mlecznym wąsem było bez liku i każdy musiał nauczyć sobie z nimi radzić - zazwyczaj mocne manto pomagało.

Will spojrzał na opuszczoną szkołę w której kierunku teraz wszyscy gnali. Zawalający się budynek na odludziu kojarzył się aż za dobrze z dziesiątkami filmów o horroropodobnej tematyce. W biegu chłopak wyciągnął broń. Nie po to żeby strzelać do któregoś z tych gówniarzy, ale kto wie kto mógł być tam w środku…

Dorosły rzucił się w pościg i widział, że dzieciarnia w zabawie w ganianego nie ma z nim większych szans. Zwłaszcza na dłuższą metę. Miał zbyt długie nogi, robił zbyt wielkie susy i męczył się w zdecydowanie wolniejszym tempie niż te małolaty. Ale jednak i dystans robił swoje. Zdołał skrócić odległość gdzieś do połowy początkowej gdy wbiegli w budynek szkoły. Tam dzieciarnia zaczęła się wydzierać chyba nieco spanikowana uporem dorosłego i rozbiegli się. Część pobiegła wzdłuż korytarza na parterze który był uwalany wszystkim od gruzu po wywalone śmietniki i przegniłe ubrania. A część dopadła do najbliższej klatki i czmychnęła na piętro.

Chłopak nie myśląc długo pobiegł za gówniarzami na piętro, gdzie złodziejaszki znowu się rozdzielili i dwójka pobiegła jeszcze wyżej schodami, jeden zaś został na tym piętrze. Will, przeskakując po 2 schodki na raz, pognał na kolejne piętro, mając nadzieję, że dorwie dzieciaki jeszcze na schodach.
 
Carloss jest offline  
Stary 14-02-2016, 03:19   #157
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Czas rozmów dobiegł końca. Każdy z zebranych na piętrze kręgielni ludzi wiedział co musi zrobić w najbliższych godzinach. Dostali rozkazy za które zostaną rozliczeni, pozostawało więc wykonać je co do joty. Machina wojenna rozpoczęła pracę i nic nie mogło już tego zmienić. W tej sytuacji prośba o zwolnienie chorobowe odpadała i choć czas na zdrowotne usterki wybrała sobie wysoce niefortunny, Alice zrobiła dobrą minę do złej gry. Przynajmniej zajmie czymś myśli, odciągając je od głównego źródła wszystkich problemów natury prywatnej… no dobra, prawie wszystkich.
Korzystając z okazji, że gangerzy swoim beztroskim tempem rozchodzą się każdy do swoich zajęć, przywołała na twarz ciepły uśmiech i przysunęła się do Guido, stając u jego boku na wyciągniecie ręki.
- Znajomość topografii najbliższych okolic nie jest moją mocną stroną, do czego z bólem serca, ale przyznaję się otwarcie i bez bicia. - Obróciła twarz w stronę rozmówcy - Nigdy nie słyszałam o Edward, gdzie to jest?

- Na północy. Dojedziemy w godzinę albo dwie. Nie przejmuj się tym. - rzekł dowódca spokojnie, nieco rozbawiony pytaniem. Ludzie w gangu często tak reagowali, gdy pytała o oczywiste dla nich rzeczy. Jej brak zmysłu skoordynowanego poruszania się po nawet znanym terenie również wzbudzał w pozostałych Runnerach wyjątkową wesołość. Może właśnie dlatego wszędzie dziewczynę wozili, gdy nie miała jeszcze samochodu i nie narzekali na dodatkowego pasażera? Potrafiła zawieruszyć się dosłownie wszędzie, choćby na prostej, jednokierunkowej drodze. Bawiło ich to i śmieszyło, czasem wywoływało mniej lub bardziej złośliwe komentarze czy docinki, ale jednak najczęściej pomagali lekarce ogarnąć rzeczywistość obowiązującą w tym mieście.

- Spróbuję… ale dobrze wiedzieć gdzie was szukać, jeśli ewentualnie się zgubię. - rozłożyła bezradnie ręce. Odczekała aż ostatni ze sztabu zniknie z pola widzenia i sięgnęła do przewieszonej przez ramię, nieśmiertelnej torby medyka.

- Nie zgubisz się. Przecież nie będziesz kierowcą, a reszta wie gdzie to jest. Masz dotrzeć do kręgielni, przecież wiesz gdzie to jest. Zresztą też tylko wsiądziesz w samochód i cię przywiozą. - znów uśmiechnął się dobrodusznie. Ruda była jedną z najmniej konfliktowych osób w gangu, więc gang reagował na jej dziwactwa i fanaberię dość dobrotliwym przymrużeniem oka i uśmieszkiem, nie zaś zwyczajowym szyderstwem oraz kpiną należną w standardzie patałachom z zewnątrz, co nie umieją jeździć po prawilnemu ani w ogóle i jeszcze nie znają podstawowej geografii miasta... a na dodatek gubią się co chwila. Ale dla swojej Brzytewki mieli swoje zrozumienie i nieporównywalnie większy stopień tolerancji.

- Praca… tak, ale o tym za chwilę. - Savage namacała podłużną paczuszkę, okręconą kolorowym papierem i przyozdobioną czerwoną kokardą ze wstążki. Istniało spore prawdopodobieństwo, że właśnie nieźle się wygłupia, wyskakując z czymś równie naiwnym, co drobiazg jakich czarnowłosy mógł kupić sobie na pęczki, ale do diabła z tym. Całego życia nie dało się przejść rozważnie, patrząc tylko na to co stosowne albo logiczne, więc czemu się tak denerwowała?
- Jak go zobaczyłam, od razu pomyślałam o tobie iii ekhem… proszę - wstrzymała oddech i z bijącym sercem wyciągnęła prezent w jego stronę. - To dla ciebie.

- Ooo… co to, bomba? A chociaż jakaś porządna? - Guido zdawał się być kompletnie zaskoczony otrzymanym pudełkiem i to jeszcze zapakowanym w wesoło kolorowy papier, obwiązany wstążką. Wszyscy raczej pamiętali z dawnego świata, że tak wyglądały prezenty, lecz obecnie mało kto dawał czy otrzymywał coś takiego. Było to na tyle niespotykane, że nawet u tego farciarza i cwaniaka pojawiło się bardzo rzadkie u niego zmieszanie i niepewność.
- Ale jakaś zepsuta ta bomba, bo nie tyka. - uśmiechnął się odzyskując rezon, gdy gwałtownie potrząsnął pudełkiem, potem teatralnie przystawił do ucha. W tych czasach, a zwłaszcza w tym mieście i na takim stanowisku, faktycznie bardziej można by się spodziewać bomby niż prezentu od dostawcy.

Dziewczyna pokręciła głową, a cichy chichot wydobył się z jej gardła. Reakcja rozmówcy rzeczywiście należała do zabawnych, pieprzony komediant. Pasował do Bliźniaków, bez dwóch zdań. Przecież nic nie mogło być tak proste i łatwe… nie w przypadku cholernego Wilka. Oczywiście musiał odstawiać kolejną szopkę, zamiast grzecznie przyjąć podarunek i go rozpakować, dzięki czemu skróciłby się czas niepewności co do właściwego doboru upominku pod zainteresowanego. Cóż, przynajmniej nie została jeszcze obdarzona gniewnym zmarszczeniem brwi i wiaderkiem niesmaku.
- Nie sądziłam, że narzekasz na brak podobnych rozrywek. Dobrze wiedzieć, następnym razem wyszukam coś odpowiedniego, masz na to moje słowo. Będzie bombowo… chociaż teraz już pozamiatane, nie byłoby elementu zaskoczenia, więc gdzie tu zabawa? - parsknęła i dźgnęła go palcem w pierś, wskazując brodą na maltretowaną paczkę. - Pudło, niestety. Wiem, bomba albo inna broń masowej zagłady byłyby zabawniejsze, ale akurat zabrakło mi uranu. - Wzruszyła ramionami, uśmiechając się pogodnie. Akurat przy nim mogła sobie pozwolić na dowcipy, bo zwykle wiedział i rozumiał co chodziło po rudej głowie.
- Zgaduj dalej, albo sam się przekonaj… i nie, to nie książka. Bez obaw. Mam tragiczny gust podobno, ale hm… rozpakuj. - zakończyła kulawo, czerwieniejąc na twarzy.

- Czemu? Książki nie są takie złe. Kiedyś rzuciłem książką w Taylora jak złaził na dół. Trafiłem prosto w tę jego łysą glacę. Ale się świetnie wtedy zjebał z tych schodów! - mężczyzna roześmiał się na wspomnienie dawnego epizodu z użyciem książek. Najwyraźniej w Det miały one całkiem pożyteczne zastosowania, o jakich przedwojennym autorom nawet się nie śniło.

Po chwili przestał się śmiać. Spojrzał na trzymane pudełko i bez ceregieli szarpnął za wstążkę. Ta wbrew pozorom nie była taka krucha na jaką wyglądała i wcale nie pękła. Zaskoczony nagłym oporem od razu się zawziął i zaczął mocować z opornym materiałem, ściągając go nieubłaganie z rogów, aż został sam papier, który momentalnie rozdarł. Spod spodu wyłonił się sam prezent: spory, wojskowo - myśliwski nóż w porządnej pochwie.


Na ten widok brwi Guido powędrowały do góry, a on sam przez parę sekund chłonął widok, całkowicie skupiony tylko na nim. Niecierpliwie odrzucił wciąż trzymany papier i wydobył nóż z pochwy od razu oglądając go pod każdym kątem. Bystre i doświadczone oko nożownika bez trudu odkryło skrytkę w rękojeści, po chwili wysypał jej zawartość na swoją dłoń sprawdzając co tam jest. Ostatecznie czarne brwi ponownie powędrowały do góry, usta skrzywiły się w wyrazie zdziwienia.
- No, no… niezła kosa… - pochwalił, zbierając survivalowe elementy do rękojeści. Nie spieszył się i Alice wyczulona na odbieranie ludzkich emocji wiedziała, że zastanawia się nad dalszą reakcją. W końcu wciąż spokojnymi i pewnymi ruchami złożył nóż w całość i wpakował go do pochwy. Popatrzył chwilę jeszcze raz na całość i pokiwał w zadowoleniu głową.
- Noo… niezła kosa… - powtórzył przenosząc wzrok na darczyńcę. - Ale z jakiej to okazji? Chcesz coś za to? - spytał, patrząc na nią uważnie. Robienie prezentów, tych bezinteresownych i z sympatii, prawie wyszło z mody i poza najbliższymi przyjaciółmi już się właściwie nie zdarzało. Nadal jednak praktykowano je jako część pokrętnej etykiety, rytuałów czy jako zwyczajowe łapówki. W takim sensie nadal były dość powszechne. Widocznie Runner również podejrzewał, że podwładna przyszła coś załatwić i teraz przystąpi do właściwego interesu.

Pierwsza reakcja ucieszyła lekarkę, pytania już nie bardzo. W jakich czasach przyszło im żyć, skoro nawet coś równie niewinnego jak podarunek nabierało podtekstu cwaniactwa, albo stwarzania przyjaznego gruntu pod własne biznesy? Westchnęła i przymknąwszy powieki pokręciła przecząco głową.
- Musi być jakaś ukryta intencja? To prezent, zwykły prezent bez okazji… nie dla przełożonego, ale mężczyzny do którego żywię ogromną sympatię. Nie chcę niczego w zamian, naprawdę. Guido… - uśmiech się jej zważył, przez twarz przemknął cień smutku. Chyba jednak się wygłupiła. - Wiem, że jesteś bardzo zajętym człowiekiem, do tego w przeddzień wyprawy wojennej, której logistyka przysparza masę trosk i zmartwień i nie wiadomo co będzie jutro, lub pojutrze. Po prostu chciałam zrobić coś, żebyś przez chwilę... żebyś się uśmiechnął. Lubię jak się uśmiechasz, ciężko mi wtedy od ciebie oderwać oczy... - nie zdążyła ugryźć się w przydługi jęzor, plamy na policzkach kolorem dorównywały już piegom. Odchrząknęła i dorzuciła z zakłopotaną miną:
- Skoro i tak wykazałam się zbytnią elokwencją, dodam tylko że bardzo się cieszę, że ci się podoba.

- Prezent? Tak za darmo? Za nic? - Guido zdawał się być szczerze zdziwiony. Spojrzał ponownie na ostrze i chwilę nad czymś główkował. - Skoro to prezent… - zaczął jakby podjął jakąś decyzję. Wysunął nóż z pochwy i trzymał go chwilę na wysokości swojej twarzy, z ostrzem skierowanym ku górze i przyglądał mu się z namysłem.
- No to jest zajebisty prezent! - uśmiechnął się w końcu pełna gębą. Przekrzywił ostrze tak, że zasłaniało mu w poprzek część twarzy i ponad widziała tylko jego oczy. On pewnie widział ją podobnie. - A skoro prezent, znaczy coś, co trzeba uczcić. Tu się walnie grawerkę, już nawet wiem jaką. Nóż bez grawerki jest bezpłciowy… - zaczął mówić znacznie szybciej i pewniej, wyraźnie zadowolonym tonem. Ruszył przed siebie i zgarnął ze sobą lekarkę, owijając swoje ramię wokół jej talii, a ona niewiele myśląc nakryła wielką łapę swoją dłonią, zakotwiczając się u jego boku. Były dni w których człowiek przytuliłby się nawet do jeża. Zwłaszcza tego jeża... a może przede wszystkim tego?

Razem wyszli z poczekalni i natknęli się na resztę sztabu, szykującą się w drogę do przydzielonych zadań.
- Heej! Zobaczcie jaką zajebistą kosę dostałem od Brzytewki! - Guido ryknął na całą salę, wznosząc stal do góry, by wszyscy mogli widzieć. Kosa jak każde ostrze przykuwała wręcz naturalne zainteresowanie w gangu. Zaraz więc zebrał się tłumek i poczęła krążyć z rąk do rąk.

- Ej, Brzytewka a my? Czemu nam nic nie dałaś? Co, nie lubisz nas czy jak? - spytał Hektor, który jako pierwszy dorwał nóż. Widziała po twarzach i słyszała w cichych komentarzach, że broń im się podobała, bo i ładna i użyteczna i bojowa. Widocznie wstrzeliła się z prezentem mimo wszystko, choć przy okazji wzbudziła zazdrość w reszcie grupy.

- Tak, a my byliśmy dla ciebie tacy mili. Nawet powiedzieliśmy ci jak się rozwala frajerów na poboczach, bo nie wiedziałaś przecież i jak sie ściąga się długi od palantów. - Paul od razu podłapał ton kumpla i znowu mówili obaj tak, że wyglądało na szczerą pretensję i żal, ale gdy się zgrywali to też to właśnie tak wyglądało.

- Ona się widocznie koleguje tylko z szefami, a my jesteśmy dla niej za ciency. - skrzywiła się Viper. Wzięła kosę od bliźniaków i też zaczęła ja oglądać.

- No i właśnie dlatego ja jestem szefem. - skwitował na koniec czarnowłosy, odbierając swój prezent. - Micro! - wydarł się gdzieś w przestrzeń kręgielni i zaraz podleciał do niego chłopak w gangerskiej kurcie. Faktycznie ksywa mu pasowała - był tej samej postury co Alice.
- Słuchaj Micro, weź to i skocz do Brzeszczota. Pilna robota, dla mnie. Niech rzuci wszystko i mi to zrobi, a teraz słuchaj co ja tu chcę on będzie wiedział... - rzekł biorąc młodego pod ramię i wręczając mu nóż. Ruszyli obaj w kierunku wyjścia i faktycznie coś mu nawijał i tłumaczył, a knypek co jakiś czas kiwał potakująco głową.

Lekarka przez dłuższy moment przyglądała się jak dwóch mężczyzn oddala się, znikając za progiem. Dopiero wtedy wróciła uwagą do reszty towarzystwa, ciągle stojącej w kółko-podobnej konfiguracji.
- Nie lubić was? - spytała, marszcząc brwi w niezrozumieniu. Zaraz jednak uśmiechnęła się i wzruszając lewym ramieniem odparła wyjątkowo wesołym tonem - Przecież lubię was, wszystkich po kolei. Gdyby było inaczej już dawno wylądowalibyście w kostnicy na stole do wiwisekcji...




