Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-02-2016, 13:05   #9
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Birningham, wschodnia rubież, Ruiny
28 kwietnia 2051
godz 09.00

Harvey O’Phelan

Głos z góry parsknął: - I niby teraz nam nie powiesz? Skuty i rozbrojony? Poczekaj jak się za Ciebie Łysy weźmie, to będziesz śpiewał - głos był nieprzyjemny, niczym zgrzyt metalu po szkle. Facet chyba wyczuł, że Harvey chciał go brać pod włos. Nie miał w tej chwili żadnych argumentów by spróbować negocjować z łowcami ludzkiej zwierzyny. Jednak spróbował… Nie poszło.

Za sobą usłyszał głos kobiety, którą jeszcze nie tak dawno ratował z opresji: - Wyciągnij ręce przed siebie i nie kombinuj - na betonowej posadzce dało się słyszeć kroki i po chwili poczuł lufę rewolweru między łopatkami. Jakby na komendę podszedł do niego Łysy. W jednej ręce trzymał obrzyna a drugą sprawdził zapięcia kajdanek. Chyba nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Pozbawił wędrowca jego tobołów i broni, oklepał go po całym ciele i z uśmiechem wyciągnął mu spod kurtki bandolier z nożami. Zarechotał, dokładając go do reszty zdobytych na Harvey’u gambli. Irlandczyk z pochodzenia, nowojorczyk z wychowania i zabójca z Posterunku z zawodu, nie dał po sobie znać zadwolenia. Nóż, który schował w rękawie został na swoim miejscu.

Łysy tymczasem pozbierał toboły O’Phelana i wskazał mu lufą obrzyna drzwi z pomieszczenia. On i kobieta ruszyli za żołnierzem. Tam na korytarzu dołączył do nich facet z góry. Ubrany był w ciężki płaszcz z wieloma naszytymi na niego łatami. Twarz miał zasłoniętą arafatką, a na oczach staromodne gogle motocyklowe. Strzelbę Remingtona miał nonszalancko opartą o ramię, niczym szeregowy na musztrze. - Ciekawa zdobycz - wyszczerzył pożółkłe zęby w uśmiechu, skierowanym do kobiety. - Chyba zarobisz na premię, nieźle się obłowiliśmy. Flint będzie z nas zadowolony, a kto wie, do jutra może jeszcze jakaś rybka wpadnie w naszą sieć?

Sprowadzili go na sam dół, a potem jeszcze niżej do piwnic, które przetrwały w całkiem niezłym stanie. Na dole Harvey zauważył jeszcze dwoje łowców najemników. Średniego wzrostu mężczyźni, sądząc po opaleniźnie i wrednych gębach - rodowici Hegemońcy. Pilnowali solidnych metalowych drzwi, zabezpieczonych łańcuchem. Na ich widok, poderwali się na równe nogi i zaczęli otwierać pomieszczenie. Po chwili O’Phelan wylądował w ciemnościach. Z korytarza szef handlarzy żywym towarem rzucił jeszcze do niego: - Przygotuj się. Niedługo Łysy się Tobą zajmie, a wtedy wyśpiewasz nam wszystko, co tak usilnie chciałeś nam sprzedać - paskudny uśmiech znowu zagościł na jego twarzy. Był to ostatni widok, jaki dane było podziwiać zabójcy. Drzwi zawarły się i mrok wypełnił po brzegi jego tymczasowe więzienie.

- Było ratować laskę - aż drgnął, kiedy z głębi pomieszczenia usłyszał zmęczony głos i ironiczne pytanie. - Nie Ty pierwszy dzisiaj wjebałeś się w gówno - wyglądało na to, że nie tylko jego tu uwięziono.


Birningham, północno-wschodnia rubież, Posesja...
28 kwietnia 2051
godz 09.00

Sydney “Kurt” Marshall

Ogon śmigłowca go kusił. Gamble. Tak to było coś dla czego warto było zaryzykować. Na tym polegało całe jego życie, eksploracja tego, co uchowało się z przeszłości. Towary mniej i bardziej ważne, mniej lub bardziej pożądane. Mur nie był dla niego przeszkodą, znaczy nie byłby gdyby zabrał ze sobą kawałek jakiejś liny. Nie miał niczego takiego, a w pobliżu muru nie było nic, po czym mógłby się wspiąć, czy chociaż zajrzeć za tą nieprzeniknioną zaporę.

Jago wyobraźnia działała na wysokich obrotach. To była umiejętność, która przydawała się w dżungli betonowych resztek niegdysiejszej chwały ludzkości. Początkowo chciał zajrzeć za mur z piętra któregoś z wyższych budynków, niestety jedyny, który ocalał i był wyższy niż mur, nie zachęcał do wędrówki po nim. Sydney widywał już takie konstrukcje, niby wyglądające w miarę solidnie. W miarę… na szczęście Kurt wiedział, gdzie patrzeć, by ocenić prawdziwy stan zrujnowanej konstrukcji. Ta nie zachęcała, pewnie stałaby się jego grobem przy pierwszym fałszywym ruchu. Nawet jeśli jakimś cudem by przeżył, to huk i tuman pyłu zwabiłby w okolice wszystkie żywe istoty. tego Marshall za wszelką cenę chciał uniknąć.

Wreszcie znalazł to czego szukał. Wśród walających się po ulicy śmieci i nieprzydatnych szpargałów, wypatrzył kilka metrów kabla. Wyrywał go mozolnie z resztek tynku i betonu. Po chwili miał w rękach całkiem wytrzymałą linę. Zrobił pętlę na jednym końcu, szarpnął kilka razy, sprawdzając wytrzymałość zrobionego przez siebie węzła. Spory zamach dopiero za drugim razem pozwolił zaczepić się prowizorycznej linie o wystający na górze muru, kuty szpikulec.

