Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-02-2016, 12:01   #6
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Ziemianki na moczarze i latem z trudem wypatrzyłoby nawet wprawne oko, gdy zaś przyszły mrozy i śniegi, niczym nie odróżniała się już od inszych, porośniętych olsem kęp na uroczysku. Zwinięta w kłębek na barłogu z niewyprawionych skór strzyga spała niespokojnym snem drapieżnika. Dłoń skryta w smoliście czarnych, zbitych w kołtun włosach co i rusz zaciskała się w pięść.

Śniła strzyga krwawe, dumne i wielkie obrazy dawnych dni, poszarpane jak strzępy zdobycznych chorągwi. Słyszała na powrót gwar obozowisk i ciszę nocnych pochodów, i bitewny zgiełk. Wyciągała pazurzastą dłoń po łupy i wyrywała je ze stygnących rąk pokonanych. Tańczyła na ziemi śliskiej od wyprutych wnętrzności i krwi. Rozpędzała konia i ci, co byli za nią, zacinali już zwierzęta, zaraz pochylą się w galopie w siodłach, bardziej wilczej watasze niż ludziom podobni.

I ściągała wodze tak gwałtownie, że pokryty krwawą pianą wierzchowiec przysiadał na zadzie. Nad nią ciągle huczał ostry jak trzaśnięcie batem głos. Jedno słowo. Tylko jedno. Imię kwiatu. Imię bogini. Jej imię. Wystarczyło. Za brodem, tam, gdzie gnać już chciała jak wiatr, poruszają się zarośla i Zakon szczerzy zbrojne stalą kły.

Potem znikają rycerze za brodem i sama rzeka, przepada gdzieś jej okiełznany dopiero co koń i druhowie, rozpływa się wreszcie ten, który za nią wołał. Na koniec rozwiewa się i imię.

Zostaje tylko ona, ona sama. Idzie naga, bosa i samotna pod prastarymi drzewami. Bez wstydu. Bez żalu. Bez wahania. Daleko przed sobą widzi muskularne plecy ojca, kołyszące się w nieśpiesznym marszu. Wie, że ten na nią nie zaczeka, nie przystanie, by wyciągnąć ku niej ramiona. Nie rzeknie ni słowa. Nie odwróci się nawet. A jednak strzyga wie również, że bliższy jest jej milczący, obcy, odległy jak gwiazdy rodzic niż ktokolwiek na świecie. W istocie – zawsze byli tym samym. Tylko on zaczął iść pierwszy i bliżej był już kresu drogi.

Idzie więc. Ale choć potężna sylwetka ojca ciągle majaczy się jej w oddali, choć linia zrytej jego przejściem darni ciągnie się przed nią wyraźna i niemożliwa do zgubienia, zaczyna iść wolniej.

Gdy się budzi, ciało, które wziął w posiadanie siarczysty ziąb, ma sztywne i twarde jak u trupa. Dłużej niż chwilę trwa, aż rozprostuje członki, wygramoli się z barłogu i przez warstwę zmrożonej ziemi, liści i śniegu gołymi rękami wykopie do świata ludzi.

Ciągle jest zima, moczar śpi skuty mrozem. Między olchami snuje się blady opar, cicho wędruje od kępy do kępy. Śnieg głuszy każdy dźwięk, a jednak strzyga przez moment krótszy niż uderzenie śmiertelnego serca miała przecież wrażenie, że ktoś ją w tej bezmiernej ciszy i bieli przemieszanej z ciemnością zawołał po imieniu. Dlatego wszak się obudziła, choć do wiosny daleko jeszcze było.

Taka stara. A taka durnowata...

Przyzywa do siebie swoje kochanie, swój klejnot drogocenny. Nie znosi spać sama w zimie, nienawidzi tego ziąbu, który wsącza w jej kości trupi zamróz, obraca ciało w kamień i narzuca bezruch śmierci. Obejmuje się chudymi ramionami i woła raz jeszcze. Mógłby przyjść, zejść z nią pod ziemię i ogrzać swoim ciałem, gdy będzie spała. Wśród oparów nic się jednak nie porusza i strzyga wraca spocząć samotnie, maskując na powrót wejście do swego leża. Jej towarzysz odszedł zbyt daleko. Nie słyszy.

Zasypia mimo to spokojna. Wie, że jej klejnot żyje, wędruje gdzieś wśród śniegów. Czuje go, tak jak czuje, że ręce ma i nogi, i jak czuje czasem utracone kawałki siebie. Tak jak kaleka czuje ból i mrowienie w odjętych palcach. Część zawsze zachowuje wspomnienie całości.