Wycieczka autobusem i odwiedziny w rodzinnym domu Paula... dlaczego wcześniej na to nie wpadła? Powinna na już parę miesięcy temu odwiedzić to miejsce, w końcu dobrego wrażenia nigdy za mało. Poza tym jako matka kumpla, siwiejąca na skroniach kobieta zasługiwała na podwójny szacunek. Tym bardziej lekarka wybałuszyła oczy i przez chwilę stała z rozdziawioną gębą, nie za bardzo wiedząc co ma ze sobą począć, gdy posypały się propozycje matrymonialne. Dobra partia… nigdy tak o sobie nie myślała. Przykrótka, dziwna, bez rodziny, stylu, poważania i własnego oddziału, a także znajomości realiów gangerowego życia, uważała się raczej za ciekawostkę przyrodniczą, wożącą się różowym “piczkowozem”... no i rudą - czyli wredną z definicji, a tu proszę. Gdy się nad tym dłużej zastanowiła argumenty matki Paula miały trochę sensu i racji bytu. Lekarzy było teraz jak na hm, lekarstwo, dodatkowo bujała się po klinice nad wyrost jeszcze nazywanej szpitalem, ale zawsze coś. Dobra lokalizacja, praca na odpowiedzialnym stanowisku w prężnie prosperującej firmie. To już było coś więcej niż pocerowany płaszcz i torba z medycznymi skarbami, tylko co z tego?

Korzystając z okazji, że szanowna rodzicielka Białasa zniknęła z radaru, przerywając choć na krótki moment usilne próby wyswatania jej ze swoim synem, dziewczyna wreszcie wypuściła wstrzymywane w płucach powietrze.
- Twoja mama ma rację, Paul. - zaczęła po chwili potrzebnej na przeżucie i połknięcie połowy nadzianego dżemem naleśnika. - Czemu nie znajdziesz sobie jakiejś porządnej, miłej dziewczyny? Dobrze jest mieć kogoś bliskiego, to nic uwłaczającego godności, czy odejmującego szacunku. Ciebie też się to tyczy. - Ostatnie zdanie skierowała do rozwalonego na krześle Latynosa.

- Widzisz?! One wszystkie są takie same! - jęknął zrozpaczonym głosem białas w stronę kumpla, przy okazji wymachując właśnie gryzionym naleśnikiem.

- Taa… baby tak mają. Zaraz chcą cię usadzić, ustatkować, stłamsić, zdusić… no sam terror ci mówię brachu. Ja ze swoją Gabriel mam tak samo. Ledwo się pobzykaliśmy parę razy, a ta mi miauczy, że to coś poważnego i kiedy się pobierzemy. Pogięło tę suczkę… dobrze, że wyjeżdżamy to może zmądrzeje, a jak nie to są inne, też fajne i chętne. - z przekonaniem tak poważnym, że aż przesadnym pokiwał powoli głową w rytm wypowiadanych słów.

- Noo… bzykniesz taką, dobrze zrobisz i już jej się wydaje, że ma jakieś prawa do ciebie. - zgodził się współczującym głosem Paul.

- A poza tym porządne, miłe dziewczyny są nudne. Chociaż są fajne jeśli przestają takie być. - rzekł tonem profesjonalisty Hektor i uśmiechnął się lubieżnie rozmaślonym wzrokiem, jakby coś mu się właśnie przypomniało kosmatego i miłego. - A pamiętasz pastorównę? - spytał po chwili przenosząc wzrok na drugiego Runnera.

- Noo… - ten również podobnie się uśmiechnął, wspomnienie najwyraźniej nie było mu obce. - Albo Viper jak jeszcze nie czuła się taka ważna. Kiedyś całkiem fajna dupa z niej była… - dorzucił swoje po chwili.

- Noo. Szkoda, że jej przeszło… ale po meczu fajnie było, nie? Jak kiedyś. - mruknął Latynos i znów uzyskał kiwające potwierdzenie od kumpla.

Tym razem to Alice przewróciła oczami. Powinna się spodziewać podobnej reakcji, ale i tak trwoga wylewająca się wręcz z pary cerberów, była na swój sposób zabawna. Żyj szybko, nie myśl o jutrze. Patrz tylko na dzień dzisiejszy. Po co komplikować sobie zbytnio życie, skoro dało się wyciągnąć z niego odpowiednią ilość profitów praktycznie bez wkładu własnego i starań?
- Wiecie, stosunki damsko-męskie nie składają się tylko z prokreacji… seksu. - pokręciła głową, wodząc wzrokiem od jednego delikwenta do drugiego, w międzyczasie zawijając z półmiska przedostatni słodki rulonik. - Istnieje cała masa innych aktywności, które da się wspólnie wykonywać. Spójrzcie na nas… spędzamy miło czas i chyba aż tak tragicznie nie jest, skoro jeszcze nie wywieźliście mnie i nie rozwaliliście na poboczu - parsknęła, ogryzając niewielki kęs. Żuła przez moment, nie zaprzestając obserwacji, ale finalnie wzruszyła ramionami.
- Chodzi o wzajemne zaufanie chociażby. Zawsze miło jest mieć kogoś, co do kogo jest pewność, że gdy los przestanie się nas uśmiechać, nie oleje sprawy. Kobiety i mężczyźni różnią się od siebie diametralnie… znaczy bardzo, nawet jeśli chodzi o zwykły tok rozumowania. Zwracają uwagę na inne szczegóły, do czego innego przykładają wagę. Takie tam… fanaberie. Kumpelstwo? Można to tak w sumie nazwać. Inwestycja na przyszłość, rodzaj biznesu… jeśli przełożyć to na okoliczne realia. Spada też ryzyko zarażenia się chorobami wenerycznymi. Syfilis paskudna sprawa. - zakończyła poważnym, lekarskim tonem.

- Ejjj! Brzytewka! Co z tobą? Nawijasz jak jakiś stuknięty klecha! - Hektor prawie przerwał jej z wyrazem wyrzutu, pretensji i rozżalenia na twarzy.

- Tak, właśnie! Myślałem, że jesteś fajna.
- dodał naburmuszonym tonem jego kumpel.

- Taa, fajna… One w takich gadkach zawsze trzymają się razem. Walcem drogowym byś ich wtedy nie rozdzielił. I wiesz, nawet wtedy jak się przed chwilą żarły, to ledwo wyskoczysz coś z normalną gadką i zaraz solidarność jajników im się odpala. - dodał konfidencjonalnym tonem Latynos, szturchając w bok rozmówcę. Obaj patrzyli w tej chwili na Alice wzrokiem jakby nagle przed nimi siedział jakiś kosmita.

- Bądź tak miły i zdefiniuj “normalną gadkę”. - Uprzejme zainteresowanie nie schodziło z piegowatej twarzy, choć utrzymanie kamiennej miny wymagało sporo wysiłku. Znów próbowali ją wziąć pod włos, obaj. Tyle, że zdążyła poznać ich gierki na tyle, by rozgryźć mechanizm działania jakim się z premedytacją posługiwali. Wszytko co mówili należało dzielić na pół i rozpatrywać pod kątem większego, bądź mniejszego kantu. Powaga była ostatnim słowem jakie się zazwyczaj z tą parką kojarzyło - nie bez przyczyny.
- Paul, Hektor… Słoneczka wy moje - Savage oparła łokcie o stół i ułożyła brodę na splecionych dłoniach - Nie ma co niepotrzebnie wpadać w panikę, przecież nie mówię tego z czystej złośliwości, tylko z troski o was. Spójrzcie: wystarczy drobna wzmianka i nagle stajecie się wyjątkowo elokwentni, jednomyślni i jednogłośni. Stres w kontrolowanych dawkach działa zbawiennie na ludzki system nerwowy, pobudzając mózg i dostarczając mu nowych bodźców, jakże potrzebnych do prawidłowego funkcjonowania. - uśmiechnęła się najbardziej niewinnym uśmiechem na jaki mogła się zdobyć.
- Nie rozumiem tylko skąd aż taka niechęć? Rozbijacie się po mieście ze spluwami, ściągacie długi i haracze, znacie się na eksterminacji frajerów wszelakich… a boicie się, że jakaś kobieta weźmie was pod pantofel, stłamsi i zmusi do… nie wiem, wynoszenia po sobie talerzy albo noszenia skarpet do kosza z brudną bielizną, zamiast rzucania ich gdzie popadnie? Partner a nadzorca niewolników to dwie różne historie.

Widziała jakie reakcje mimiczne wzbudzają jej słowa. Głównie niedowierzanie i zaskoczenie, potem także podejrzliwość, gdy wymieniała obcobrzmiące terminy, zapewne w ich mniemaniu znów się wymądrzając niepotrzebnie, zamiast stosować normalną nawijkę.
- Ty Brzytewka… weź zluzuj majtasy, dobra? Bo taka spina to ci coś widzę szkodzi… - odezwał się pierwszy Hektor, wyjątkowo niepewnym głosem.

- To ten dżem w naleśnikach. Wiesz, ja go bardzo lubię, ale na niektórych tak działa. Obeżrą się za dużo i potem widzisz… - pokiwał mądrze głową białas, nie mogąc odpuścić sobie by choć na moment nie zatriumfować wyższością specostwa nad tym drugim.

- Ale my je też jedliśmy. Nie pierwszy raz. - uwaga bruneta przykuła spojrzenie Latynosa i gapił się teraz to na niego, to na lekarkę, jakby to on starał się postawić diagnozę.

- No właśnie. Zdołaliśmy się uodpornić. - pokiwał poważnie głową syn gospodyni mówiąc znów przesadnie poważnie poważnym tonem. - No a niższe formy życia… - wymownie wskazał otwartą dłonią na siedzącą po drugiej stronie stołu Brzytewkę.

- No tak, niższa forma życia… no nie da się ukryć. Przykra sprawa… ale cóż poradzić, nie zawsze każdy może być supersamcem w superbryce z superspluwą… - teraz Hektor przyjął poważny ton i również zaczął kiwać głową jakby się niestety musiał zgodzić z diagnozą.

- Słyszałem właśnie, że odmiana czerwonosierstna jest szczególnie podatna na takie wpływy. Potem wiesz, robi im się słabiej pod dekielkiem i nawija dookoła jak po dobrym borygo… - pokiwał znowu głową dokładając swoja cegiełkę i zakładając profesjonalnie ramię na ramię.

- No tak, tak masz rację. To ma sens i wiele wyjaśnia… - zasępił się Latynos i powtórzył odruch składania dłoni. Obaj teraz mieli świadomie czy nie przekrzywione łby, chcąc się lepiej przyjrzeć Alice, lecz przez co wyglądali jak własne odbicia w lustrze. - Myślisz, że można coś na to poradzić? - zmrużył oczy i ruda dostrzegła czające się w nich, kpiące iskierki. Identyczne w chwilach, gdy rozkminiali właśnie kolejny numer.

- Hmm…. można by ją odcedzić, tak myślę…
- Paul z satysfakcją odrzekł po chwili odwzajemniając podobny błysk swojego bliźniaka.

- I z tym chłopie nie ma na co czekać… - tym razem słowom Hektora towarzyszyło energiczne kiwnięcie i nagle wręcz synchronicznie obaj wstali od stołu. Savage miała zdumiewającą pewność siebie, że zaraz ruszą po nią by znów wywinąć jej kawał.

- Rudosier... że jaka? - wybałuszyła oczy, ale dość szybko skojarzyła, że znowu piją do jej koloru włosów. To jeszcze dało się przełknąć, lecz słowo “odcedzić” jakoś niezbyt przyjemnie się dziewczynie kojarzyło, a nagłe zgranie i synchroniczna chęć aby wykonać kolejny z serii niekończących się dowcipów aż się wręcz z Bliźniaków wylewała… co było na tyle kłopotliwe, że celem ich radosnej uwagi i twórczej inwencji pozostawała ona sama. Rozejrzała się zaniepokojona po najbliższej okolicy, lecz prócz talerza i naleśnika niewiele do obrony znalazła. Złapała tego ostatniego, gotowa bronić godności czymkolwiek, byleby nie poddać się bez walki.
- Nie zgadzam się na przeprowadzenie jakiejkolwiek terapii bez wcześniejszego, dokładnego wytłumaczenia na czym ma polegać. - również wstała od stołu, próbując odgrodzić się od kawalarzy krzesłem. - Tak samo jak na naruszenie mojej prywatnej strefy i nietykalności cielesnej, chyba że chcecie się któregoś pięknego dnia obudzić z dłońmi przyszytymi do pośladków!

- Tak, tak, pewnie - Hektor podszedł i chyba starał się ze wszystkich sił być poważny co wychodziło mu raczej średnio, ale mimo to bez większych problemów odebrał i odstawił ze stukiem krzesło które trzymała.

- Uwierz nam, to dla twojego dobra. Będziesz nam potem wdzięczna. Sama zobaczysz. - dodał Paul łapiąc ją za oba nadgarstki całkiem mocno. Naprawdę chciał ją złapać tak, aby się nie wyrwała. W ostatniej chwili co prawda zdołała złapać za ostatniego na placu boju naleśnika i zdzielić go po twarzy, co zostawiło na niej galaretowatą, czerwonawą smugę jednak niezbyt zmieniło jej położenie. W tym czasie Hektor minął ich szamotaninę i podszedł do okna które dość sprawnie otworzył.

Szybki rzut oka w prawo, w lewo - rezultat taki sam. Żadnej drogi i szansy ucieczki. Pewnie krzywdy jej nie zrobią, nie o to chodziło, ale jeżeli po okolicy rozniesie się, że po raz kolejny stała się epicentrum czegoś dziwnego… już wystarczająco niepoprawną opinię miała. Przestała myśleć i analizować, stawiając na pierwsze co przyszło jej do głowy. Przeniosła ciężar ciała na lewą nogę, a prawe kolano zgięła energicznie, celując w paulowe krocze.

- Eee… Wszystkie to próbują robić… - rzekł poufałym tonem Paul gdy chyba bez większych trudności zablokował swoją nogą jej nogę. - Nie pomagasz sobie, moja droga. - dodał głosem nieco parodiującym ojcowski czy nauczycielski ton do małego dziecka.

- My tak chcemy dla jej dobra, a tu widzisz ludzka wdzięczność. - dodał Latynos zza jej pleców i dołączył do siłujących się. Przeciw nim dwóch na raz nie miała żadnych szans. Nawet w żartach. Mimo, że siłowali się chwilę z nią raczej nieustępliwie zmieniała położenie pomiędzy nimi, na coraz bardziej horyzontalne. W końcu trzymali ją obaj miedzy sobą i zrobili ten krok czy dwa w stronę okna. Widziała już jak na standardy tego miasta całkiem czysty parapet i drugi kraniec ulicy po przeciwległej stronie.

Opór fizyczny był bezsensowny… jak zwykle w kurduplowatym wypadku. Lekarka bardziej przypominała teraz szmacianą lalkę, niż poważnego przedstawiciela specjalizacji medycznej. Parapet, okno, jedno piętro w dół.
- Znaczy że mam się z wami puścić na parapecie, czy co? - pokręciła głową i skrzywiła się z niesmakiem. - Tak przed skończeniem obiadu?

- Nie no Brzytewka, no coś ty? Jak byśmy cię mieli odcedzać na parapecie? Przecież wszystko by się usyfiło. - odparł zdumionym tonem białas.

- I właśnie ten obiad ci szkodzi, ale my ci pomożemy. Zobaczysz, po wszystkim będziesz mogła wcinać wszystko tak jak my. - dodał uspokajającym tonem Hektor, uśmiechając się dobrotliwie. A potem poczuła nagłe szarpnięcie, ruch i framuga okna tylko przeleciała wokół niej. Zaczęła spadać, ale zaraz powstrzymało ją nagłe szarpnięcie. Zawisła głową w dół i czuła, że każdy z nich trzyma ją za kostkę. Chwile balansowała tak z wolna huśtając się po pierwszym skoku, póki nie zaczęła się właściwa cześć kawału.

- A teraz trzeba cie odcedzić. - usłyszała z góry spokojny głos Paula. Ledwo to powiedział zaczęli ją rytmicznie trząść tak, że podrygiwała cała do rytmu. Zdążyli tak potrząchać z parę razu gdy włączył się w akcję nowy głos.

- Paauuulll! Co wy z nią robicie?! Natychmiast ją puśćcie łobuzy! - głos dobiegał z dołu. W rozdygotanej atmosferze dopiero po czasie zorientowała się, że właściwie zwisa głową na poziomie parteru, a tam w oknie w kompletnie dziwnej perspektywie, dostrzegła sylwetkę mamy Paula. Kobieta widząc podrygującą za oknem lekarkę w pierwszej chwili zamarła ze zdumienia. Zaraz jednak otrząsnęła się z szoku i podjęła słowną interwencję. Ta faktycznie zadziałała, bo podrygi momentalnie ustały.

- O kurwa… - jęknął bardzo cichutko białas.

- Ty, to na dole nadaje się? - doszedł ją zaciekawiony głos Latynosa.

Jeśli Paul coś odpowiedział to nie usłyszała ale za to doszedł ją jego krzyk.
- Dobrze mamo! Już ją puszczamy! - krzyknął na tyle głośno, że musiało dojść nie tylko piętro niżej, ale pewnie i na cała kamienicę.

