W końcu ruszyli po Wellexa większą ekipą. I dobrze. Connor wychodził z założenia, że trzeba podejmować działanie, bo wtedy kreujesz swoją rzeczywistość, a nie pozostajesz biernym na wydarzenia. Tego nauczył się między innymi w pracy - jeśli stajesz się bierny, zostajesz ofiarą. Nie szukali długo - Mount leżał w krzakach niedaleko namiotów i był w opłakanym stanie. Mayfield ocenił jego rany i zajął się ich opatrywaniem, choć doskonale wiedział, że John będzie potrzebował specjalistycznej opieki medycznej. Przenieśli go bliżej namiotów i źródła światła, a strażak miał pełne ręce roboty - od razu zajął się poharatanym kikutem, na który poszła opaska uciskowa, by zatamować krwawienie, a potem zabezpieczył odpowiednio ranę opatrunkiem. Jeszcze tego by brakowało, żeby do Mounta przyplątało się jakieś paskudztwo, a o zakażenie w takich warunkach było nietrudno.
Connor pracował nad ranami niemal automatycznie. Jeśli przez ileś lat pracy widujesz zwłoki w rożnym stanie i w końcu, gdzieś na twojej drodze pojawia się zmasakrowane ciało czterolatka, który zginął w wypadku przez nierozgarniętego ojca, bo ten przesadził z prędkością, to żaden inny widok pokiereszowanego ciała nie jest w stanie zrobić na tobie takiego wrażenia, jak urwana żuchwa ledwo wisząca na niewielkim skrawku skóry, czy wypływające jelita małego człowieka, który miał przed sobą całe życie. Tak było i tym razem - obrażenia Mounta były paskudne, ale nie takie rzeczy widywał Connor. Zdążył się uodpornić, przyzwyczaić. A przynajmniej tak mu się wydawało. Najgorzej było ze złamaniami prawej nogi, pod którą podłożył zwiniętą kurtkę, by odciążyć kończynę. W dwóch miejscach, gdzie kość przebiła się przez skórę i spodnie Wellexa mężczyzna oczyścił ranę, po czym nałożył jałowy opatrunek, zabezpieczając złamanie przed zakażeniem.
To była jedynie doraźna pomoc - Mount potrzebował lekarza i szpitala z prawdziwego zdarzenia. Pomimo opatrzenia ran, wciąż było wielce prawdopodobne, że ich przewodnik nie dożyje do momentu powrotu do cywilizacji. Nim jednak Connor zdążył powiadomić o tym pozostałych, na linii drzew coś zaczęło się formować. Najpierw powoli, by coraz szybciej nabierać kształtu i już po chwili dojrzeli, z kim mają do czynienia. Widok rogatej bestii, będącej jakimś wynaturzonym skrzyżowaniem jelenia z humanoidem sprawił, że przez plecy Mayfielda przebiegł lodowaty dreszcz. Nicholas już krzyczał do Beara, by ten zaatakował racą raz jeszcze, sam unosząc płonącą żagiew.
- Wygląda, jakby był stworzony z ciemności, więc może to jest trop! Brońcie się ogniem, to powinno go na chwilę zatrzymać! - Krzyknął do pozostałych, choć wiedział, że łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Sam również chwycił za pochodnię, jednak został przy rannym Wellexie. Nie było sensu pchać się na siłę pod zębiska i pazury tego stwora oraz przeszkadzać innym, gdyby zdecydowali się walczyć. Connor jednak obserwował sytuację i był gotów pomóc każdemu, kto tego potrzebował, oczywiście, jeśli była na to szansa. Bestia nie chciała odpuścić, a strażak miał nadzieję, że do wschodu słońca było bliżej, niż dalej. Oby do rana i oby bez większych strat, wtedy będą mogli się zastanowić, co dalej. Póki co trzeba było walczyć o przetrwanie…