Usłyszała ich, jeszcze zanim odgarnęli ziemię z wejścia. Czuła ich zapach, woń potu ludzkiego i końskiego, dymu, prochu, juchy, gorzałki i murew, zanim zeszli wgłąb jej schronienia, pochylając podgolone łby wpierw pod niskim nadprożem, a potem pod niską powałą, scalonym gliną kłębowiskiem gałęzi i mchów. Słyszy, jak szepczą między sobą, by w końcu wypchnąć naprzód najmocniejsze ogniwo, szlachcica o licu przystojnym i sokolim wejrzeniu, odzianego na tę wyprawę na bagna strojnie i barwnie niczym paw na wesele w kurniku. Ten, który żagiew dzierżył, zostaje przy wejściu.
Zaś szlachcic o ostrych rysach, w żupanie zielonym srebną nicią haftowaną przykląkł ostrożnie i z wolna przy jej barłogu. Szablicę w tył na pasie odsunął. Dłonią przebiegł po jej piersi. A potem za ramię uchwycił i jak szarpać i trząść nie począł!

– Ejżeee! – uzupełnił trzęsienie wołaniem, niecichym i nieskrytym wcale. – Pobudka! Eeeeeeej! Wsiadanego trąbią!
Strzyga już czuje, że ręce ma i nogi, i władzę nad każdym z osobna, zaś w trzewiach dla odmiany ma coś pustawo. I podnieść by się właściwie mogła, ale leży ciągle. Pozwala szlachcicowi gadać. Może ciekawego powie co...
– Zabij, ale wstać musisz.
To jest ciekawe. Na to nie wstaje, ale się zrywa. Obala go z klęczek na płask na polepę, siada na nim z takim rozmachem, aż słyszy chrupot jego i swoich kości i kłami sięga odsłoniętej szyi. I zamiast krzyku przerażenia – śmiech. Szlachcic obejmuje jej plecy, wciska usta w zagięcie obojczyka. Rwie jej skórę ostrymi zębami i pije, jak i ona, gwałtownie i z warkotliwym pomrukiem z głębin piersi. Sczepieni jak psy mocujące się o kawał kości, każde walczące bardziej o to, by swoje dostać, niż by drugiemu nie popuścić. Odrywają się od siebie nagle, ona uskakuje pod ścianę, on w jej barłóg, obydwoje ciągle sprężeni do skoku, łypią spode łbów czujnie i uważnie.

– Tako już mi się za tobą ckniło przeogromnie, jak nie wiem co... Nu, to trudne... – rzecze wreszcie szlachcic tonem rozjemczym, przyciskając do broczącej krwią szyi urwany od rękawa skrawek zielonej materii. – Ale dasz radę. Nu, poznajesz? Ktoże ja?
Wciśnięta plecami w ścianę strzyga mruży lśniące, wilcze oczy. Już wie. Jeszcze zanim pić poczęła, czuła w nim kawałek siebie, i tylko dlatego pozwoliła podejść, dotykać się i gryźć.
– Ja Marta – charczy upiorzyca przez odwykłą od mowy gardziel. – Ty Popielski.
Na jej trupiosiną twarz zaczyna już wypływać rumieniec. Szczerzą się do siebie w półmroku ziemianki, rozświetlanym tylko przez żagiew stojącego nadal przy wejściu mężczyzny. Potem Marta chowa kły. Zęby mości Popielskiego pozostają takie same. Niekompletne, ostro zakończone, potrzaskane jak las na zboczu po zejściu wichury.

Godzinę później Marta siedzi półnaga na pniaku przed ziemianką i jest ostoją łagodnego spokoju i wyrozumiałego opanowania. Wokół niej nieprzerwanym cięgiem spadają słowa i spadają czarne, skłębione kłaki. Kołtuna na jej głowie nie dało się rozplątać i obopólnym konceptem postanowili obciąć włosy przy samej skórze, nożycami do owczego runa, wygrzebanymi ze skrzyni w jej schronieniu.
– Na wschodzie ziemia żyzna – gada z tęsknotą rzewną i gorącą pożądliwością w głosie mości Popielski, i pracuje nożycami zawzięcie, lecz nieuważnie. – Dobra niemało. Dziewki krasne, a gorzałka mocna. I w mordę zawsze jest komu dać, jeździć daleko nie trzeba. Ha! Co rzekniesz!
– Rzeknę: uszy mi ostaw. Ludzie doma? Zdrowi?
– Aha. Szczęście masz. Braci Bileckich akuratnie na czas wypuścili z tiurmy zeszłej niedzieli. A Karauta podstarości jak zjechał znowu szukać, to się oskomą jeno obszedł, bo ten smyrgnął mu opłotkami i w las poszedł, i do tej pory tam siedzi. Rad wyjdzie i schowa się gdzie indziej. Tak by schowanym przed oczyma mości podstarościego być, a chować się po krzach nie musieć.
– Mój klejnot widziałeś?
– Nie. Ale sąsiada naszego, pana Tarnawę, codziennie widuję, jak z samopałem na ramieniu i obliczem chmurnym po polach i łąkach paraduje, oczęta w dal wypatrując. Coś mu ode tygodnia owce na pastwisku dusi po nocy.
– Może... dusiołek?