Zaciskające obręcze ich dłoni wokół jej kostek nagle puściły ją, poczuła ponownie pęd na twarzy i włosach. Przez okno na parterze i stojąca za oknem przerażona kobieta tylko śmignęła. Już niżej doszedł do niej potępieńczy krzyk.
- Paaauuullll!!! Ty bandyto! - gospodyni wydarła się chyba najgłośniej z nich wszystkich jak do tej pory. Ale to spadająca lekarka tylko usłyszała, a poczuła, jak uderza w zbliżająca się z dołu płachtę. Nie miała pojęcia co jest pod nią. Mogło być wszystko od cegieł, gruzu, śmieci czy prowizorycznego schronienia bezdomnego. Było coś w miarę miękkiego bo walnęła, coś skrzypnęło, zajęczało, ugięło się od jej ciężaru i odrzuciło gdzieś w bok. Potoczyła się na dół i znieruchomiała na ziemi. Była skołowana, mimo to nie czuła bólu, jaki powinien się pojawić, gdyby doznała poważniejszych obrażeń.

Żyła, dobry Boże… i nawet się nie połamała, ani nie zeszła na zawał, choć niewiele brakowało. Może i wysokość nie zapierała tchu w piersiach, jednak agorafobia i tak powiększyła tą odległość, przyprawiając serce o stan przedzawałowy. Potrzebowała dłuższej chwili, nim roztrzęsione kolana ustabilizowały się na tyle, by móc na nich w miarę pewnie stanąć. Otrzepała z godnością ubranie z wszelkiego śmiecia i paprochów, jakie przyczepiły się do niego złośliwie i przytrzymując się ściany, zatoczyła się z powrotem do budynku. Wciąż czuła łomot pulsu w skroniach, a nogi miała jak z waty, ale na piegowatej gębie gościł szeroki uśmiech. Aby wrócić do mieszkania musiała z powrotem wejść do klatki przez którą wchodziła razem z dwójką łobuzów. Doszła do drzwi wejściowych, lecz już z głębi słyszała tumult wrzasków i zbiegania całej trójki. W progu prawie wpadła na lecącego z góry Hektora, a po głosach oraz sylwetkach za jego plecami dostrzegła matkę i syna szamoczących się i wrzeszczących na siebie nawzajem. Dokładniej w półmroku klatki Alice nie dostrzegała detali, zaś z powodu nadmiaru wrażeń nie wyłapywała wszystkich słów. Paul chyba się wydzierał, że nic jej nie zrobili i nic jej nie jest, a jego rodzicielka, że jest łobuzem i chuliganem. Machała do kompletu czymś jasnym - ścierką lub ręcznikiem od czego młody chłopak próbował się usilnie zasłaniać.

- Punkt dla was, to było niezłe. Zabiorę ją do kuchni, niech się uspokoi. Nie potrzeba nam rodzinnych tragedii przed wyjazdem. - Alice szepnęła do wolnego bliźniaka, trącając go łokciem pod żebra.

- No pewnie, że niezłe! - odparł dumnie, jakby było oczywiste, że każdy kawał który robią jest świetny z założenia. Zresztą dla nich na pewno był, dla tych którym go robili niekoniecznie, ale przecież to już miało minimalne znaczenie. Zwłaszcza jeśli nie mógł mieć nic przeciwko. - I widzisz Brzytewka, tak nawijasz i nawijasz aż trzeba cię było odcedzić... a teraz przez ciebie Paul ma kłopoty. - wskazał na ponownie szamoczącą i przekrzykującą się rodzinę.
- Byś nawijała z sensem i po ludzki to by tego nie było. - dodał wyjaśniając powód ich numeru i oczywiście po gangersku zwalając winę na ofiarę.

- Gdybyście poszerzyli w końcu słownictwo i zaczęli używać tego co macie w czaszkach w celach innych niż poruszanie się, glanowanie, gadanie, strzelanie i prokreacja, to Paul by teraz nie cierpiał. - odgryzła się.

- Cierpi bo masz wiecznie niezamykającą sie twarz, z której leci coś, czego nie da się spokojnie słuchać. Byś nawijała normalnie, to by nie trzeba było cię odcedzać. - Latynos jak na gangerską etykietę mówił do niej całkiem grzecznie, choć bynajmniej ciężko to było nazwać przyjaznym i miłym głosem wedle przedwojennych norm. Ton też już mu balansował na granicy jeszcze żartu, a już poważniejszych i bardziej nerwowych argumentów. Takich w wersji made in Detroit.

- Nie moja wina, że reagujecie agresją na wszystko, czego nie rozumiecie. Ile masz lat, Hektor? Dwadzieścia pięć - sześć? Wychowałeś się tu, uczyłeś zasad i języka jakie panują po wojnie. Wyobraź sobie teraz, że nagle zostajesz kompletnie sam, w obcym sobie świecie. Nie ma reszty gangu, nie ma Detroit, przynajmniej takiego jakie znasz teraz, ale jeszcze gorsze ruiny przysypane piaskiem. Twój świat znika, umiera... jest zimny, jak napromieniowany trup. Lądujesz gdzieś, gdzie ludzie znają tylko garść dwudziestu prostych słów typu: jeść, spać, zabić. Umieją przetrwać, ale nie pogadasz z nimi o spluwach, ani wyścigach… tylko o czymś, na czym sam nigdy się nie znałeś. Przy każdej rozmowie musisz pamiętać o tym, że nie wolno ci używać słów innych niż te najprostsze, bo się nie dogadasz. Każdą myśl, zanim ją wypowiesz, przerabiasz w głowie na wersję bardziej zjadliwą… ale niektórych nie da się opisać dwudziestoma wyrazami. - uśmiech lekarki stał się dość kwaśny. - Na każdym kroku, przy każdym oddechu czujesz że średnio tam pasujesz, odstajesz, ale nie możesz wrócić do domu, bo jego już nie ma. Nie ma powrotu do przeszłości, nieważne jak mocno byś tego nie pragnął. Żyjesz więc, starając się uczyć nowych praw tych obco myślących ludzi. Próbujesz tłumaczyć jak obsługiwać pistolet, co to jest silnik - oczywiste fakty jakie za twoich czasów wiedział każdy normalny człowiek w Detroit... lecz nikt nie chce słuchać, nie potrafi zrozumieć. Bariera językowa, pokoleniowa... różnica między tym do czego przywykłeś i wiesz ty, a tego co interesuje nowe społeczeństwo. Co krok robisz z siebie pośmiewisko i jest ci smutno, bo bardzo brakuje ci dawnego życia i zwyczajów. Kogoś, z kim choć przez pięć minut dziennie dałoby radę pogadać… tak normalnie, bez gryzienia w język… w swoim zrozumiałym języku: o typach spluw, amunicji, czy silnikach do samochodów. Czymkolwiek, co pamiętasz. Co znasz... - głos uwiązł jej w gardle. Odwróciła głowę w stronę z której przyszła, aby Latynos nie widział że zaczęła intensywnie mrugać.
- Słyszałeś co mówiłam na dachu, wtedy przed meczem. Na dobrą sprawę żyję tu niecałe dwa lata, z czego większość czasu u Tony'ego pod kloszem... albo przykuta do laboratoryjnego stołu, głęboko pod ziemią. Poprzedni pracodawca w głębokim poważaniu miał rozmowy na tematy inne, niż zlecane do wykonania zadania. Chciał rezultatów i tyle. - podjęła temat mocno schrypniętym głosem, podziwiając wędrującego po obdrapanej ścianie czarnego pajączka. Czy jej się wydawało, czy zamiast ośmiu miał dziesięć nóg? Zagryzła wargę... to i tak nieistotne. - Z wami, w Det, bujam się parę miesięcy i dopiero to jest pełen kontakt z tym, co obowiązuje po wojnie. Jest czasami… cholernie ciężko, ale opiekujecie się mną, uczycie. Staracie się pomóc. Wiem to, czuję i jestem bardzo wdzięczna. Dlatego też się staram, nie widzisz tego?

Nie widziała reakcji na swój przydługi monolog, za to wyraźnie usłyszała co Hektor mówi.
- Pani go już zostawi! No zobaczy pani, Brzytewka jest juz odcedzona i nic jej nie jest! - krzyknął w głąb klatki, na dowód odsłaniając przejście i wskazując szamoczącej się parce rudowłosą postać. Parka na schodach na moment ucichła i znieruchomiała patrząc na sylwetkę w przejściu.

Savage obróciła się z wesołą miną przyklejoną do twarzy. Starszej kobiecie posłała uspokajający, szczery uśmiech.
- Źle się poczułam, chłopaki chcieli mi pomóc zaczerpnąć świeżego powietrza. Nic się nie stało, naprawdę. - podeszła i złapała gospodynię pod ramię, pociągając delikatnie w stronę schodów.

- Źle się poczułaś po moich naleśnikach? - starsza kobieta spojrzała na młodszą spojrzeniem z jakim zwyczajowo kobiety przyjmują krytykę swojej sztuki kucharskiej, gdy już nawzajem z synem wyzwolili się z objęć i uścisków. Chłopaki wrócili do salonu, a one dwie pomaszerowały do kuchni.

- Jeśli to nie problem chciałabym podpytać i podpatrzeć jak pani je robi. Są przepyszne, niczym z najlepszej restauracji. Od lat nie jadłam nic równie dobrego, mówię szczerze. Teraz wszystko jest albo w puszkach, albo suszone… i ten dżem! Smakuje trochę jak truskawki, ale to nie one, prawda? - nadawała z fascynacją, prowadząc ją w dół schodów, a gdy tylko przekroczyły próg i zostały same, zamilkła i rozglądając się po pomieszczeniu.
- Ma może pani pieprz? Albo sos chilii, lub coś równie pikantnego? Im ostrzejszy, tym lepiej. - mrugnęła konspiracyjnie, a piegowatą twarz ozdobił wyjątkowo szeroki uśmiech.

- Tak, mam coś ostrego. Mogę tylko spytać po co ci to? Wiesz, jak te naleśniki ci jednak szkodzą, to zrobię ci zaraz coś innego. Mam kurczaka. Miał być na jutro, ale właściwie mogę zrobić i na teraz. Jak chcesz mogę go przyprawić na ostro jeśli lubisz. - wzięła słowa lekarki na serio i chciała gościowi wynagrodzić te traumatyczne jej zdaniem przeżycia w swoim domu, zafundowane im obu przez jej syna i jego najlepszego kumpla.

Słysząc litanię kulinarną, ruda szybko pokręciła przecząco łepetyną, wyciągając przed siebie ręce w geście uspokajania oponenta.
- Nie, nie… proszę się nie kłopotać, ani mną nie przejmować. Wszystko jest w porządku, z chęcią zjem dokładkę, albo i dwie. Przepraszam za zamieszanie, nie chciałam aby musiała się pani denerwować przez nasze z Paulem i Hektorem przepychanki słowno-siłowe… a pieprz i papryka. - zagryzła wargę, wodząc wzrokiem od starszej kobiety do stojącej na gazie patelni.
- Zauważyłam, że chłopaki mają strasznie niewyparzone języki, lubią też ostre zabawy. Chciałam im się odwdzięczyć za pomoc na górze i samej im pomóc przy okazji, bez robienia krzywdy - zastrzegła szybko na “w razie czego”. - Im również smakuje pani kuchnia, a jeśli w danym fragmencie dżemu znalazłoby się coś więcej niż owoce… za pani pozwoleniem, oczywiście. - kiwnęła na koniec głową.

- Ach, rozumiem. - powiedziała w końcu gospodyni, a twarz rozjaśnił jej wyraz zrozumienia i uśmiechu. - Tak, kochanie masz rację. Myślę, że tym łobuzom przyda się trochę czasem dosolić i dopieprzyć tu czy tam. - rzekła wesoło. Otworzyła jedną z szafek, wyjmując jakieś pojemniczki i torebki z przyprawami.

Alice ucieszyła się, że kobieta podłapała o co chodzi i nie ma przeciwwskazań. Przysiadła na parapecie i z uwagą obserwowała przygotowywanie posiłku, starając się zapamiętać każdy z wykonywanych kroków i etapów.
- Kiedy wrócimy do Detroit z tej nieszczęsnej wyprawy… czy mogłabym czasem do pani przyjść i popatrzyć na panią w kuchni? Obiecuję, że nie będę sprawiać kłopotów i zrozumiem, jeśli odpowiedź będzie przecząca. - zaczęła cicho, oplatając się ramionami. - Nigdy się tego nie uczyłam... trochę wstyd, żeby kobieta nie potrafiła gotować.

Rozmawiała i ciałem tkwiła w starej kamienicy, myśli zaś powoli, acz nieubłaganie poczęły wędrować w stronę szpitala. Poprzednio do Cheb Runnerzy zabrali tylko Brekovitz'a, jego torbę i parę gratów, z aniołem Miłosierdzia gdzieś wśród wszystkich bambetli. Jechali z misją pacyfikacyjną, nastawioną na szybką akcję i taki sam powrót do Detroit. Teraz zaś sytuacja wyglądała kompletnie inaczej. Nikt nie wiedział ile zejdzie im z nową wyprawą, lecz jedno było pewne: rannych nie zabraknie. Po stronie gangerów, czy Chebańczyków... nieważne. Wojna nie patrzyła komu zaciska ołowiane szpony na gardle - dla niej wszyscy byli równi i równie łatwo mogli pożegnać się ze zdrowiem i życiem. Żeby szpital polowy miał ręce i nogi, Savage potrzebowała zabrać ze sobą masę klamotów, poczynając od materacy aby pacjenci nie leżeli na własnych kurtkach albo ziemi, poprzez skrzynki leków i opatrunków, na porządnym oświetleniu kończąc. Do tego ostatniego od biedy nadawały się ogniwa galwaniczne, ale o wiele lepsze byłyby akumulatory. Gdyby rozesłała chłopaków po mieście, powinni coś znaleźć. Tak samo jak folię, plandeki i linki... kable, lampki. Worek niegaszonego wapna Marcus otworzył poprzedniej nocy, tuż przed pogrzebem Spider'a. Zostawało pytanie jak to wszystko spakować w jeden samochód i furgonetkę. Jeżeli wpakowałaby te cholerne materace do busa z jeńcami, a nietłukący, ciężki sprzęt załadowała na dach, zabezpieczyła plandeką i przywiązała - z miejsca zyska kawał przestrzeni do wykorzystania na przewóz chociażby słojów z alkoholem do odkażania, czy prywatnych drobnostek... tudzież Toby'ego. Klatkę z Tyfusem od biedy dało się trzymać na kolanach przez całą podróż. Szczurzysko jechało z nimi, nie istniała inna opcja. Kto by je karmił, gdyby okazało się, że "biznes za miastem" przeciągnie się na parę tygodni? Lub gdyby nie wrócili w ogóle? Musiała też zostawić informacje dla Tony'ego, tak na wszelki wypadek. Parę słów dało się od biedy spisać na kolanie w drodze do szpitala, a jeśli lekarka ładnie poprosi, powinna znaleźć kogoś, kto podrzuci przesyłkę na drugi koniec miasta.
Powinna... zrobić wiele rzeczy już dawno, tylko czemu ciągle na wszystko brakowało jej czasu?
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-02-2016 o 11:51.
Zombianna jest offline  
Stary 15-02-2016, 06:07   #158
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 19

Pustkowia; lotnisko; płyta główna; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Szuter i siostry Winchester




https://upload.wikimedia.org/wikiped...nery_Range.jpg


Czy to gorąca detroidzka krew czy frustracja minionych dni czy zwykła niecierpliwość sprawiłt, że dziewczyna za kierownicą wreszcie dała po garach i mogła pokazać jak to się robi w Detroit. Okazało się, że faktycznie miała okazję. Początkowo prosta droga była po dwudziestu latach zaniedbań i ostatnich pogodowych ciekawostkach miała typowo wiosenne przybranie w postaci płytkich kałuż, głębokich kałuż, kałuż na po parę metrów zalewajacych drogę które efektownie rozbryzgiwały się pod kołami na boki i małych kałużek akurat by wjechac w nie jednym kołem lub fantazyjnie ominąć w ostatniej chwili. To jeszcze nie było nic specjalnego dla kogoś urodzonego w mieście szaleńców i stolicy współczesnej motoryzacji. Tak wprawny kierowca jaki obecnie prowadził napędzaną dieslem maszynę miał jeszcze całkiem spory margines bezpieczeństwa w porównaniu do niedzielnych kierowców dla których takie warunki już były by pewnie dość trudne. Zwłaszcza jak się na prędkościomierzu było niedaleko do wartości trzycyfrowych.