Przybyli zbyt wcześnie, lecz Marta nie wjechała do Krakowa, by skorzystać z paru wolnych chwil i poocierać się o bogactwo i blichtr. Rozłożyła obóz na drugim brzegu Wisły, w lesie, z dala od traktu. Nawet z tej odległości dumna siedziba lackich królów cuchnęła, buchała we wszystkie strony smrodem, jaki rodził się w każdym ludzkim zbiorowisku, tym intensywniejszym, im ono było większe. Marta znienawidziła Kraków sto lat temu i od tego czasu nic się nie zmieniło. Nawet nie przez smród, smród znieść można. Odbiła się tu onegdaj od muru tak twardego, że do dziś pamiętała, jak bolało.

Pchnęła tedy mości Popielskiego, by się wywiedział, co i jak i kiedy dokładnie stawić się mają. Ludzie narzekali, że tu nuda, chłodno, ziemia twarda, spyża niewystawna, mrówki gryzą i zaraz mżyć zacznie, a tam gospody, piwo, dziewki, krajowe i cudzoziemskie delicyje, i że oczy choć chcieliby napaść, skoro już podupczyć nie wolno. Marty nie ruszyły te jęki w najmniejszym stopniu. Na większości z jej ludzi ciążyły wyroki przeróżnego sortu, i sprawiedliwie i uczciwie przyznać należało, że za niewinność ich nie dostali, bo do burd zawsze byli chętni i pierwsi. Niczym to niezwyczajnym w tym kraju nie było – ale w przeddzień rozmów o wyprawie nie zamierzała drażnić księcia czy kogokolwiek, z kim miałaby ruszyć na wschód, dając kreskę na zwady i mordobicia w cieniu Wawelu. Później popuści swoim wilkom postronków.

Zleźli się do jej ogniska, gdy tylko mości Popielski wrócił, i błyszczącymi pożądliwością oczami słuchali o wysokich kamienicach, straganach pełnych wszelakiego dobra, strojnych i gładkich niewiastach i kościelnych ołtarzach płaczących złotem i klejnotami. Słuchała i ona. Nieraz wszak marzyło jej się, że bierze to miasto znienawidzone za kark jak kocicę, ciska o ścianę, a potem trzęsie nim i patrzy, co wypadnie, albo topi je w ogniu i krwi, i kładzie się potem na odpoczynek na zgliszczach katedry, na leżu ze spróchniałych kości dawnych władców. Tyle że nic takiego nigdy nie miało nastąpić. Marta współdzieliła z krakowskim księciem Janem Szafrańcem dość poglądów na świat, by często im wypadało razem po drodze, i nader ciepłymi i serdecznymi uczuciami darzyła jego książępańską sakiewkę. Zaś w katedrze spał wiecznym snem Jowgajła, który oddał jej wielkie usługi i którego spokoju sama by broniła, gdyby zaszła potrzeba.

– Nazajutrz – rzekł mości Popielski, gdy inni rozeszli się już na spoczynek. – Godzinę po zmroku. I wiem coś. Jednym z tych, co na wschód iść mają, jest Ventrue. Milos Zach go zwą. Znasz?
Marta zna. Marta odkłada wycior od półhaka. Marta otwiera bezbarwne usta i daje dowód na to, że nie zawsze szybka i pierwsza reakcja jest tą najlepszą. Jest tylko szybka i pierwsza.
– Wracaj tam. Kup mi kieckę. Jakąś... – sprecyzowanie polecenia przerasta jej możliwości i Marta odpuszcza – ...paradną.
Mości Popielski pociąga z bukłaka tęgi łyk i przypatruje się jej z ukosa.
– Odziałbym cię, królowo, w złotogłowie i aksamity – mówi wolno i łagodnie. – Na szyi ci zawiesił sznury pereł i diamentów... aleśmy biedni są, jako te myszy, co je w katedrze dokarmiasz.
– Zapomnij. – Marta macha ręką, zła na siebie i na to krakowskie cuchnące powietrze, od którego głupie pomysły się jej lęgły. Taka stara. A taka durnowata.
– Cośmy wzięli ostatnio, dawno rozeszło się, i nie ma – tłumaczył mości Popielski. – Było rzec wcześniej, że szyku chcesz zadawać. Przeszyliby my coś mojego.
Marta spogląda na jego żupan. Jest ciemno, ale wie dobrze, że tam, gdzie tkanina zagina sie pod żebrem, jest niewielkie rozcięcie, otoczone rdzawą plamą.
– Zapomnij – powtarza. – Odkujem się jeszcze.
– Aha. To kim jest Milos Zach?
Marta nie odpowiada. Urywanymi ruchami czyści swoje buty z mazowieckiego błota. Popielski zadaje pytanie raz jeszcze, a nie doczekawszy się odpowiedzi, wyciąga się obok ognia i zaczyna brzdąkać na bandurce. Godzinę później śpi już głęboko, poświstując przez dziurę po wybitym zębie. Marta rozmyśla intensywnie i dalej nie wydumała odpowiedzi na zadane pytanie. Ale przynajmniej buty ma czyste.


Broń – półhak i zdobytą pod Orszą karabelę o rękojeści zdobionej rogiem razem ze swym lekko wyleniałym kołpakiem oddała przed wejściem w ręce Popielskiego. Nie lubiła, by ktokolwiek obcy dotykał jej oręża. Postawiła wysoko kołnierz szuby i przeglądając się w ostrzu szerokiego noża, barwiczką obsmarowała sumiennie usta na czerwono, tam gdzie czerwone być winny, lecz pomada się starła. Jej piętna, niegdyś powód do dumy, dziś były już tylko problemem, z którym radziła sobie na wszelkie dostępne sposoby.
– Jak wyglądam?
– Jak grób pobielany – rzekł mości Popielski z nieudawanym uznaniem i przyłożył prawicę uroczyście do piersi. – Prośbę mam. Jeśli to, co cię tak w zadek ugryzło dotkliwie, nie da ci wrócić bez rozpętania małego piekła...
– Zawiśniesz ty kiedyś znowu, Popielski.
– To mnie znowu odetniesz i do piersi utulisz. W każdym razie – zanim zwady zaczniesz, przyjrzyj się tam dla mnie, co się teraz w wysokich progach nosi.
– Fałszywe uśmiechy zawsze w modzie. Biedniśmy, pamiętasz?
– Dobrze jest wiedzieć, co brać, a co odrzucać – wyszczerzył się szlachcic szczerbato. – W ogóle dobrze jest wiedzieć.


Tkwiła w kącie jak przyczajony w wykrocie drapieżnik, w całkowitym bezruchu. Wsparta lekko biodrem o marmurową kolumnę z popiersiem mężczyzny o orlim profilu, przez którą uprzednio z całkowitym brakiem szacunku dla sztuki przerzuciła swoją znoszoną szubę z kołnierzem z wilczury. W dłoni trzymała pozłacany miedziany pucharek, który przyjęła od służki zaraz na początku uczty i od tego czasu ani razu nie uniosła do ust, dziwnie i nienaturalnie czerwonych na tle bladej twarzy. Nie odezwała się do nikogo, nie odwzajemniła żadnego gestu, nie ukłoniła się nawet księciu, gdy pojawił się na sali. Trwała obok popiersia jakby sama zamieniła się w posąg, i tylko pobielałe kostki zaciśniętej na nóżce pucharu dłoni i dryfujące od drzwi do drzwi spojrzenia świadczyły o tym, że nie przysnęła na stojąco z bezmiernego znudzenia przyjęciem, a wręcz przeciwnie – z mięśniami napiętymi jak postronki czeka na coś, o czym wie, że musi nastąpić.

Tym, co wywabiło ją wreszcie w krąg światła, było pojawienie się towarzysza Małgorzaty Tęczyńskiej. Przeszła wolno kilka kroków, wyprostowana dumnie jak królowa, jakby nie w podziemiach uniwersyteckich byli, ale u siebie na mazowieckich bagnach i to ona była tu panią. Łowiła zajadle spojrzenie szlachcica, ale nie doszukała się tego, co pragnęła zobaczyć. Zatrzymała się gwałtownie, zacisnęła usta w wąską kreskę i ponownie cofnęła się pod popiersie. Taka stara. I coraz bardziej durnowata . Książęcą prośbę o podejście uhonorowała zgniłym kompromisem. Dała krok wprzód. Kręciła swoim pucharem, wpatrzona w jego wirującą zawartość.

Zajedno jej było, co sobie zgromadzeni pomyślą, i czy dobrze, czy źle. Nie dbała, że się odsłoni i ujawni jakąś prawdę o sobie. Tę prawdę i tak każdy z obecnych wyczyta z jej twarzy i z zaciętych pysków jej ludzi, jeśli im na wschód wspólna droga wypadnie. Marta z wysokimi zamkami i innymi misternymi konstrukcjami tyle miała wspólnego, ile ich puściła z dymem. Czaić się zwykła najwyżej w zasadzce w zaroślach, nie po kątach na bankiecie, a i tam nie wytrzymywała zbyt długo. Potoczyła wzrokiem po drewnianym przyjęciu i jego sztywnych uczestnikach, każdym zamkniętym w swojej bańce ze szkła. Wiedziała, że mogą tak długo, ale ona nie mogła i nie zamierzała wyjść stąd tak samo głupia jak weszła.