Ciekawie zrobiło się dopiero gdy drzewa po ob stronach zbliżyły się do drogi tworząc baldachim i po ostatnich ulewach na ziemi leżał prawdziwy wiatrołom. Tam gałąź na poboczu z lewej, tu całkiem spory pieniek w poprzek a tam konar wzdłóż bo o masie liści czy drobniejszych gałęzi nie było co mówić. Dla Tiny takie warunki w połączeniu z prędkością i wiosenna drogą były już zauważalnym wyzwaniem. Musiała się skoncentrować by mijać kolejne pzeszkody. Drewniane, wiosenne zawalidrogi najpiew zbliżały się błyskawicznie do maski pojazdu i wyglądało jakby miały staranować centralnie maskę samochodu by w ostatniej chwili minąć z jednej czy drugiej burty pojazdu zmieniając się w ciemną zamazaną smuge a resztę i tak przesłaniała kurtyna rozbryzgiwanej wody. I kierowcą i pasażerami rzucało na wszystkie strony w rytm tej dzikiej jazdy. Wpadali więc na zarówno na elementy samochodu począwszy od drzwi po dach oraz siebie nawzajem.

Kulminacyjnym momentem tej szalonej jazdy okazał się jakiś pieniek który nagle “wyskoczył” tuż za zakrętem. Może gdyby Tina dysponowała prawdziwą wyścigówką przystosowaną do Wyścigu miała by inne opcje ale ten karawan zmodernizowany na krążownicze trasy do takich nie należał. Był zbyt ospały i powolny by mieć realną szansę na ominięcie tak dużej przeszkody. Można było tylko próbować zminimalizować straty. Po detroidzku. Moment prostej był za krótki by wyhamować czy realnie zwolnić ale starczył na wyprostowanie bryki. Fura złapała oddech przed uderzeniem i staranowała przeszkodę wykorzystując maksimum prędkości na minimum uderzanej powierzchni. Cały pojazd zachował się jak pocisk przeciwpancerny. Nikt, nawet Tina nie miał jednak pojęcia czy to starczy na przebicie sie. Na moment wszystkim serca zamarły gdy rzuciło nimi naprzód przy uderzeniu. Świat zmienił się w rozmazane smugi zbliżających się oparć przednich siedzeń dla Szutera i Whitney i kierownicy czy deski rozdzielczej dla Tiny i Tod’a. Słyszeli huk uderzenia, jęg dartego metalu, odgłos pękającego drewna a potem jakby nagle wyskoczyli do przodu i choć zaczęli sunąć bokiem ku poboczu to tylko jedne koło zaryło w błoto za asfaltem nim pewna ręka Tiny nie wyprostowała auta. A potem nagle stała się siatłość. Niczym linię mety minęli rozwaloną bramę i znaleźli się po drugiej stronie ogrodzenia w krainie bez drzew z pochmurnym niebem nad sobą. Byli na miejscu.

Tina zwolniła aż w końcu zatrzymała pojazd. Mieli przed sobą panoramę starego lotniska. Otaczały ich jakieś stare habgary, większe budynki wyglądające na magazyny, mniejsze w stylu jakiś jednorordzinnych domków i same centrum o aparycji przeciętnego centrum handlowego a zapewne będące głównym terminalem lotniska. O tym że to faktycznie lotnisko najdobitniej świadczyły wraki całych i spalonych samolotów walających się to tu to tam od małych awionetek, przez śmigłowca aż po wielkie czterosilnikowe bydlęta zdolne chyba zmieścić w swoich trzewiach i czołg. Nad wszystkim królowała charakterystyczna wieża kontroli lotów. Na poboczach zaś tak jak wspominał wcześniej Tod faktycznie rosła trawa i faktycznie dość wysoka. Na pewno wyższa niż dach ich osobówki.

Po finiszu Wyścigu który chyba tylko Tina zniosła z pogodą ducha mogli spróbować ogarnąć się, teren i samochód. Whitney nie miała zbytnio zadowolonej miny ale ciężko było stwierdzić czy to z powodu krwawiącej wargi i nosa czy widoku maszyny gdzie zwłaszcza maska wyglądała własnie jak po czołowym spotkaniu z pieńkiem. Szuter czuł się nieco zdezorientowany ale w porównaniu do Tod’a zniósł szaleńczą jazdę całkiem nieźle. Bo zazwyczaj konny a nie zmotoryzowany zwiadowca po wyjściu z pojazdu oparł się dłońmi o dach i wyraźnie potrzebował chwili na złapanie oddechu.

- Poszła miska olejowa. Nie możemy tak wrócić bo się zatrze wszystko. Musimy coś znaleźć, jakąś blachę czy co to wtedy będę mogła to zaklajstrować. - odezwała się w końcu Whitney. Ale wilgotny, ciemny i parujący w chłodnym powietrzu ślad jaki zostawał za ich pojazdem był widoczny i dla pozostałej trójki.




Cheb; dzielnica centralna; biuro szeryfa; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Nataniel "Lynx" Wood, Gordon Walker i Nico DuClare



- Synu, ja może nie wyraziłem się dostatecznie jasno. - rzekł raczej cierpkim tonem Dalton gdy Wood skończył swoją argumentację. - Nie interesuje mnie co moi ludzie robią poza służbą o ile jest to zgodne z prawem i nie rzutuje na samą służbę. Dotyczy to wszystkich obecnych w słuzbie i tych którzy mieliby do niej dołączyć. A pół roczne znikanie sobie bez słowa rzutuje na służbe jak jasna cholera. I dlatego nie będzie to u mnie tolerowane u nikogo. Jako osoba podobno mająca doświadczenie i kontakty z organizacjami wojskowopodobnym mam nadzieję, że nie masz problemu ze zrozumieniem tej kwesti. - odparł stanowczym tonem szeryf. Nie sprawiał wrażenia kogoś kto miałby zrozumienie dla takich numerów ze znikaniem ze słowa z dnia na dzień. - To jest właśnie jeden z tych elementów zaufania i nieposzlakowanej opinii jakie trzeba mieć do tej roboty. - dodał równie cierpkim tonem kończąc ten wątek.

- To ty twierdzisz, że twoja przeszłość nie wróci. Na jak długo tym razem? Pół roku? Rok? Znowu dwa lata? A jak znów będziemy potrzebować każdego człowieka i każdej lufy to znów będziesz miał swoje supertajne i ważne sprawy do załatwienia? Takie co się oczywiście potem nikomu a przede wszystkim nam nie musisz tłumaczyć. Aha, i my oczywiście znowu mamy za to zdać ci szczegłółowy raport z tego co się jak cię nie było. Pan dyrektor Wood sobie pojechał na wakacje a teraz sobie ma życzenie wrócić i rząda sprawozdania z tego co się działo jak go nie było. - Brian najwyraźniej nie miał zamiaru stać i biernie się przysłuchiwać słowotokowi Lynx’a. I widać było, że ci dwaj najwyraźniej żywią do siebie dość zblizone uczucia sympatii i przyjaźni. Teraz wyraźnie pił do pierwszego spotkania po pogrzebie pastora i wrażenia jakie zrobił na nim snajper i jego zachowanie. Stanął przy wyjściu z kantorka gdzie zaprowadził całą czwórkę szeryf i musiał słyszeć całą rozmowę.

- Spokojnie Brian. Jeśli Nathaniel mówi na poważnie i okaże rozsądek na pewno przemyśli swoje wcześniejsze zachowanie. - Lynx nie był gadaczem co wyłapywał ludzkie reakcje czy mimikę twarzy w lot ale służbowy żargon najwyraźniej u wszystkich przedwojennych czy obecnych słuzbistów był podobny. Nawet jeśli Dalton był bardziej wyrafinowany czy opanowany od Saxton’a to najwyraźniej w sprawie wcześniejszej postawy snajpera uważał podobnie. Najwyraźniej nie zaskarbił sobie ich cieplejszego spojrzenia na siebie przy pierwszym spotkaniu w tym roku.

- A co do specjalnego czy nie zachowania i traktowania to wszyscy nosząc tą odznakę... - tu klepną się w pierś po swojej blaszce. - ...służymy tej samej społeczności, temu samemu prawu i podlegamy temu samemu regulaminowi. Więc wszyscy moi zastępcy są traktowni tak samo i rozliczani ze swojej roboty. Jeśli obawiasz się być traktowany niesprawiedliwie albo nie móc tego zaoferować innym zastępcom to chyba obaj musielibyśmy jeszcze przemysleć twoja kandydaturę. - przy innych zastępcach wskazał wyraźnie na stojącą wewnątrz kantorka Nico i przy drzwiach Brian’a.

- Czym się różni status zastępcy od roboty Sanders’a? No nie żartuj… - prychnął nawet chyba trochę rozbawiony tym pytaniem. - Tym się różni. - klepnął się znowu po swojej odznace i na twarz wróciła mu ponownie marsowa mina. - Sanders jest szkoleniowcem na kontrakcie. Szkoli naszych ludzi w walce, głównie strzelaniu, taktyce i walce wręcz. Zna się na tym. Więc w uznaniu jego zasług podczas zimowych walk zaproponowałem mu tą fuchę a on się zgodził. Poza tym jeśli go widziałeś to wiesz, że odniósł wówczas tak silne rany, że zdrowie mu nie pozwala być zastępcą. A ma czas na szkolenia podczas gdy my możemy się zająć naszą robotą. Ale jest szkoleniowcem więc nie ma uprawnień jaką daje odznaka. Ani takiego szacunku jaki w tej społeczności noszenie tej małej blaszki daje. - wskazał palcem na odznakę wpiętą w klapę ubrania Kanadyjskiej traperki. Snajper na tyle długo żył tutaj by wiedzieć, że Dalton i jego ludzie faktycznie mają posłuch i szacunek u miejscowych. Przez wiele lat swojego szeryfowanie potrafił poradzić sobie z większością problemów i tak dobierał ludzi, że również potrafili jak dotąd zachować etos znany z przedwojennych akademii policyjnych jakie on ukończył zdawałoby się wieki temu w świecie z którego obecnie zostały resztki. W tej społeczności więc ten kawałek błyszczącej blaszki naprawdę coś znaczył. Szacunek dla szeryfa i jego metod były tak silne, że nawet po tej strasznej zimie gdzie osada dostała cięgi widoczne gołym okiem zaraz po wjeździe do miasta ludzie nadal go cenili i szanowali. A sporo z tego spływało też na jego zastępców. Drzwi do służby z odznaką nie były też zamknięte skoro jak sam parę dni temu Nico dostała się w szeregi zastępców a przecież była tu krócej niż Wood’a nie było. Choć wyraźnie widać było, że to w uznaniu jej zasług w zimowych wydarzeniach.

- A od Nico mamy naboje do treningu strzeleckiego na tych szkoleniach. - przypomniał wszystkim Brian dorzucając wisienkę na torcie wyjaśniania kwesti treningu i roli nie tylko Sandersa. Mówiąc to uśmiechnął się pierwszy raz odkąd zaczęła sie ta romowa choć uśmiech był raczej adresowany do życzliwej Kanadyjki.

- A kokosów jak się nie spodziewasz to bardzo dobrze. Chyba widzisz, że mundurowi tutaj nie ociekają gamblem co? - szeryf uśmiechnął się pod nosem wskazując głową na widoczną dwójkę zastępców. No i faktycznie na tle społeczności jakimis materialnymi bigactwami się ani on ani jego ludzie nie wyróżniali. Mieli mniej więcej to samo co reszta. Żaden się nie dorobił nawet samochodu czy nie hulał przepuszczając gamble ba lewo i prawo. Jedyną rzeczą jaką można było ich wyróżnić z tłumu Chebańczyków poza odznaką była broń. Szeryf zdołał skompletować dla każdego ze swoich ludzi po broni bocznej i automacie co było wyraźnie powyżej chebańskiej średniej. Sama Nico czy Nathaniel mieli w pojedynkę siłę ognia większą niż kilka chebańskich rodzin postawionych w stan gotowości.

- Z wynagrodzeniem sprawa wygląda jak powinno w służbie publicznej. Czyli niewiele i skromnie. Odpada nam wyrzywienie i utrzymanie bo to nam funduje tutejsza społeczność. Mamy też pierwszeństwo przy wymianie szpeja z opłat, kaucji i madatów. O właśnie jak to co tu widzisz w tej skrzyneczce co nam zostało po paru panach sprzed paru dni którzy uparli się rozrabiać u naszego Jack’a. Zresztą byłeś tam to wiesz jak było. Czasem się trafi jakas nagroda, czasem uda się zdobyć bony czy sa dobre czasy to jest nadwyżka ammo do podziału. Ale dobre czasy skończyły się w zimie a ten sezon zapowiada się chudo i boleśnie więc nie będę cię łudził. A poza tym no cóż. Jak w kościele co łaska. - skończył przedstawiać zarobkowy element służby publicznej. W porównaniu do niektórych ofert czy kontraktów albo tego co mógł tu czy tam zgarnąć najemnik czy łowca nagród prezentowało się to dość skromnie. A w tym sezonie nędznie. Z drugiej strony przy obecnym deficycie żywności w osadzie darmowe racje potrafiły znacznie zmieniać kosztorys. Póki się nie miało własnego lokum to wynajem pokoju też mógł pożreć ammo zwłaszcza w dłuższej perspektywie. Jack był miły ale był handlarzem i za darmo nikogo nie gościł. Pod względem materialnym więc służba była ciężka raczej dla ludzi którzy robili to z powołania. Inną sprawą był pewien niematerialny aspekt tej fuchy jaką na końcu jedynie zarysował szeryf. A mianowicie gdy ludzie zwyczajnie kogoś lubili to nawet w biednych i chudych latach potrafili się odwdzięczyć. Czasem zaprosić na obiad, czasem mowiąc coś ciekawego a czasem nawet konkretniejszym szpejem. Zastępca szeryfa pewnie nie miałby zbyt wielu kłopotów z wyremontowaniem jakiejś chawiry a jakiś najemnik czy kontraktor niekoniecznie.


---


https://upload.wikimedia.org/wikiped...%28Lost%29.jpg



Rozmyślania nad opcjami przerwało wszystkim lekkie trzepnięcie drzwi wejściowych. Ze swoejgo miejsca w kantorku szeryf i jego goście ich nie widzieli ale usłyszeli głos Eliott’a. - Już jesteśmy! Gdzie oni są? - spytał do jedynego widzianego dla siebie kospodarza czyli Briana.

- Tutaj. Cześć Kate. - odpowiedział krótko Brian odstępując miejsce by obie grupy mogły się ze sobą spotkać. Po chwili widzieli się już wszyscy w głównym holu.

- Cześć Kate, dziękuję, że przyszłaś. Jesli byś mogła zerknąc na tą czwórkę byłbym zobowiązany. Mamy opatrunki no ale odkąd odszedł nasz pastor niestety brakuje nam fachowej ręki. - zaczął od roli gospodarza szeryf. Lynx’owi faktycznie coś świtało, że zazwyczaj szeryf żył w dobrej komitywie z Miltonem i to niejako on był jego dyżurnym medykiem. I do kościoła nie było aż tak daleko.

- Rozumiem. Gdzie mogę się rozłożyć? - spytała krótko brunetka o uroczej twarzy choć obecnie układajacej się w dość oziębły i obojetny grymas.

- Myslę, że najwygodniej w tej chwili będzie w celi. - wskazał na krótki korytarz z kratami zamiast ścian.

- No dobrze. Ty pierwszy. - zgodziła się Austen i wskazała palcem na Walker’a który nie tylko ubranie miał najbadziej pocięte.

Lekarka wterynarii musiała i tak rozciąć niedawno co założone wszystkie opatrunki, przemyć, pozszywać i załozyć nowe. Co nawet jej fachowym dłoniim trochę czasu zajęło. Najwięcej czasu spędziła z Gordonem który miał ich najwięcej. Ruchy miała płynne i oszczędne, wyraz twarzy skupiony a wokół siebie roztaczała aurę chłodnej rezerwy. Walkerowi oświadczyła, że wdało mu się w rany zakażenie. Ale na szczęscie jest początkowe stadium. Ma szansę się wylizać jeśli będzie dbał o rany, dobrze się odżywiał i mnostwo odpoczywał. A jeśli nie no może liczyć na naturalne siły witalne organizmu. Ale jesli mu się nie uda umrze w ciągu kilku dni od zakażenia krwi. Ona wiele nie pomoże jeśli rany będą non stop zagrożone zakażeniem. Spec od robotów nie był medykiem ale znał i życie i wojnę i Front i wiedział, że zakażenie krwi wykończyło więcej chłopakow niż stal gaz i ołów. Z pozostałą trójką z kazdym spędziła mniej czasu bo mieli mniej do bandażowania i zszywania ale zachowanie było podobne.