Ruszyła sprężyście i momentalnie, bez ostrzeżenia, ledwie przebrzmiało ostatnie książęce słowo. Oderwane od tańca skrzepów w pogardzonym napitku spojrzenie wbiła w Milosa, twarz miała gładką i zupełnie bez wyrazu. W świetle świec widać było, że śmiertelną powłokę ma starszą niż wskazywałby na to niski wzrost, a dziwny karmin ust okazał się barwiczką. Jej rozkołysany i miękki marsz gwałtownie zmienił cel, i Marta parła teraz prosto na Małgorzatę Tęczyńską. Puchar z krwią, który dotąd trzymała przed sobą, odwiodła lekko na wyciągniętej w bok ręce.
Kobieta nadal porozumiewając się cicho z Janem Szafrańcem zerkała czasem gniewnie na zbliżającą Martę, głównie jednak ją ostentacyjnie ignorowała, aż do czasu gdy Marta była zbyt blisko by ignorować. Wtedy to szepnęła coś do ucha Jana, a ten skinął głową i stanął pomiędzy kobietami niczym skała, zerkając na niższą od niego dziewczynę i pytając:
– Coś cię trapi Marto?
Nietrudno było miarkować, że woj po usarsku odziany to nikt inny, jak Tęczyńskiej eskortant. Czas cały trzymał się blisko niej, nigdy jednak z przodu a nawet nie z boku, lecz krok jeden za nią, niby cień ukradkowy, ot, element tła.
Teraz jednak musiało go w postawie Marty coś zaniepokoić, bo zwęził czujnie oczy i wystąpił przed szlachciankę szybciej nawet niż Szafraniec, widząc księcia interwencję zastygł w taktownym bezruchu, żylastą piersią szczelnie jednak sylwetkę Tęczyńskiej przesłaniając. Wejrzenie miał chłodne i spokojne niby górskie zastoisko, opanowanie biło od niego niemal namacalną łuną.
Po przyjściu na przyjęcie Zofia zajęła pozycje, na obrzeżu sali, za plecami swojej mentorki. Odmówiła poczęstunku. I większość wieczoru spędziła nerwowo przestępując z nogi na nogę
Niewysoka dziewczyna nie mogła mieć więcej niż 16 lat gdy została przemieniona. Chuda i niespecjalnie atrakcyjna, nie prezentowała się za dobrze, mimo że ubrana była w niedrogą, acz ładnie skrojoną sukienkę. Miedziane włosy splecione zostały w ładny warkocz, który opadał na jej plecy.
Wcześniej przemowy księcia słuchała uważnie, jednak co jakiś czas mało taktowanie wgapiała się w zebrane wampiry. Głównie w templariusza i szeryfa, ale czasami jej ciekawski wzrok wędrował do innych, zwłaszcza dwóch gangrelek.