Topek; Ruiny; stara szkoła; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Will z Vegas



Dzieciakowi ciężko jest zwiać przed dorosłym zwłaszcza jesli okaże się on być uparty w pościgu a nie ma gdzie się skitrać. Ta prawda z każdą sekundą pogoni zmieniała się z teorii w praktykę i było to jasne dla wszystkich uczestników pogoni. Chłopaczyska widząc, że dorosły zbliża sie z kazdym krokiem panikowali co raz bardziej. Biegli ile sił ale ich krótszy krok i mniej pojemne płuca nie mogły wygrać tego wyścigu. A widok wsciekłego, obcego faceta z obrzynem w łapie wcale nie zachęcał ich do szukania innych alternatyw poza ucieczką na oslep.

Will złapał za bluzę jednego smarkacza. Drugiego choć był w podobnej odległości nie mógł bo chwyt miał zajęty trzymaniem broni. Mimo to obaj ze strachu wrzasnęli rozdzierająco jakby ich własnie kwasem polano. Jednak to zachwiało i złapanym i łapiącym i obaj sgubili krok dając się od razu wyprzedzić uciekającemu chłopakowi. Nie na długo. Tamten zaczął wbiegać na kolejne schody a Will ze złapanym dzieciakiem wpadli z impetem na ich podstawę gdzie obaj się wyłożlyli. Zanim któryś z nich się zdołał pozbierać czy to by dalej uciekać czy by dokładniej złapać wyczuli ruch. Coś pod nimi jakby cała budowla drgnęła. I drgneła. A przynajmniej schody na jakich się znajdowali. Momentalnie odczuli takie idiotyczne uczucie spadania i już lecieli. Niezbyt długo, jakiś ułamek sekundy nim razem z zarwaną klatką schodową gruchnęli o poziom niżej co i myśliwego i ofiarę znów rozłozyło na łopatki. Zanim zdążyli choc odetchnąć ten poziom też się zarwał i tym razem lecieli już dłuzej. Znów gruchnęli ale porządniej. Will poczuł jak siła iderzenia wybija mu powietrze z płuc i unieruchamia na chwilę. Potrzebował moment by dojśc do siebie.

Po chwili ogarnął. Leżał na roztłuczonych schodach. Chyba z piętro czy dwa niżej. Widać poniższe poziomy klatki musiały być zarwane już wcześniej to gdy się zapadło to co jeszcze się trzymało spadli na sam dół. Tu gdzie leżeli był jeszcze półmrok ale poza tą nieregularną plamą było niepokojąco ciemno. Jakby już byli poniżej gruntu. Chłopak obok niego też spadł i jęczał podobnie do niego. O ile nie był w szoku i nie czuł jakiejś rany to chyba podobnie jak cwaniakowi z Vegas chyba nie powinno nic być. Za to ten na górze darł się w niebogłosy. Darł się i płakał jednocześnie. Schody zarwały się także pod nim ale, że był wyżej to zdołał się widocznie złapać ich krawędzi. Zdołała ale chyba nie miał siły się wspiąć do końća wisząc na samych chłopięcych ramionach i dyndając poza przepaścią resztą ciała. Wszędzie unosił się kurz i dym, wciąż jeszcze z tej naturalnej katastrofy budwlanej spadały gruz i kamyki. Jeszcze było za krótko po zawaleniu by ocenić czy na tym się skońćzy czy zawali się coś jeszcze. Schroniarz odkrył też, że ma obie ręce puste więc gdzieś podczas upadku wypuścił obrzyna. Mógł być gdzieś w pobliżu na wierzchu, mógł być zniszczony czy uszkodzony a mógł gdzieś być pod spodem. - Potwory. - wyjąkał cicho leżący obok mężczyzny chłopiec. - Mama mówiła, że w Ruinach mieszkają potwory… - siąpnął nosem i popatrzył wyczekująco na niedawnego pościgowca chyba oczekując jakiejś reakcji po nim.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinkia Brzytewki; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Alice "Brzytewka" Savage




Pożegnanie z mamą Paula okazało się całkiem wylewne dla obu stron. O drobnych kłopotach, kłótniach czy psikusach nikt zdawał się już nie pamiętać. Matka gangera pożegnała się z każdym z trójki wychodzących z domu jakby był jej własnym dzieckiem. Każdy też dostał wałówę placków i naleśników i o ile się Alice orientowała wszystkie trzy paczuszki były podobnej wielkości. Przez zawinięty materiał biło jeszcze przyjemne, kojące ciepło dopiero co zrobionego posiłku. Mama starała się nie płakać choć wyraźnie szkliło jej się coś w kącickach oczu.

- Hektor, dbaj o niego. Przecież tak naprawdę jesteś taki dobry, miły chłopak. - starsza kobieta tym jednym krótkim zdanie sprawiła, że latynos wręcz spąsowiał i nie wiedział gdzie oczy podziać.

- Nie no co pani, przywioze go z powrotem nic mu nie będzie! - zapewnił od razu machajac nonszalancko ręką. - Ale ten, tak ciszej trochę pani może mówić? Bo dzielnia słucha to wie pani… - dodał już bardziej cierpkim tonem i ruszył w stronę czekajacego autobusu by nie prowokować wiecej kłopotliwych sytuacji.

- Nie no mamo, weź, ty zawsze coś musisz chlapnąć na koniec… - jęknął zdegustowanym tonem Paul choć alice była prawie pewna, że przerabiają jakiś wariant tego scenariusza przy każdym rozstaniu. - No nic mi nie będzie nie? Zawsze przecież wracam. - dodał uspokajającym tonem do rodzicielki.

- Tak, tak, na pewno… Ale wiesz jak mi ciężko? No ale dbaj o siebie Paul bardzo cię proszę. I o tego swojego łobuza też. Wiesz, że to łobuz ale to dobry chłopak. I on jest sam to trzeba mu pomóc. - dodała jakby tłumaczyła synowi coś.

- No rrany mamo… No do kogo ta mowa? No przecież wiem no. Zawsze o niego dbam już dawno by zginął beze mnie. - jęknął znowu młody mężczyzna słysząc matczyne gadanie i zirytowany powtarzanymi dla niego czywistościami.

- I o Alice też dbajcie. Jest kochana, że z wami tyle wytrzymuje. I wiesz Paul ona jest lekarzem… - mama Paula kontynuowała swoje pożegnanie ignorując synowską irytację a teraz zwracając się już bezpośrednio do Alice. I jak rzadko kto w gangu używała jej imienia a nie wymyślonego przez szefa bandy pseudonimu.

- Tak wiem a lekarze mają wzięcie i to świetna partia. - przytaknął jej syn by wreszcie zakończyć te pożegnanie. - Dobra mamo, my mamy z Hektorem robotę zo zrobienia i Brzytewka zresztą też. Musimy spadać. Jak skończymy to wrócimy. To na razie. No i nie płacz rany, przecież nie jedziemy na koniec świata… - jęknął znowu choć wyglądał też na w sporem mierze zmieszanego i zakłopotanego. Chciał już pożegnać się i nie przeciągać struny z tymi gadkami. Odeszli a widząc, że dwójka zbliża się do pojazdu Hektor uruchomił silnik. Poczekał aż wejdą do środka a potem dał wycisk klaksownowi ruszajac w pełni detroidzkim stylu. Pomachał przejeżdżając obok wejścia od kamienicy gdzie wciąż stała drobna zdawałoby się kobieca sylwetka i też im machała. Po czym wszystko zniknęło za zakrętem i wokół nich znów roztaczały się sterty odsuniętych na bok wraków tworzące bandy pomiędzy którymi odbywał się ruch uliczny a nad wszystkim dominował kanion wyszczerbionych kamienic i baldachim stalowo - szarego nieba.


---



Obaj bliźniacy zawieźli Alice pod jej klinikę i tam się rozstali zostawiając autobus a sami ruszajac wykonać polecenie od szefa. Jeśli po rozstaniu mamą Paula byli trochę niemrawi i milczący to gdy zajechali z wizgiem opon i silnika pod starą szkołę znów byli rozwydrzonymi bliźniakami jakimi znało ich całe miasto.

Alice zaś zwyczajowo już czekała masa roboty na miejscu. Choć nieco odmiennej niż zwyczajowe zszywanie pacjentów, rozpoznawanie schorzeń czy remontowanie budynków. Tym razem miała zespół ludzi, pojazdów i sprzętu oraz przydzielony czas by połączyć to w jedno. Właściwie pierwszy raz Guido potraktował ją jak pełnoprawnego członka swojego sztabu nawet oficera a nie kogoś o niewyjaśnionym do końca statusie. Miała zadanie takie samo jak kazdy z jego przybocznych, żadnego nadzoru nad sobą i swobodę działania w gestii jego wykonania. Oznaczało też, że w razie wpadki i nie wywiązania się z zadania możliwości wytłumaczenia się znacznie jej spadają. A Guido rządał od niej przygotowanie zaplecza medycznego dla wyprawy wojennej. I chciał mieć wszystko gotowe na dzisiejszą przedwieczorną porę.

Po prawdzie majac zespół ludzi, dwa przydzuelone pojazdy i materiał do spakowania raczej skromny niż bogaty było to wykonalne zadanie. Jednak miała ręce do pracy ale wiedziała, że to są proste ręce nawykłe do trzymania spluwy, noża czy kierownicy a brakowało im pomyslunku jakim charakteryzował się ktokolwiek w sztabie. Więc jeśli by coś zgapiła były marne szanse, że jej podwładni to wyłapią czy podpowiedzą.

Problemy wyszły czywiście też i od razu. Bo jakże mogła istnieć rzeczywistość bez nich? Toby’ego którego planowała zabrać ze sobą po kolejnych oględzinach stwierdziła, że jego stan jest stabilny ale w tej chwili i w tym miejscu. Ryzykowne byłoby go przewieźć choćby do kręgielni choć to jeszcze byłoby na pograniczy pozytywnych kalkulacji. Ale podróż w kilkustetkilometrowy rajd na pole walki w miejsce gdzie sama widziała co potrafi się przydarzyć w punkcie opatrunkowym to już ryzyko rosło do rosyjskiej ruletki z połową kul w bębenku. Bert wyglądał lepiej i podróż powinien przetrwać choć zostawała decyzja jak jemu by się wiodło w punkcie opatrunkowym. Bo przy odrobinie szczęścia w perspektywie tygodni miał szansę na powró do zdrowia ale nie dni czy godzin.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 19-02-2016, 16:48   #159
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
- Wchodzę w to - Lynx wskazał na blachę na piersi szeryfa. - Nie boję sie Szeryfie o twój obiektywizm i licze na to, że będę uczciwie traktowany. Ufam, że tak będzie - bardziej oznajmił, niż zapytał. - Co do kwestii finansowych, to mi odpowiadają. Dach nad głową i wyżywienie wystarczy. Bywałem w miejscach, przy których Cheb to rajski ogród, nie będe wybrzydzał. Od kiedy zaczynam? Mam tylko nadzieję, że nie dzisiaj - uśmiechnął się oszczędnie, wiedząc jak żałosny widok przedstawia jego odzienie i jego własna osoba.


- Okres próbny możesz zacząć od zaraz. I jeśli nie będe miał do ciebie zastrzerzeń wówczas pewnie zostaniesz jednym z nas.
- szeryf powtórzył to co mówił na wstępie na temat nie przyjmowania nikogo z ulicy i bez sprawdzenia z kim ma się do czynienia.

- Saxton wspominał, że do miasta przyjechali żołnierze z Nowego Jorku
- uważniej wpatrywał się w twarz Daltona - są przejazdem w drodze na front za Chicago? Czy zostają na dłużej? - snajper wiedział, że to było raczej niemożliwe by przybyli tu w jego sprawie. Obecność żołnierzy dużej metropolii jaka niewątpliwie było Zgniłe Jabłko, możeby odstraszyła gangsterów z Detroit do ponownego najazdu. Można było wiele zarzucić nowojorczykom, ale dbali o swoich sojuszników, przynajmniej tak długo jak im się to opłacało. Kto wie, może doniesienia z gazet przykuły ich uwagę? W końcu on sam o zimowych walkach w Cheb dowiedział się też przez przypadek.


Gordon najpierw przysłuchiwał się w ciszy rozmowie wstępnie ignorując fakt że rola zabójców maszyn zostałą na pierwszy rzut oka pominięta. Może to była odpowiedź szeryfa. Wolał jednak upewnić się, na razie jednak milczał czekając na rozwój dalszej rozmowy. Jednak całą przemiłą konwersację przerwało przybycie lekarki, która praktycznie z miejsca wyznaczyła Walker’a jako pierwszego w kolejce. Gordon poszedł więc z nią do celi. Lekarka była naprawdę niezłym fachowcem. Dawał się już zszywać gorszym, na froncie niezawsze ma się komfort o wybrzydzanie co do człowieka ratującego ci życia, a zakażenie… dziwił się że jego ciało nie zdołało się przyzwyczaić do zakażenia jako naturalengo stanu krwi. Po skończonej robocie podziękował grzecznie i wrócił do pomieszczenia w którym siedzieli wcześniej. Podszedł do szeryfa i powiedział trzymając w ręce wcześniej wręczoną mu kopertę:
-Dziękuje szeryfie. - skinął głową - czy podjął już Pan jakąś decyzję związaną z nami? Czy potrzebuje Pan więcej czasu do namysłu? Może są jakieś pytania i wątpliwości? Jak nie co do samych maszyn to do naszej osoby? Jestem osobą bezpośrednią i szczerą, nie owijam w bawełnę, mówię zawsze jak jest… liczę że Pan będzie równie uczciwy wobec nas. Jeśli mamy się stąd zwijać wystarczy że Pan to powie.

Nico przysłuchiwała się wymianie zdań, szczególnie ciekawie zapowiadała się informacja o żołnierzach, liczyła na to że ją rozwiną. Jej wzrok błądził po półkach, w końcu uśmiechnęła się z zadowoleniem i wyciągnęła płaską plastikową walizeczkę w kolorze zielonym, co prawda miała własny zestaw do czyszczenia broni ale w porównaniu z zestawem który był na posterunku wyglądał on jak multitool przy zestawie narzędzi. Pomimo zmęczenia wolała wyczyścić broń, zresztą to zawsze pozwalało jej zebrać myśli. Usiadła przodem do rozmówców i założyła nogę na nogę po czym wypchnęła tylną przetyczkę i złamała Diemaco żeby wyciągnąć bebechy.

- Tak, przyjechali wczoraj. Sporo ich. Jak rozmawiałem z ich dowódcą “zostaną tu odpocząć przez parę dni”. - rzekł szeryf nieco sardonistycznym tonem najwyraźniej niezbyt wierząc w szczerość i intencje nowojorskiego rozmówcy. - Na razie rozbili się po wschodniej stronie osady niedaleko Czerwonoskórych. Mało kto z nich pokazuje się w mieście ale może wczoraj byli zajęci rozbijaniem się na noc a dziś cośtam jeszcze robią z rana. - dodał suchym głosem i najwyraźniej spory oddział wojska zauważalnie przykuwał jego myśli.

- Nie da się ukryć synu, że jesteś osobą bezpośrednią. Co niekoniecznie musibyć zaletą. - szeryf wzrócił się nastepnie do Walker’a. - A co do powrotu na bagna w jakimkolwiek składzie i celu sprawa zależy od was. A nie oszukujmy się w tej chwili wyglądacie beznadziejnie. - dłonią wymownie przesunął od głowy po ubłocone buty speca od robotów. - Bez was nie ma sensu tam kogokolwiek posyłać bo jak Brian mówi nie wiadomo co trzebaodkopać a nawet jak się odkopie nie wiadomo co dalej. Więc dla mnie rozsądne by było odłożyć sprawę do jutra przynajmniej. Jeśli jednakzdecydujecie się ruszyć chciałbym wiedzieć tak z pół doby wcześniej by zebrać ludzi i sprzęt. - pół doby brzmiało sensownie o tyle, że jeśliby zdecydowali się ruszyć z rana to szeryf mógł wieczorem rozpuścić wieść na wiosce kto i co jest potrzebny. Bo przychodząc bez pstrzeżenia znów albo musieliby czekać na ludzi do pomocy albo ruszyć w podobnym składzie jak wcześniej.

Całej rozmowie przysłuchiwała się kanadyjska traperka czyszcząc swoją kanadyjską szturmówkę. A miała z czego. Co chwila wydłubywała jakieś grudy błotnistej ziemi, źdźbła trawy, wszędzie wdziała krople wody ściekające po natłuszczonych powierzchniach. Bagienne warunki jakby potrwały dłużej mogły naprawdę dać się we znaki jeśli chciało się utrzymać broń w sprawności. Na szczęscie byli tam stosunkowo krótko i jej karabinek ani razu nie zaliczył kapieli w bagnie choć wilgoć i tak wyłaziła na każdym sprzęcie, łącznie z amunicją nawet tą w magazynkach.