Marta przystanęła przed księciem i skinęła mu twierdząco głową, jeszcze zanim padło jej imię. Odwiedziony w tył puchar powędrował spokojnie w górę, a łokieć został podparty lewą dłonią. Czas jednak płynął, knot w książęcej świecy z podziałką trzasnął sobie wesoło, a słowa rozwijające gest jakoś nie płynęły. Wreszcie Marta przestąpiła z nogi na nogę i nie ruszając się z miejsca, wychyliła się lekko zza książęcego ramienia, by popatrzeć sobie na Tęczyńską, którą jej tak szczelnie zasłonięto. Markowana szarża wprowadziła już zamieszanie dokładnie tam, gdzie się tego spodziewała. Oszroniona srebrem Tatarzynka ledwie powiodła za nią wzrokiem, miedzianowłosa przezroczysta dziewczyna uniosła głowę, lecz nie uczyniła nic. Nie drgnął nawet Gniewko ani jego jednooki przyboczny. Tylko Małgorzata zaczęła szarpać nerwowo za sznurki, i ruszył się Zach. Bo łatwo zobaczyć zagrożenie tam, gdzie go nie ma, gdy spodziewasz się ataku. Pozostało tylko wybrnąć z manewru i odczekać. Ona zaś przyobiecała coś druhowi i nie widziała powodu, by tego nie dotrzymać.
– Tak. Trapi. Ten kolor – odezwała się, głosem chrypliwym, ale uprzejmym. Otaksowała wojewodzinę ponownie od stóp do głów. Kolejne chwile bezpowrotnie popłynęły w niebyt. – Kolor sukni.
– Kolor? – zdziwił się Jan, zerkając na szatę Małgorzaty i potem znów na Martę. – Każdy ma swoje gusta względem barw, waćpanno. Nie ma sobie co psuć humoru kolorem czyichś szat.
– Chcę wiedzieć, jak się nazywa – uściśliła.
– Och… moja droga Małgorzato, jakiej barwy jest twoja suknia? – zapytał Jan, a wampirzyca odparła tonem głosu chłodem godnym najsurowszej zimy. – Nie widać?
– Szkarłat – zawyrokował Milos niskim, zbliżonym do pomruku głosem. Przyglądał się Gangrelce intensywnie, by wreszcie zgiąć przed nią kark w sztywnym geście pozdrowienia. – Każdemu z nas w nim poniekąd do twarzy.
– Właśnie.. szkarłat… – odparł z ulgą Szafraniec, który modę uważał za głupiutki wybryk niewieściej fantazyi, a Małgorzata westchnęła.– Mężczyźni i ich oceny. To karmin, moi drodzy.
Marta powtórzyła bezgłośnie usłyszane słowo. Przestała strzelać spojrzeniem po wszystkich obecnych. Pochyliła wolno głowę w odpowiedzi na powitanie Milosa. Zerknęła ostatni raz jeszcze na garderobę Małgorzaty.
– Wygląda godnie – oznajmiła prawdę ogólną i wszystkim widomą, całkiem nieoczekiwanie, także dla siebie. A potem wyczerpawszy swój arsenał salonowych pogwarek, straciła zainteresowanie. – Kto będzie dowodzić?
– Rycerz z Wiednia… z racji doświadczenia, acz… wasze zdanie będzie się liczyło. Znacie miejscowe obyczaje, a oni słabo mówią po rusińsku – wyjaśnił Jan Szafraniec.
– Zobaczę go, to zdecyduję – odparła Marta i odwróciła się już bokiem. – Jego imię?
– Koenitz– przypomniał sobie książę. – Wilhelm… Nie jest Niemcem, tylko Tyrolczykiem, i nie lubi też być Niemcem nazywany. Duma regionalna, ot co. Wierny poddany Habsburgów i księcia Wiednia.
– Doświadczenie wojenne ma? – niespodziewanie wtrącił Zach, nadal nie spuszczając z Marty wzroku choć pytanie przecież nie do niej kierował.
– To rycerz… brał udział w ostatnich wojnach… z ostatniego wieku – stwierdził Jan, splatając dłonie swych piersiach. – Wielce zasłużony wojownik. Ta wyprawa jest niejako nagrodą za zasługi dla księcia.
Milos skinął jedynie w reakcji na księcia wywód, słowem żadnym gestu nie wsparł. Chwilę jeszcze taksował Gangrelkę wzrokiem, ale odstąpił na ostatek w tył.
– Napełnię swój puchar – uznał swoją asystę za dłużej niepotrzebną i ruszył wartko ku stołom.
Nie dość szybko jednak, bo ona czaiła się już od dłuższego czasu na dogodny moment, żeby wrazić mu szpilę pod paznokieć.
– Milosie Zach – głos Marty zgrzytnął jak metal, ledwie husarz uszedł dwa kroki. – Mamy spór i skończyć go trzeba. Jako dług go zamkniemy... czy jako potwarz?
Węgier odwrócił się ku niej, zgiął kark drugi już raz tej nocy.
– Urągać ci w żaden sposób nie było mą intencją. W czym problem, pani?
– Długami zajmiecie się później… macie całą podróż na regulację należności – burknął Jan najwyraźniej niezadowolony z takiego obrotu sytuacji. Małgorzata zaś miała odmienne zdanie.
– Wprost przeciwnie mój drogi Janie, jestem ciekawa jakąż to potwarz przygotowała ta… osóbka. Jakiś to spór sobie wydumała i na jakiej podstawie.
– Opuściłeś mój dom z rzeczą o wielkiej wartości – objaśniła Gangrelka bez pośpiechu, ważąc każde słowo. – I obietnicą, której nie dotrzymałeś. Uznajesz winę – spłać mnie. Nie uznajesz – walcz o swoją rację przeciw mojej. Dziś. Nie jutro ani pojutrze. Na obcej ziemi sprzymierzeńcy powinni stać już jak mur.
– Nie pojmuję, jak mogłem z tobą pani w zatarg wejść... – ton miał szorstki, spętany niezręcznym napięciem – skoro cię dzisiaj pierwszy raz na oczy widzę. Nie mam ci pani nic do uregulowania.
Ewidentnie nie chciał dłużej w tej publicznej spowiedzi uczestniczyć, bo podjął przerwany marsz by napełnić puchar w najdalej oddalonym krańcu podziemi.

Słowa Tęczyńskiej nie zrobiły na Marcie wrażenia, nie w porównaniu do znikających w ciemnym zakamarku sali pleców Zacha. Ten widok poruszył ją ewidentnie i fizycznie. Na bladym obliczu zdziwienie i niedowierzanie wymalowały się tak jasno i ostro, szczersze niż pozłota na książęcej zastawie, a zaraz zastąpił je niesmak i gniew. Wampirzyca zamrugała, nozdrza jej zadrgały, a z przechylonego w niekontrolowanym ruchu pucharu popłynęła gęsta, krzepnąca krew, plamiąc Marcie dłoń i kraj rękawa. Powiodła spojrzeniem od księcia do Tęczyńskiej, jakby oczekując, że ktoś jej cokolwiek raczy objaśnić.
– I uciekł – rzekła, tonem ciężkim i ołowianym, rejterada Zacha była dla niej zbrodnią przeciw wszelkim obyczajom. Gestem przywołała spod ściany służkę i ze stukiem postawiła na podsuniętej tacy swój puchar. – Praw Camarilli... – Uwolniwszy dłoń od ciężaru, wyciągnęła z rękawa złożony spłachetek lnu i zaczęła energicznie wycierać splamioną krwią prawicę. Słowa w odróżnieniu od ruchów płynęły własnym niespiesznym tempem. – Praw Camarilli też tak zaciekle broni jak swego dobrego imienia? Zajadła bestia. Doskonały wybór... – zwróciła się do księcia, a potem znów spuściła oczy, zajęta podwijaniem rękawa, aby i plamy na sukni nie były widoczne. – Oby ów Koenitz dorósł do swej sławy. I zobaczę dziś choć cień przywódcy. Inaczej znów będę musiała odmówić ci. Panie. – Dodany po zastanowieniu tytuł w ustach Marty zabrzmiał jak przeprosiny. Gangrelka wetknęła chustkę z powrotem w rękaw. – Zaś ty musisz być bardzo... – rzekła Tęczyńskiej z tą samą leniwą manierą i urwała, by pomyśleć nad dalszym ciągiem: – Bardzo dumną matką – uzupełniła.
– I sprawa się wyjaśniła… – stwierdziła chłodnym tonem Małgorzata, uśmiechając się ironicznie.– Obawiam się moja droga… Marto, iż zmysły cię mylą, albo pamięć. To nie mojego Milosa spotkałaś, tylko pewnikiem podobnego mu z lica Kainitę. Bowiem moje dziecko cię nie pamięta, więc zapewne nigdy cię nie spotkało. I nie ma wobec ciebie ni żadnych długów, ni też żadnych obietnic nie składało.
Sceptycyzm był widoczny na licu Jana Szafrańca, gdy Małgorzata wygłaszała te słowa, ale biskup nie odezwał się ni słowem. Jakoś tak zainteresował go świeży czerwony płyn w jego kielichu.
– I tak... jestem dumną matką z mojego dziecka. Włożyłam wiele trudu i czasu w jego wychowanie i ukształtowanie. A twój… rodzic, pewnikiem też… zadowolony? Czemu go tu nie ma wśród nas? Jakoś nie miałam okazji go poznać – zakończyła Małgorzata z jadowitym uśmieszkiem na licu.
Marta zamrugała. Próbowała dopasować ojca do podwawelskich podziemi. Nie mieścił się. Próbowała wyobrazić sobie, jak Małgorzata Tęczyńska go poznaje... Jego nie można było poznać. Koncept, że ona, jego córka, miałaby go „zadowalać”, Marta uznała za równie wstrętny i odrzucający jak picie krwi z naczyń. I mniej więcej tak samo głupi i samobójczy jak atak na książęcego gościa pod dachem Szafrańca.
– Sprawa jest skomplikowana – stwierdził dyplomatycznie Jan Szafraniec. – Rodzic Marty jest bardziej sojusznikiem niż członkiem Camarilli.
Gładkie kłamstwo, które Małgorzata przełknęła z ironicznym, acz kwaśnym uśmiechem. Natomiast biskup zwrócił się do Marty. – A z tobą moja droga… czy będziesz tak miła, by podarować mi godzinkę lub dwie po tej całej uroczystości powitalnej. I dopiero wtedy podjąć decyzję?
– Można się pomylić – odpowiedziała Gangrelka Małgorzacie, i powiodła wzrokiem w ciemny koniec sali, gdzie zniknął syn wojewodziny. – Był bogiem wojny. Szkoda.
Księciu odparła, że będzie czekała. Odwróciła się na pięcie sprężyście i ruszyła prosto śladami Zacha.

Taka stara. Ciągle głupia. Ale szybko się uczę, znacznie szybciej niż inni .

Zmienił się. Oczywiście, że się zmienił. Minęło wiele lat i zmieniło się wszystko. Zacisnęła zęby i dociągnęła do końca tę szopkę, te jasełka krakowskie. Dość głośno, by każdy, kto podsłuchiwał, nie nabrał wątpliwości, że nie uznała swojej pomyłki i błędu, że rzuciła nieprawdziwym oskarżeniem i jest gotowa uderzyć się w pierś i odpłacić za ujmę, w imię dobra wyprawy. I tak musiała kupić sobie wiedzę, jak daleko zaszła zmiana. Zapłaciła jedyną monetą, jaką miała, i odeszła, tak pośpiesznie, jak się tylko dało, nie biegnąc.