Czekając na przybycie Kate Lynx dopytał szeryfa o jeszczę parę spraw: - Wspominałeś wcześniej, że zastępcy mają zapewnione lokum i wyżywienie? Czy ja też mogę na to liczyć? Jeśli tak, to jak to wygląda od technicznej strony? Macie jakieś wolne lokum, czy na razie mam się zadekować w Łosiu, bo muszę doprowadzić się do porządku i odespać te ostatnie wyczyny.*


- Na lokal Jack’a macie kwit na tydzień. Ale to jak wiesz najdroższy lokal u nas i nie stać mnie by pernamentnie komuś tam łatwić wikt i opierunek. Ale jeśli nie masz gdzie się zatrzymać myślę, że znalazłby się jakiś spokojny pokój na mieście u kogoś. - odparł spokojnie przedstawiciel władz. Faktycznie “Łoś” uchodził w lokalnej społeczności za najpolularniejszy, największy i najdroższy lokal tego typu. Co prawda nie dorównywał znanym miescom rozrywki z Vegas, Detroit czy jakiegokolwiek większego okruchu cywilizacji ale jak na tak małą społeczność był faktycznie z wyższej półki. Zresztą nawet w okolicznych wioskach, w większości mniejszych od Cheb nadal by pewnie brylował. No przynajmniej tak było do ostatniej zimy jak lokal miał choćby jeszcze całe okna ale obecnie został potrzaskany i przetrzebiony podobnie jak i cała lokalna społeczność udowadniając niechcący jak silnie jest z nią związany i na dobre i na złe.

- Spróbuje znaleźć coś na własną rękę, może ktoś ma jakiś pokój do wynajecia? Albo jakiś pustostan jest w niezłym stanie, doprowadziłbym do użytku? Co do handlu, to chętnie bym wymienił, nawet tą strzelbę na wojskową amunicję. Wiem że z tym ciężko, ale gdybyście wiedzieli coś o tym, gdzie by można kupić, to będę wdzięczny. Spróbuję potem u żołnierzy podpytać. Co do służby to mogę ją pełnić ze swoją bronią? Przyznam szczerze, że tak bym nawet wolał.


Gordon kiwnął głową i odpowiedział szeryfowi:
-Lepiej do bólu szczery… niż kombiujący za plecami… - rzekł przepatrując spokojnie karton z fantami, który szeryf podstawił im jako zapłatę, wyciągając z niego drugą krótką śrutówkę firmy Ithaka, dobrał pozostałą amunicję - nieważne, ruszam odespać tę wędrówkę po bagnach… jutro do Pana zajdę i powiem kiedy najwcześniej moglibyśmy wrócić na bagna. - mimo poranka Walker rzucił - Dobranoc szeryfie…

Walker powoli ruszył w stronę wyjścia udając się na spoczynek. *

-Miałam okazję przemyśleć trochę obronę miejsca i myślę że mam kilka pomysłów. Jutro przedstawię kilka szkiców na razie muszę odpocząć. Będę potrzebowała lin i linek stalowych, dużej płachty folli. Jak będzie z ciężkim sprzętem? - Nico chwilę się zastanawiała - Gordon… dałoby radę wykorzystać te miny co maszyny porozstawiały do naszych celów? To byłby kolejny argument żeby wrócić na bagna.

Słowa Nico przypomniały mu o jeszcze jednej kwestii: - Szeryfie, jeśli już przy obronie miasta jesteśmy, to czy żołnierze ze Zgniłego Jabłka wiedzą o problemach Cheb z detroickimi bandytami? Ja się dowiedziałem z gazety wydawanej w collinsowie, więc może oni mają świadomość problemu? Wspominali coś o tym? Może jakoś szło by się z nimi dogadać? Nie zrozumcie mnie źle - dodał, uprzedzajac fakty, żeby szeryf znowu go o jakieś nieczyste zagranie podejrzewał - ale spróbować zawsze można?*

- Od straty sklepu Andrew’a ciężko tutaj o wojskową amunicję. Sam bym chętnie dokupił ale rynek jest tutaj dość ograniczony. Właściwie można liczyć tylko na przyjezdnych i wymianę z nimi. A broń osobistą można używac na służbie. - odparł szeryf streszczając warunki rynku broni i amunicji panujące w Cheb. - Co do lokum na dłuższą metę chyba pewnie znalazłby się pokój ale musiałbym jeszcze o tym porozmawiać gdy wiedziałbym konkretnie o kogo i od kiedy. - dodał sugerując, że raczej myśli o ludziach z już przypiętą blachą niż tych bez niej. - Możesz spróbować u wdowy Mitchell. Ona ma dobre warunki a jej dom nie ucierpiał zabardzo podczas zimy. - snajper przypomniał sobie, że wspomniana kobieta wynajmywała pokój czy czasem dwa ludziom i było to zaciszne i trochę na uboczu miejsce ale jakoś nie przypominał sobie o aferach związanych z nią, jej gośćmi czy jej domem.

- A płachtę i liny powinno się dać zorganizować. Stalowe liny chyba powinno dać się znaleźć w porcie… - rzekł z zastanowieniem stróż prawa na uwagę traperki. Wyglądał na zadowolenego, że poruszyła ten temat i nie zapomniała o swoich obowiązkach. - Ale co masz na myśli mówiąc o ciężkim sprzęcie? - dopytał się bo chyba nie wyłapał do końca intencji lakonicznej najczęsciej Kanadyjki.
-Jako ciężki sprzęt mam na mysli koparkę, można kopać ręcznie ale to by wymagało sporo ludzi i czasu. Oprócz tego będę potrzebowała czegoś do wciągania przeciwwag do pułapek bo o kilku takich myślę, ponownie można to zastapić ludźmi albo koniem. Nie musza być traperzy, ważne żeby krzepę mieli. Mam diabelski pomysł na pułapkę na samochód - traperka uśmiechneła się drapieżnie pokazując rząd równyh białych zębów - zbudujemy wilczy dół który nakryjemy lekkim nakryciem na którym będzie płachta folii płachtę folii zalejemy woda tworząc błotnista kałuże, piesi bedą unikac ale kierowcy na to polecą…




- Nie wiem czy Nowojorczycy wiedzą o tym co się tu działo w zimie. Rozmawialiśmy głównie o nich i ich pobycie tutaj a nie zimowych wydarzeniach. A przynajmniej nie wspominali nic o tym czy swoich gazetach. I mam nadzieję, że w razie potrzeby dałoby się pozyskać ich pomoc w walce z ludźmi Guido. Zresztą może widząc taką armię do żadnej walki by nie doszło i by wrócili do Detroit. Choć mam nadzieję, że do walk nie dojdzie. Runnerzy w zimie usyskali to po co oficjalnie przyjechali więc tracą oficjalny pretekst do walki. No ale z tymi szaleńcami z Detroit niczego nie można być pewnym. Zresztą jeśli by pokazali się jak już Nowojorczyków by tu nie było to i tak czcza gadanina. A z Nowego Jorku czy na Front jest dużo dalej niż do Detroit. - skomentował uwagę snajpera o Nowojorczykach. Dotąd rozmawiali z nimi wczoraj wieczorem a dziś rano jeszcze nie było nic pewnego co tamci zrobią i jak długo planują tu zostać.

Gordon zatrzymał się jeszcze w drzwiach słysząc pytanie Nico. Zastanowił się chwilę i rzucił:
-Można spróbować ale nie stawiałbym na tego konia wszystkiego co mam… dzięki Bogu macie mnie i mam lepszy pomysł - rzekł z krzywym uśmiechem - mogę przygotować wam napalm jeśli dostarczycie mi potrzebne materiały i składniki…napalm diamteralnie zmienia twardość rury wszelkiej maści patałachów… mając już gotowy napalm możliwości przygotowania pułapek, min i bomb jest ogromna… - odwrócił sie do reszty - żeby pokazać gest dobrej woli i przekonać o czystości naszych intencji pomogę wam z materiałami wybuchowymi za darmo… jeśli powiecie mi ile mamy na to czasu i dacie radę skołować materiały. - spojrzał na szeryfa znacząco po czym dodał stanowczo - chyba że się narzucam i macie w mieście równie dobrego fachowca od materiałów wybuchowych?

-Materiały wybuchowe brzmią kusząco, parę claymorów detonowanych ręcznie ograniczyłoby ryzyko że ktoś z mieszkańców przypadkiem wpadnie w naszą pułapkę a mógłby to być kompletny game changer -Dodała trapeka po chwili zastanowienia
Lynx pokiwał głową, dając znak, że rozumie: - Wiecie szeryfie jest jeszcze jeden pomysł, który przyszedł mi do głowy. Pewnie do wykorzystania w dalszej przyszłości, ale droga na Front prowadzi przez te okolice, może nowojorczycy używają innych tras, ale może warto ich przekonać, żeby częściej używali tej? To nie moja kompetencja, ale może warto im złożyć propozycję, żeprzygotuje się dla nich tu jakieś miejsce gdzie będą mogli stawać w drodze na Front albo z powrotem? Może założyli by tu jakiś mały posterunek? Daliby przykładowo drużynę żołnierzy do jego utrzymywania, a Cheb zaoferowało im prowiant i jakiś budynek? Taka opopólna współpraca? Gangsterzy nie podnieśliby ręki na placówkę collinsowa? Ale to tylko taki luźny pomysł, z nowojorczykami ciężko się gada, ale przemyślcie to szeryfie - wyłożył swoje racje. - Co do Runnerów, to moje zdanie jest takie, że wrócą i to żeby się zemścić. Niby dostali to po co przyjechali, ale nieźlie ich poszarpaliście i to dla nich ujma na tym, co mylnie nazywają honorem. Cheb musi odpowiednio wcześniej wiedzieć o ich przyjeździe, dlatego może warto poprosić Wodza, żeby ze swoimi zwiadowcami wystawili czujki? I to co powiem, nie spodoba Ci się szeryfie, bo tego nie uczyli w przedwojennych akademiach policyjnych. Jeśli wrócą, to musimy ich zwabić w jakieś miejsce w ruinach, gdzie nie będą mogli się rozproszyć, to jest do zrobienia - przytaknął głową, jakby chciał sam sobie przyznać rację - a potem trzeba ich złamać, fizycznie i ekonomicznie. Miałem już doczyniena z takimi ludźmi, uznają niestety tylko rację siły. Alternatywą jest płacenie im okupu i zdanie się na ich łaskę. Ja nie decyduję, co zrobicie i zadecydujecie - przyjmę i wykonam, ale uważam, że Cheb nie zasłużyło na to by być dojną krową dla tych bandziorów.




- Napalm brzmi nieźle.
- pokiwał głową szeryf. - Ale o jakim materiałach mowa? - stróż prawa chciał wiedzieć coś więcej nim się podeklaruje tak czy siak. - Ale czasu to nie wiemy ile mamy. Może dzień, tydzień, miesiąć a może znowu przyjadą dopiero w zimie po haracz. Ciężko powiedzieć. - dodał precyzując ten spekt rozmowy z Walker’em.
[i]


- Koparkę? Obawiam się, że niestety nie dysponujemy takim sprzętem. - uśmiechnął sie smutno szeryf rozkładając bezradnie ramiona. Ale właściwie całe Cheb było tak zmotoryzowane, że ciężko było oczekiwać usług ciężkiego sprzętu budowlanego. - Będą chyba musiały wystarczyć ręce, podręczny sprzęt i zaprzęg konny do pomocy. Z tym wilczym dołem ciekawy pomysł. Ale trzeba by wybrać dobrze miejsce. W tej chwili jak wiesz, główna droga i inne są przejezdne. A po wykonaniu takiej pułapki trzeba by chyba ją zamknąć. - był chyba ciekaw miejsca wybranego przez Kanadyjkę na taką pułapkę. Przecięcie głównej drogi któa była najbardziej rzeczywistą bramą do i przez osadę równało się albo zablokowaniem jedynej wygodnej drogi przez osadę albo przedwczesnym jej zdemaskowaniem przez jakikolwiek pojazd ktory w nią by wpadł.

Gordon miał już wychodzić ale chyba za bardzo wciągnęła go ta rozmowa:
-Jeśli chodzi o składniki jakie byłyby potrzebne… - podszedł do biurka szeryfa, chwycił za długopis i kawałek kartki i zaczął notować głośno wymieniając po kolei każdą pozycję - podstawą jest benzyna i styropian… tych składników potrzebuję tyle ile się tylko da albo w zależności ile chcecie mieć napalmu… do tego aluminum i rdza… najlepiej sproszkowane… łącznie 0,5kg na 10 litrów paliwa... z rdzą nie będzie problemu, wszędzie jej pełno… do tego jak najczystszy duży pojemnik co najmniej 20-30 litrowy, masa butelek, szmat i dużo gwoździ czy innych małych ostrych przedmiotów mogących robić za odłamki. Będziecie w stanie załatwić te rzeczy? - podniósł wzrok na szeryfa na chwilę nie czekając jednak na odpowiedź - jeśli chodzi o napalm najefektywniejsze podczas obrony przed oblężeniem są porozstawiane beczki z napalmem. W zależności od proporcji i ilości użytych do niego składników można go podpalić strzałem który wytwarza podciśnienie i sporą ilość ciepła... Czyli przeróżne naboje typu armor piercing. Jest to też najbezpieczniejsza metoda jeśli nie chcecie uzywać bomb z zapalnikami czasowymi lub lontowymi bo pozwala na lepszą kontrolę pola walki. Można też porozlewać je do butelek i zrobić koktajle mołotowa. Wsadzić kilku dobrze miotających chłopców do jakiegoś wysokiego punktu i w razie ostatniej deski ratunku wiadomo… rzucać… tak na szybko i na dużą ilość to jest czas tylko na napalm… reszta moich przepisów potrzebuje czasu… w ostateczności mam jeszcze kilka sztuk gotowego plastiku… - podał szeryfowi kartkę z potrzebnymi komponentami - jeśli zdecydujecie się na napalm to tutaj jest wszystko napisane.


- Jakby ci tu powiedzieć synu… Tą rdzę, gwoździe, alminium i resztę chyba damy radę załatwić… - pokiwał głową szeryf patrząc na listę sporządzoną przez czarnoskórego sapera. - Ale z benzyną to krucho. Jak w całym mieście uzbiera się jeden kanister to byłby całkiem niezły wynik. Już ze spirytusem byłoby trochę lepiej jeśli chodzi o coś łatwopalnego albo oliwą do lamp to już całkiem dobrze by było. Ale nawet wówczas wątpie by było tego na kilkanście beczek. - szeryf sceptycznie pokręcił głową najwyraźniej w myślach szacując możliwosci jakie ma ta osada.


Pomyślał jeszcze chwilę i skomentował plan Nico o wilczym dole:
-Wilczy dół to nie jest dobry pomysł… za mały efekt jak na tak duży nakład pracy… wilcze doły sa dobre jak polujesz na maszynę której nie chcesz uszkodzić. Nawet jak wjadą w ten wilczy dół to im się nic nie stanie… po prostu się z niego wygramolą... spędzisz dzień na kopaniu dołu i przygotowaniu zasadzki nie mając nawet stuprocentowej pewności że się nabiorą na to… trzeba to wszystko bardziej przemyśleć i przygotować pułapki obszarowe albo masowe a nie na pojedyncze sztuki. I zmaksymalizować pewność że w taką pułapkę wpadną. Jest jakaś droga którą macie pewność że będą nią przejeżdżać? Tam można ustawić kilka lub kilkanaście beczek z napalmem i zrobić im na przywitanie pierdoloną kulę ognia.
Traperka przygryzła wargę
-Co do lokalizacji to licze na wasze rady. Można by to wprowadzić na zasadzie szykany, obejmujące połowę przejazdu, wątpię żeby w Cheb ruch na co dzień był taki żeby korzystali z obu pasów, zwłaszcza gdy jeden ma wielką kałużę. Ale myślę że gangersi nie będą się przejmować i mogą jechać całą szerokością drogi, albo też można w jakiś sposób skanalizować ich ruch np wykorzystując ruchome "czeskie jeże" wykonane z kłód drewna które przetoczy się na miejsce gdy będą potrzebne. Oprócz tego myślę o najprostszych rozwiązaniach, deskach z gwoździami do przebijania opon ale mówiąc szczerze chcę dać kilka bardziej spektakularnych pułapek ze względu na ich efekt psychologiczny, jak jednego czy dwóch stalowa lina wciągnie za nogę na latarnię to reszta będzie się bała zrobić choćby krok do przodu



- Co do blokady ulic ciężko to zrobić. Mamy główna drogę wschód - zachód własnie tą co jest za oknem i to jest główna przelotowa przez osadę i z niej wszyscy najczęsciej korzystają. Ją byłoby dość łatwo zablokować bo właśnie jest jedna. Ale jak się chce można wjechać czy wyjechać z wielu innych. A zablokowanie wszystkich to byłaby robota na kilka tygodni i to kosztem innych. Nie mamy też tylu ludzi by utrzymac posterunki przy wszystkich punktach.
- Dalton spojrzał na Kanadyjkę a ta wiedziała, że on i Brian wspominali o tym problemie we wcześniejszych rozważaniach planów obrony. Nawet jakby zebrać wszystkich Chebańczyków od niemowlaka po starca to może i by starczyło ich do obsadzenia całej linii Cheb także z posterunkami przy wszystkich możliwych wjazdach. Ale tak cienka i krucha linia byłaby łatwa do przełamania dla zmotoryzowanej kolumny dobrze uzbrojonych Runnerów którzy uderzaliby w wybranym przez siebie miejscu.