Milos Zach sprzymierzony z Małgorzatą Tęczyńską sprawił, że poczuła się niemal ludzko. Kiedy ujął jej rękę i nachylił się do ucha, owionął ją dusząco słodki zapach pachnideł wojewodziny, którym był oblepiony jak klajstrem. Coś w środku Marty drgnęło. Wysuszone na wiór flaki skręciły się w supeł i po raz pierwszy od wieków wampirzyca poczuła, że mogłaby i na gwałt potrzebuje się porzygać.


Podeszła tak, by odwrócony tyłem do sali przyboczny szeryfa zobaczył ją w lustrze. W ręku trzymała już nowy kielich. Z tego także nie skosztowała ani kropli, nie podniosła go zresztą nawet do ust. Pozdrowiła krótko Gniewka i przedstawiła się nieznanemu rycerzowi, także krótko, niedbale i samym imieniem. Ani jej na wzajemnych uprzejmościach, ani na poznaniu jego miana nie zależało szczególnie. Ciekawiło ją natomiast co innego.
– Krzyż ten – wskazała na pierś rycerza odgiętym od nóżki kielicha palcem. – Znak rodu twego?
– Znakiem mego rodu jest gryf – poklepał naramiennik wskazując herb, – krzyż jest symbolem zakonu. – Głos rycerza był niski i zdawał się dziwnie szorstki. Jaksa zawiesił wzrok swojego jednego oka na rozmówczyni.
Stwór na ramieniu został uczczony momentem jej uwagi i rzutem oka. Całkiem był do rzeczy, wszystko miał na swoim miejscu.
– Zakonu? – zapytała.
– Ordo Equestris Sancti Sepulcri Hierosolymitani – powiedział po łacinie, jakby mówił coś, co powinno być równie oczywiste jak wschód słońca o poranku.
Marta skinęła głową. Czekała, aż rycerz się rozwinie. W końcu to, że nie mówiła w języku księży, było tak oczywiste jak wschód słońca. Nie doczekawszy się, zapytała:
– Co znaczy?
– Zakon Rycerski Grobu Bożego w Jerozolimie. – Jednooki milczał po tych słowach, jakby uznał temat za zakończony.
Gangrelka wytrzeszczyła oczy w niebotycznym zdziwieniu. Stała jak wmurowana, i tylko głęboki mars przecinający od czasu do czasu czoło świadczył o tym, że nad czymś intensywnie duma.
– I ty go pilnowałeś. Grobu Boga?
Skinął głową.
– W poprzednim życiu.
– Twoje miano?
– Jaksa Gryfita, z Miechowa, pani. – ostatnie słowo wydawało się dodane sztucznie.
Tytuł nie w smak jej poszedł, wykrzywiła się koszmarnie.
– Oszczędź mi tych ozdób, Jakso z Miechowa. Strażniku Grobu Boga... – uniosła kielich bliżej policzka. – Sława.
Nie spełniła własnego toastu, ale w starym pozdrowieniu zadźwięczały prosto i szczerze zaczątki szacunku.
Gryfita uniósł kielich i upił z niego szkarłatu.

Więcej niż nie rzekł, toteż odeszła pod marmurowe popiersie, przy którym warowała na początku uczty. Popatrywała jeszcze uważnie od czasu do czasu, czy może Jaksa nie wykona jakiegoś znaczącego ruchu czy gestu, ale nie liczyła już na to za bardzo. Otrzymała znak, prosty i konkretny, ulepiony z tej napędzanej krwią wiecznej skały. Więcej nie będzie. I więcej nie trzeba.

Mocarne ręce jej ojca nadal wyciągały się ku niej i gniotły ciemność wokół, urabiając ją w różne kształty. Marta stukała nóżką kielicha w marmur i rozmyślała o tym, że wszyscy, nie wiadomo jak potężni, mamy swych bogów. I o tym, co się dzieje, jeśli zabijesz boga, a nie unicestwisz imienia i czci.

Obraz zmian, które zaszły, nie był pełny. Może nigdy pełen nie będzie. Ale wiedziała już wystarczająco dużo, by zacząć mierzyć i ważyć swoją krzywdę. Za wszystkie noce płonące aż po horyzont. Za wszystkie chwile zachwytu, zamarłego w bezruchu jak owad uwięziony w bursztynie. Za wszystkie słowa i to jedno – ostatnie.

Dla ciebie – nie będzie grobu. Nie będzie pamięci, strażników ni czci.
 
Asenat jest offline