- Te kłody i jeże… Trudno je się robi? Coś ruchomego mogłoby być niezłe. Ale własnie ktoś by musiał je przenieść by zablokowac przejazd czyli nie mogłoby stać samo w Ruinach. Te liny byłyby też dobre choć to już by się złapac musieliby wysiąść. Ale lin trochę tutaj jest to możnaby ich narobić tu czy tam. - ten pomysł najwyraźniej przypadł szeryfowi do gustu. Był dość tani i prosty do zrealizowania. - A wilczy dół może zadziała na jeden pojazd ale już tam zostanie na dłużej i trzeba go będzie omijać. A kto wie, może samochód i załoga też. Zwłaszcza jakby im w tym pomóc. - pokiwał znowu głową mrużąc nieco oczy gdy nad tym rozmyślał.

- Miejcie jednak na uwadzę, że poza tymi bandytami którzy mogą tu przyjechać żyją też zwykli ludzie. Żyją na co dzień i załatwiają swoje sprawy. Czyli poruszają się po tym terenie. Przez parę dni czy tydzień kazdy będzie pamiętał co i jak z tymi pułapkami. Ale jeśli sprawa sie przeciągnie na dni, tygodnie czy miesiące no to jak ktoś nie ma w zwyczaju patrzeć co krok pod nogi a daję wam słowo, że rzadko kto ma, to nie chciałbym, żeby te pułapki wykończyły więcej naszych niż gangerów. Dlatego wolałbym jakię rejon czy strefę którą dałoby się łatwo odgrodzić i wyłaczyć z użyteczności poblicznej niż rozstawiać te pułapki co krok gdzie popadnie. - Dalton najwyraźniej myślał o mieszkańcach Cheb także perspektywistycznie. Faktycznie nikt nie wiedział kiedy ci gangerzy mogliby wrócić. Jedyny pewny termin był w zimie gdy powinni znów przyjechać po haracz. Ale to było za parę miesięcy na tyle, że kobieta zdążyłaby zaciążyć i wydać na świat potomka a żadnego przybliżonego terminu wcześniej nie mieli pojęcia. Poza “czynnikiem ludzkim” o jakim wspomniał Dalton i saper i traperka wiedzieli, że czas, aura i pogoda też erodują pułapki osłabiając ich możliwości działania czy zwiększając nadzoru. Dlatego raz założone lepiej się obywały pod kontrolnym okiem speca.


Gordon kiwnął głową na znak że nie jest dobrze:
-Kanister to mało… ale lepsze to niż nic. Najwyżej zrobimy mniejsze, ukierunkowane ładunki. Jeśli jeszcze dodatkowo uzbroimy je gwoździami i odrobiną plastiku dla poprawy efektu to powinny się jak najbardziej sprawdzić. Z oliwy do lamp i spirytusu można zrobić koktajle mołotowa. Dodatkowo mamy jeszcze granatniki… te na moment kiedy zaczną używać aut jako osłon… - stwierdził pewnie po czym zastanowił się chwilę nad planami kanadyjskiej traperki i kiwnął głową - Mhm… wszystko to dobry pomysł i choć bardzo czasochłonny i niekoniecznie może dać założony efekt…to mogę w tym pomóc… ale pamiętajcie że takie pułapki są efektywne na piesze siły… trzeba dobrze zaplanować rozstawienie najlepiej blisko posterunku i innych strategicznych punktów… materiały wybuchowe muszą narobić hałasu zdezorientować i przerazić… najlepiej żeby też wysadziły kilka pojazdów... te trzeba pozakładać nieco bliżej samego wjazdu do miasta… Chociaż tak się zastanawiam… że to co mówił Lynx nie jest głupie… zwabienie w jakieś miejsce bandytów to dobry plan… żeby zadziałało to to miejsce musiałoby być gdzieś w mieście… Wtedy pozakładałoby się w tym miejscu większość pułapek a jak dojdą do wyznaczonego miejsca zrobić im wielkie bum… to oczywiście duże ryzyko… ale jak dobrze to zaplanować mogłoby się udać… kwestia tylko czy chcecie zaryzykować z możlwością wielkiej wygranej czy chcecie grać zachowawczo z szansą małej przegranej… - myślał głośno zabójca maszyn, po chwili wrócił do meritum - może Czerwoni mieliby jakieś materiały wybuchowe albo chociaż paliwo? Albo żołnierze byliby skłonni odsprzedać?

-Nie mówiłem, żeby rozprawić się z nimi w Cheb - sprostowal snajper - ale może jest w pobliżu jakaś miejscówka, która by ich zainteresowała? Zabić ich tam i tam przygotować pułapki? To wszystko luźne pomysły Szeryfie - dokończył zmęczony Wood.

Gordon rzucił:
-A ja właśnie mówię przeciwnie… miejsce w które miałoby się zwabić wroga powinno byc w mieście… to mało podejrzane i mogą dać się nabrać… ja bym nie dał się nabrać na wyjście poza miasto skoro to miasto jest moim celem… mówię wam… nie zwabimy ich poza miasto już jak będą w mieście… moim zdaniem najprostszy pomysł jest najlepszy… porozstawiać tylu strzelców ile się da na dachach i wysokich punktach, zaminować kilka miejsc i zacząć wybijać tępaków ogniem i ołowiem… doprawić granatnikiem… idealny przepis… bo i tak dojdzie do rzeźi i tak… pytanie brzmi jaką rolę chce grać Cheb w tym wszystkim…

Wood przytaknał: - Właśnie, może zanim którekolwiek z nas zacznie, cokolwiek myśleć o obronie miasteczka, czy główkować nad pomysłami, to Szeryfie, jasno i w kilku słowach określ priorytety? Czy chodzi o uwolnienie się od kurateli Runnerów na zawsze? Czy o powrót do stanu kiedy odwiedział miasteczko Custer? Bo, to, że chodzi o ocalenie siły żywej Cheb to jest dla mnie jasne. Mamy się przygotować do obrony po to, żeby gangusy jak przyjadą widziały, że im się walka nie opaci? Tak będzie po prostu łatwiej. Przedstawisz nam swoje oczekiwania i do jutra każde z nas się z tym prześpi jakoś? Może nowe pomysły przyjdą do głowy? I mam pytanie o okolicę Cheb jeszcze, ja jestem tu praktycznie nowy, zbyt wiele nie zwiedziłem okolicy podczas poprzedniego pobytu, a pan, Panie Dalton, pamieta lepsze czasy. Są w okolicy jakieś miejsca, gdzie możnaby się wybrać w poszukiwaniu zasobów? Gdzie mogłoby być paliwo? Jakiś sprzęt cięższy? Albo broń? Ja wiem, że wszystko co było łatwe do ogarnięcia już dawno zostało rozszabrowane, ale nie ma jakichś “trudniejszych” miejscówek?

Traperka zamieniła mosiężną szczotkę na wyciorze na pętle przez oko której przeciągnęła naoliwioną szmatkę
-Jak nie ma koparki to z wilczym dołem faktycznie nie będzie się opłacało, bo rzeczywiscie nakład pracy do efektywności wyjdzie słaby, dlatego liczyłam na koparkę. Myslę że można pomyśleć o pułapkach w stylu tych które używali indianie z plemienia Sheepeaters, rampach które zasypią ulice pod spodem gruzem,Gruzu akurat mamy pod dostatkiem… Więc z użyciem lin, bloczków i konia powinno się udać zrobić sporo takich pułapek. Moglibyśmy wykorzystac jeże do nakierowania pojazdów w pole rażenia pułapek
- No widzisz synu i o ile pamiętam z geografii Stanów a Front jak mnie ploty doszły jest gdzieś w Minnesocie czy Dakocie to właśnie trochę im naokrągło z tego Nowego Jorku. Powinni pojechać z Detroit na wschód, ominąć Chicago i skręcić na północ. Więc skręcili do nas trochę za wcześnie, że tak powiem. O jedno Jezioro za wcześnie. Chyba, że mają jakiś transport przez Michigan. - w głosie szeryfa który był na tyle stary by faktycznie chodzić do przedwojennych szkół dało się słyszeć zastanowienie nad tym faktem. - A co do ich postoju na dłużej tutaj to w tym sezonie z prowiantem u nas krucho. Można by pomyśleć ale powiem ci synu, że ja nie urodziłem się wczoraj i zmiana jedego cisnącego buta na drugi to niekoniecznie najciekawsza opcja dla mnie. A jak znam życie za taką dobrotliwą troskę i opiekę to takie ważniaki nie robią za ładne oczy i uśmiech wdzięczności. Poza tym ci bandyci z Detroit są na tyle stuknięci, że niekoniecznie obstawiałbym, że w razie potrzeby nowojorski mundur ich powstrzyma. - szeryf nie mówił nie propozycji snajpera i najwyraźniej sam musiał myśleć nad tym wcześniej ale chyba nie pałał do obcych sił w mieście sympatią nieważne co nosili na grzbiecie i z jaką flagą przybywali.
[i]
- Czujki można wystawić, pewnie. Sami też możemy to zrobić. Miejsca wybrane właśnie prosiłem Nico by to rozważyła. Ale współpraca z ludźmi Burzowej Chmury od zimy jest bardzo ciężka w każdej gałęzi więc przekonać ich do zmiany zdania byłoby bardzo trudno. - Dalton rzekł dość cierpkim tonem wspominając ową współpracę co było dość dziwne bo przed opuszczeniem Cheb na jesień Wood pamietał, że ta współpraca była całkiem niczego sobie. Owszem czerwonoskórzy trzymali się siebie nawzajem w swojej enklawie ale poza tym całkiem aktywnie uczestniczyli w życiu reszty Chebańczyków. Tym razem zaś nawet na ulicach jakoś ich nie widział a wcześniej można ich było spotkać choćby w lokalu Jack’a.

- Lynx, ściągnąć w Ruiny? Guido i jego ludzi? - szeryf spojrzał uważniej na snajpera jakby sprawdzał czy nie blefuje albo nie kpi z niego. - Człowieku, oni tu już byli. Znają ten teren z zimowych walk. Mogą nawet mieć kogoś kto do nas przyjeżdzał jeszcze z Custerem przez tyle lat. I to jest Cheb a nie pas Ruin ciągnących się od Detroit po Nowy Jork co można gołego pola nie widzieć przez całą drogę. I nie wiem czy zdajesz sobie sprawę co oznacza konwój Runnerów na wyprawie wojennej. Przynajmniej tak jak w zimie tu byli. Nie jak z Custerem co może pamiętasz, że przyjeżdżali w zimie na parę samochodów, posiedzieli dzień czy dwa i wracali do Detroit. Tylko cały konwój co na dobra sprawę jakby się postarali to by poczatek był tu przed biurem a koniec jeszcze na rogatkach. Tylu ich było w zimie. Dlatego miasto wygląda w tej chwili jak sami widzicie. Ponowna walka z tak silny przeciwnikiem wpędzi nas do grobu. Dosłownie. - Szeryf nie ukrywał swojego negatywnego nastawienia do siłowego rozwiązania ewentualnego konfliktu z Guido i jego bandą. Poza łowcami maszyn pozostali widzieli jak wygląda cmentarz miasteczka szerego nowych nagrobków których nie było nim spadł śnieg. Był gotów przygotować Cheb do obrony ale samej walce był wyraźnie niechętny.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 19-02-2016, 22:51   #160
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
post przy współpracy:MG,AdiVeB,Leminkainen

- Koparkę? Obawiam się, że niestety nie dysponujemy takim sprzętem. - uśmiechnął się smutno szeryf rozkładając bezradnie ramiona. Ale właściwie całe Cheb było tak zmotoryzowane, że ciężko było oczekiwać usług ciężkiego sprzętu budowlanego. - Będą chyba musiały wystarczyć ręce, podręczny sprzęt i zaprzęg konny do pomocy. Z tym wilczym dołem ciekawy pomysł. Ale trzeba by wybrać dobrze miejsce. W tej chwili jak wiesz, główna droga i inne są przejezdne. A po wykonaniu takiej pułapki trzeba by chyba ją zamknąć. - był chyba ciekaw miejsca wybranego przez Kanadyjkę na taką pułapkę. Przecięcie głównej drogi która była najbardziej rzeczywistą bramą do i przez osadę równało się albo zablokowaniem jedynej wygodnej drogi przez osadę albo przedwczesnym jej zdemaskowaniem przez jakikolwiek pojazd który w nią by wpadł.

Gordon miał już wychodzić ale chyba za bardzo wciągnęła go ta rozmowa:
- Jeśli chodzi o składniki jakie byłyby potrzebne… - podszedł do biurka szeryfa, chwycił za długopis i kawałek kartki i zaczął notować głośno wymieniając po kolei każdą pozycję - podstawą jest benzyna i styropian… tych składników potrzebuję tyle ile się tylko da albo w zależności ile chcecie mieć napalmu… do tego aluminum i rdza… najlepiej sproszkowane… łącznie 0,5kg na 10 litrów paliwa... z rdzą nie będzie problemu, wszędzie jej pełno… do tego jak najczystszy duży pojemnik co najmniej 20-30 litrowy, masa butelek, szmat i dużo gwoździ czy innych małych ostrych przedmiotów mogących robić za odłamki. Będziecie w stanie załatwić te rzeczy? - podniósł wzrok na szeryfa na chwilę nie czekając jednak na odpowiedź - jeśli chodzi o napalm najefektywniejsze podczas obrony przed oblężeniem są porozstawiane beczki z napalmem. W zależności od proporcji i ilości użytych do niego składników można go podpalić strzałem który wytwarza podciśnienie i sporą ilość ciepła... Czyli przeróżne naboje typu armor piercing. Jest to też najbezpieczniejsza metoda jeśli nie chcecie uzywać bomb z zapalnikami czasowymi lub lontowymi bo pozwala na lepszą kontrolę pola walki. Można też porozlewać je do butelek i zrobić koktajle mołotowa. Wsadzić kilku dobrze miotających chłopców do jakiegoś wysokiego punktu i w razie ostatniej deski ratunku wiadomo… rzucać… tak na szybko i na dużą ilość to jest czas tylko na napalm… reszta moich przepisów potrzebuje czasu… w ostateczności mam jeszcze kilka sztuk gotowego plastiku… - podał szeryfowi kartkę z potrzebnymi komponentami - jeśli zdecydujecie się na napalm to tutaj jest wszystko napisane.

Pomyślał jeszcze chwilę i skomentował plan Nico o wilczym dole:
- Wilczy dół to nie jest dobry pomysł… za mały efekt jak na tak duży nakład pracy… wilcze doły są dobre jak polujesz na maszynę której nie chcesz uszkodzić. Nawet jak wjadą w ten wilczy dół to im się nic nie stanie… po prostu się z niego wygramolą... spędzisz dzień na kopaniu dołu i przygotowaniu zasadzki nie mając nawet stuprocentowej pewności że się nabiorą na to… trzeba to wszystko bardziej przemyśleć i przygotować pułapki obszarowe albo masowe a nie na pojedyncze sztuki. I zmaksymalizować pewność że w taką pułapkę wpadną. Jest jakaś droga którą macie pewność że będą nią przejeżdżać? Tam można ustawić kilka lub kilkanaście beczek z napalmem i zrobić im na przywitanie pierdoloną kulę ognia.

- Co do lokalizacji to liczę na wasze rady. Można by to wprowadzić na zasadzie szykany, obejmujące połowę przejazdu, wątpię żeby w Cheb ruch na co dzień był taki żeby korzystali z obu pasów, zwłaszcza gdy jeden ma wielką kałużę. Ale myślę że gangersi nie będą się przejmować i mogą jechać całą szerokością drogi, albo też można w jakiś sposób skanalizować ich ruch np wykorzystując ruchome "czeskie jeże" wykonane z kłód drewna które przetoczy się na miejsce gdy będą potrzebne. Oprócz tego myślę o najprostszych rozwiązaniach, deskach z gwoździami do przebijania opon ale mówiąc szczerze chcę dać kilka bardziej spektakularnych pułapek ze względu na ich efekt psychologiczny, jak jednego czy dwóch stalowa lina wciągnie za nogę na latarnię to reszta będzie się bała zrobić choćby krok do przodu.










- Jakby ci tu powiedzieć synu… Tą rdzę, gwoździe, alminium i resztę chyba damy radę załatwić… - pokiwał głową szeryf patrząc na listę sporządzoną przez czarnoskórego sapera. - Ale z benzyną to krucho. Jak w całym mieście uzbiera się jeden kanister to byłby całkiem niezły wynik. Już ze spirytusem byłoby trochę lepiej jeśli chodzi o coś łatwopalnego albo oliwą do lamp to już całkiem dobrze by było. Ale nawet wówczas wątpię by było tego na kilkanaście beczek. - szeryf sceptycznie pokręcił głową najwyraźniej w myślach szacując możliwości jakie ma ta osada.

- Co do blokady ulic ciężko to zrobić. Mamy główna drogę wschód - zachód właśnie tą co jest za oknem i to jest główna przelotowa przez osadę i z niej wszyscy najczęściej korzystają. Ją byłoby dość łatwo zablokować bo właśnie jest jedna. Ale jak się chce można wjechać czy wyjechać z wielu innych. A zablokowanie wszystkich to byłaby robota na kilka tygodni i to kosztem innych. Nie mamy też tylu ludzi by utrzymać posterunki przy wszystkich punktach. - Dalton spojrzał na Kanadyjkę a ta wiedziała, że on i Brian wspominali o tym problemie we wcześniejszych rozważaniach planów obrony. Nawet jakby zebrać wszystkich Chebańczyków od niemowlaka po starca to może i by starczyło ich do obsadzenia całej linii Cheb także z posterunkami przy wszystkich możliwych wjazdach. Ale tak cienka i krucha linia byłaby łatwa do przełamania dla zmotoryzowanej kolumny dobrze uzbrojonych Runnerów którzy uderzaliby w wybranym przez siebie miejscu.

- Te kłody i jeże… Trudno je się robi? Coś ruchomego mogłoby być niezłe. Ale właśnie ktoś by musiał je przenieść by zablokować przejazd czyli nie mogłoby stać samo w Ruinach. Te liny byłyby też dobre choć to już by się złapać musieliby wysiąść. Ale lin trochę tutaj jest to można by ich narobić tu czy tam. - ten pomysł najwyraźniej przypadł szeryfowi do gustu. Był dość tani i prosty do zrealizowania. - A wilczy dół może zadziała na jeden pojazd ale już tam zostanie na dłużej i trzeba go będzie omijać. A kto wie, może samochód i załoga też. Zwłaszcza jakby im w tym pomóc. - pokiwał znowu głową mrużąc nieco oczy gdy nad tym rozmyślał.

- Miejcie jednak na uwadze, że poza tymi bandytami którzy mogą tu przyjechać żyją też zwykli ludzie. Żyją na co dzień i załatwiają swoje sprawy. Czyli poruszają się po tym terenie. Przez parę dni czy tydzień każdy będzie pamiętał co i jak z tymi pułapkami. Ale jeśli sprawa się przeciągnie na dni, tygodnie czy miesiące no to jak ktoś nie ma w zwyczaju patrzeć co krok pod nogi a daję wam słowo, że rzadko kto ma, to nie chciałbym, żeby te pułapki wykończyły więcej naszych niż gangerów. Dlatego wolałbym jakiś rejon czy strefę którą dałoby się łatwo odgrodzić i wyłączyć z użyteczności publicznej niż rozstawiać te pułapki co krok gdzie popadnie. - Dalton najwyraźniej myślał o mieszkańcach Cheb także perspektywistycznie. Faktycznie nikt nie wiedział kiedy ci gangerzy mogliby wrócić. Jedyny pewny termin był w zimie gdy powinni znów przyjechać po haracz. Ale to było za parę miesięcy na tyle, że kobieta zdążyłaby zaciążyć i wydać na świat potomka a żadnego przybliżonego terminu wcześniej nie mieli pojęcia. Poza “czynnikiem ludzkim” o jakim wspomniał Dalton i saper i traperka wiedzieli, że czas, aura i pogoda też erodują pułapki osłabiając ich możliwości działania czy zwiększając nadzoru. Dlatego raz założone lepiej się obywały pod kontrolnym okiem speca.


Gordon kiwnął głową na znak że nie jest dobrze:
- Kanister to mało… ale lepsze to niż nic. Najwyżej zrobimy mniejsze, ukierunkowane ładunki. Jeśli jeszcze dodatkowo uzbroimy je gwoździami i odrobiną plastiku dla poprawy efektu to powinny się jak najbardziej sprawdzić. Z oliwy do lamp i spirytusu można zrobić koktajle mołotowa. Dodatkowo mamy jeszcze granatniki… te na moment kiedy zaczną używać aut jako osłon… - stwierdził pewnie po czym zastanowił się chwilę nad planami kanadyjskiej traperki i kiwnął głową - Mhm… wszystko to dobry pomysł i choć bardzo czasochłonny i niekoniecznie może dać założony efekt…to mogę w tym pomóc… ale pamiętajcie że takie pułapki są efektywne na piesze siły… trzeba dobrze zaplanować rozstawienie najlepiej blisko posterunku i innych strategicznych punktów… materiały wybuchowe muszą narobić hałasu zdezorientować i przerazić… najlepiej żeby też wysadziły kilka pojazdów... te trzeba pozakładać nieco bliżej samego wjazdu do miasta… Chociaż tak się zastanawiam… że to co mówił Lynx nie jest głupie… zwabienie w jakieś miejsce bandytów to dobry plan… żeby zadziałało to to miejsce musiałoby być gdzieś w mieście… Wtedy pozakładałoby się w tym miejscu większość pułapek a jak dojdą do wyznaczonego miejsca zrobić im wielkie bum… to oczywiście duże ryzyko… ale jak dobrze to zaplanować mogłoby się udać… kwestia tylko czy chcecie zaryzykować z możliwością wielkiej wygranej czy chcecie grać zachowawczo z szansą małej przegranej… - myślał głośno zabójca maszyn, po chwili wrócił do meritum - Może Czerwoni mieliby jakieś materiały wybuchowe albo chociaż paliwo? Albo żołnierze byliby skłonni odsprzedać?

- Nie mówiłem, żeby rozprawić się z nimi w Cheb - sprostowłl snajper - ale może jest w pobliżu jakaś miejscówka, która by ich zainteresowała? Zabić ich tam i tam przygotować pułapki? To wszystko luźne pomysły Szeryfie - dokończył zmęczony Wood.

Gordon rzucił:
- A ja właśnie mówię przeciwnie… miejsce w które miałoby się zwabić wroga powinno być w mieście… to mało podejrzane i mogą dać się nabrać… ja bym nie dał się nabrać na wyjście poza miasto skoro to miasto jest moim celem… mówię wam… nie zwabimy ich poza miasto już jak będą w mieście… moim zdaniem najprostszy pomysł jest najlepszy… porozstawiać tylu strzelców ile się da na dachach i wysokich punktach, zaminować kilka miejsc i zacząć wybijać tępaków ogniem i ołowiem… doprawić granatnikiem… idealny przepis… bo i tak dojdzie do rzeźi i tak… pytanie brzmi jaką rolę chce grać Cheb w tym wszystkim…

Wood przytaknął: - Właśnie, może zanim którekolwiek z nas zacznie, cokolwiek myśleć o obronie miasteczka, czy główkować nad pomysłami, to Szeryfie, jasno i w kilku słowach określ priorytety? Czy chodzi o uwolnienie się od kurateli Runnerów na zawsze? Czy o powrót do stanu kiedy odwiedzał miasteczko Custer? Bo, to, że chodzi o ocalenie siły żywej Cheb to jest dla mnie jasne. Mamy się przygotować do obrony po to, żeby gangusy jak przyjadą widziały, że im się walka nie opaci? Tak będzie po prostu łatwiej. Przedstawisz nam swoje oczekiwania i do jutra każde z nas się z tym prześpi jakoś? Może nowe pomysły przyjdą do głowy? I mam pytanie o okolicę Cheb jeszcze, ja jestem tu praktycznie nowy, zbyt wiele nie zwiedziłem okolicy podczas poprzedniego pobytu, a pan, Panie Dalton, pamięta lepsze czasy. Są w okolicy jakieś miejsca, gdzie można by się wybrać w poszukiwaniu zasobów? Gdzie mogłoby być paliwo? Jakiś sprzęt cięższy? Albo broń? Ja wiem, że wszystko co było łatwe do ogarnięcia już dawno zostało rozszabrowane, ale nie ma jakichś “trudniejszych” miejscówek?


- Jak nie ma koparki to z wilczym dołem faktycznie nie będzie się opłacało, bo rzeczywiście nakład pracy do efektywności wyjdzie słaby, dlatego liczyłam na koparkę. Myślę że można pomyśleć o pułapkach w stylu tych które używali indianie z plemienia Sheepeaters, rampach które zasypią ulice pod spodem gruzem. Gruzu akurat mamy pod dostatkiem… Więc z użyciem lin, bloczków i konia powinno się udać zrobić sporo takich pułapek. Moglibyśmy wykorzystać jeże do nakierowania pojazdów w pole rażenia pułapek.

- Tak. Wielkie bum. No byłoby na pewni korzystne gdyby Guido z caluśką swoją karawaną wyjechał w niezamieszkały teren i tam go wysadzić w powietrze i zasypać gruzem. Na pewno byłoby to skuteczne. Ale przykro mi jeśli was rozczaruje ale nie uważam tego za realne do wykonania. Przecież wam mówię, że oni już tu byli i znają to miasto. Wiedzą gdzie jest moje biuro, gdzie jest lokal Jack’a czy kościół. Byli tu. Więc raczej skapnął się jeśli będziemy ich prowadzić na manowce gdzie wiedzą, że nic nie ma. Więc jak już rozważać stworzenie takiej strefy śmierci to przede wszystkim trzeba wymyśleć pretekst dla którego oni mieliby tam pojechać. Tam gdzie jak wiedzą nie ma dla nich nic ciekawego. A przynajmniej dotąd nie było. - szeryf cierpliwie tłumaczył jak jego zdaniem wygląda sprawa z tych omawianych wariantów. Ale jeśli przeciwnik nie wjeżdżał do jakiejś bezimiennej kupy Ruin gdzie był pierwszy raz tylko całkiem nieźle się orientował w topografii danego miejsca to podstęp musiał być dość wyrafinowany by go zwabić w miejsce w którym dotąd nigdy nie było nic ciekawego.

- A do tego mówię wam, że ja wcale nie planuję walczyć i nie chcę walczyć. Walka nas pogrzebie do reszty. Jak zgaduję jeśli Runnerzy wrócą przyjadą albo tutaj pod moje biuro albo do “Łosia”. Jeśli nie przyjadą w jakimś szale zniszczenia raczej nie zaczną piersi walki. Bo nawet w zimie nie zaczęli piersi strzelać tylko od rozmów i negocjacji. Spodziewam się więc że tym razem będzie podobnie. I walki jeśliby wybuchły to prawdopodobnie dopiero gdyby te rozmowy zakończyły się fiaskiem. Ale jeśli ktoś ich tutaj zaatakuje pierwszy albo na wstępie nadzieją się na pułapki wówczas faktycznie może zacząć od razu się walka. A jakie mamy rokowania w tej walce to wam mówiłem już. Nas jest mało a ich tam w Detroit dużo. Nawet jak rozwalimy całą wyprawę Guido to oni mają następnych Runnerów a u nas to nie wiem ilu by nas zostało jeśli walki miałyby wyglądać tak jak w zimie. - Dalton po raz kolejny podkreślił niechęć jaka wywoływały w nim ochota wywołania czy zaczęcia walk z Runnerami. W takim świetle rozwiązania skuteczne z militarnego punktu widzenia naszykowane na zadanie maksymalnych strat przeciwnikowi od pierwszego kroku w nie swoim dla niego terenie mogły oznaczać pogrzebanie Cheb w Ruinach razem z jej mieszkańcami czyli defacto koniec Cheb. Nawet w wypadku wygranej walki zwycięzców mogło być zbyt mało by pogrzebać poległych. Ta wizja najwyraźniej zdominowała myślenie i obawy szeryfa i nie chciał dopuścić do takiego końca. Opcję walki z Runnerami traktował jako ostateczność w wypadku jeśli do walki i rzezi mieszkańców i tak miałoby dojść.

- I sytuacja jaka tu panowała za czasów Custera nie była zła. Nam to odpowiadało. Płaciliśmy raz do roku swoje i mieliśmy spokój przez resztę roku. To był dobry układ. Przed wojną też płaciło się podatki raz do roku więc to wiele nie zmienia. A oczywiście, że miło byłoby nie płacić nikomu i się cieszyć swobodą ale to w tym świecie nierealne. Jeśli nie Runnerzy to przyjadą Huroni, Camino, Schultz’e czy jakaś większa wędrowna banda. Nawet ci Nowojorczycy też by pewnie na dłuższą metę nie byli tacy mili i demokratyczny. Zawsze się komuś płaci za święty spokój. Na moje oko to w razie wygranej i pogonienia andy Guido w Detroit podziałało by jak płachta na byka. Jak nie na samych Runnerów to na resztę gangów. Bo nagle na horyzoncie pojawiłaby się niechroniona osada którą można oskubać i nie podlega pod jurysdykcję silnych gangów. Więc znowu ktoś by się do nas pofatygował. A kto wówczas by tu został? Nie byłoby już kogo skubać tak naprawdę. - stróż prawa o przedwojennym wyszkoleniu i przyzwyczajeniach zdawał się twardo kalkulować ewentualne siły obu stron i z tych kalkulacji wychodziło mu, że Cheb jest stroną zdecydowanie słabszą w porównaniu do jednej bandy Guido a nie wspominając o innych bandach i w Detroit i tych co mogły się zjawić w okolicy. A jako strona słabsza w tym równaniu musiał szukać innych niż siłowe rozwiązania które matematycznie wskazywały na większe szanse porażki niż zwycięstwa. Dużo większe jeśli wziąć pod uwagę straty jakie mogła ponieść ta osada.

- Gdyby w okolicy była możliwość pozyskania jakiś cennych zasobów na pewno byśmy to już zrobili. O okolicy i ciekawych miejscach najwięcej wie Drzazga więc z nim trzeba by rozmawiać. Choć wątpię byście go teraz zastali w mieście. Najpewniejszy adres to ci Schroniarze na Wsypie. Ktoś od nich przybywa co parę dni by uzupełnić zapasy. Mają ciekawe fanty na wymianę w tym również broń. Ale potrzebują głównie żywności a z tą u nas krucho. Nie widziałem też by handlowali amunicją czy paliwem. A paliwo jedyne źródło zaopatrzenia to Detroit. Ogólnie im bliżej miasta tym o nie łatwiej. Nawet jak ktoś nim handluje to i tak zaopatruje się w Detroit albo przez pośredników z tamtąd. My jesteśmy na samym pograniczu ich strefy wpływów dlatego tego paliwa u nas tak mało. Właściwie jedyna możliwość jaką widzę uzupełnić zapasy na miejscu to spróbować coś wymienić się u przyjezdnych co się zatrzymali samochodami w mieście. Co do amunicji to Szczota wyjechał z wyprawą. Jeśli wróci i wróci na czas będzie zapewne możliwość kupienia od niego większe ilości amunicji o ile wróci z sukcesem z tej wyprawy. Ale póki go tu nie ma to z amunicją jak widać. - szeryf podsumował resztę pytań o różnorakie opcje w okolicy. Na ile się orientowali będący w tej osadzie nieco dłużej Lynx i Nico z grubsza pokrywało się to z ich obserwacjami względem tego miejsca. Cheb było typową niewielką osadą zagubioną na Pustkowiach i względem zaopatrzenia mogło się jakoś ciułać gambel do gambla ale po takich spustoszeniach jakie poczyniły zimowe walki regenerowanie sił i zasobów tego miejsca było w opłakanym stanie.

Żołnierz z Posterunku pokiwał głową: - Teraz przynajmniej wiemy, jakie masz oczekiwania Szeryfie, łatwiej będzie mam środki zaradcze zaproponować, bo do tj pory to było teoretyzowanie. Nie chcesz walki z Runnerami, pasuje Ci płacenie daniny, ok.Mamy się przygotować na ewentualność tego, że bandziory przyjadą z jasnym celem zemsty? Jeśli tak, to musimy się skupić na stworzeniu systemu wczesnego ostrzegania i ewakuacji dzieci, kobiet i co cenniejszego dobytku. Przydałoby się przeszkolić paru miejscowych z walki i taktyki, gdyby przyszło “na ostre”. Dobra myślę, że wszyscy musimy odpocząć, czy mam się jutro od rana stawić? Czy dostanę dzień, na dojście do jako takiego stanu? Obie opcje mi pasują, więc czekam na rozkaz.
- Bądź jutro z rana, sporo jest do zrobienia i omówienia - odparł Szeryf.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 19-02-2016 o 23:13.
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172