Chwycił kabel mocniej w ręce i powoli ostrożnie zaczął się wspinać po murze. Nogi nie miały za bardzo oparcia, więc do podciągania używał praktycznie tylko siły swoich rąk. Postanowił, że zajrzy najpierw i oceni, czy warto się starać by dotrzeć do maszyny.

Przed samym szczytem zatrzymał się i odetchnął ciężko, wspinaczka na takiej prowizorce nie należała do przyjemnych. Wychylił lekko głowę i zajrzał. Nie zobaczył nic szczególnego, za płotem był kolejny zniszczony budynek. Miał dwie kondygnacje i sporo okien, ale w żadnej nie dopatrzył się nawet jednej, całej szyby. Doświadczenie podpowiadało mu, że kiedyś to był chyba jakiś biurowiec albo coś w ten deseń. Niestety nie widział reszty śmigłowca, prócz części ogonowej. Nie nosiła ona śladów ognia, czego wcześniej się obawiał, ale musiałby się bardziej wychylić, by ujrzeć resztę maszyny. Za murem nie widział nic niepokojącego, żadnego ruchu choćby najmniejszego. Ręce drętwiały mu z sekundy na sekundę.


Birningham, południowo - zachodnia rubież, ruiny Casino Indy
28 kwietnia 2051
godz. 09.00

Ringo Jackson
Ciemność klatki schodowej rozświetlał latarką, był już nieźle zesapany. Naszabrował trochę w kasynie, a wóda którą zabrał, plus reszta fantów, które miał ze sobą już sporo ważyła. Starał się nie robić hałasu i zbytnio się nie wychylać, by nie wdepnąć wprost na jakichś nieprzyjemniaczków.
Schodów w dół było sporo. Dużo za dużo jak na ilość kondygnacji, które widział z zewnątrz, kiedy wchodził do kasyna. Pewnie prowadziły do podziemi, albo na jakiś podziemny parking. Widział jak to wyglądało w przeszłości.

Dziani i prominentni gracze nie chcieli się afiszować z obecnością w takich przybytkach. Limuzyny z przyciemnionymi szybami wjeżdżały na podziemny parking, gdzie tymi schodami, a najpewniej jeszcze windą, dostawali się do tych ekskluzywnych pomieszczeń. Wtedy mogli bez skrępowania przepierdalać kasę, walić wódę, wciągać koks i zabawiać się z kociakami. “To musiało być zajebiste życie…” - pomyślał Ringo.

Stopnie były pokryte spora warstwą kurzu, gdzieniegdzie tynk odpadał ze ścian i pajęczyny. Były ich ogromne ilości, w stanie nienaruszonym. To cieszyło Jacksona, bo przynajmniej na razie wykluczał możliwość niepowołanego towarzystwa. Dotarł wreszcie na dół, gdzie klatka schodowa zakończona była drzwiami. Były w połowie wyłamane, jakby ktoś kiedyś próbował dostać się do środka, za pomocą łomu i strażackiej siekiery. Rdza na krawędziach metalu była oznaką tego, że musiało stać się to dość dawno.

Gangster popchnął odrzwia, które tylko lekko zgrzytnęły. Musiał się przyłożyć do tego i przy kolejnych próbach udało mu się je odepchnąć na tyle, że mógł się przedostać na drugą stronę. Przecisnął się ostrożnie, najpierw jednak wypatrując niebezpieczeństwa. Światło latarki omiatało wnętrze następnego pomieszczenia. Był to jeden z wielu zapewne poziomów podziemnego parkingu. Solidne, grube, żelbetonowe filary nie ugięły się pod falą uderzeniową, dlatego cała ta konstrukcja jeszcze się nie zawaliła. Kiedyś zapewne wieczorami było tu pełno samochodów. Teraz na powierzchni sporego boiska, stało tylko kilkanaście rozszabrowanych wraków. Kilka osobówek i terenowców, tyle widział na pierwszy rzut oka i zasięg latarki. Na jednym ze słupów miał oznaczenie A-3, czyli według tego co się orientował, był trzy kondygnacje pod ziemią.

Prócz swojego oddechu, nie słyszał żadnych innych dźwięków. Żaden ruch nie zmącał spokoju scenerii, którą podziwiał w migoczącym świetle latarki. Musiał się zdecydować czy warto mu było pomyszkować w tych wrakach i stróżówce, której rozbite szyby majaczyły na horyzoncie widoczności, po prawej stronie od wejścia.



Birningham, południowa rubież miasta, dalej w ruinach.
28 kwietnia 2051
godz 09.00


Andrea Roe


Wreszcie spokój. Lubiła samotność i to bardzo, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach. Pomogła tej kobiecie, sama nie wiedziała dlaczego. W każdym razie miała to już za sobą. Zbadała ślady jakie zostawili napastnicy i powiadomiła o nich Alice. Wspomniała też treść rozmowy, jaką podsłyszała. Uznała, że tamta powinna to wiedzieć, ją to interesowało tylko na tyle, by nie wpaść na tych przyjemniaczków. Zwłaszcza nieprzygotowanym.

Zagłębiała się w ruiny w poszukiwaniu użytecznych przedmiotów, które mogły by posłużyć do wymiany. W powietrzu unosiła się delikatna woń spalenizny, jakby gdzieś coś w pobliżu spłonęło. Taki charakterystyczny zapach, z gatunku tych “drugi dzień po pożarze”. Szła zachowując wszystkie zasady ostrożności, jakich nauczyła się do tej pory żyjąc i eksplorując ruiny. Łuk trzymała w gotowości, a drugą ręką mogła w każdej chwili wyrwać strzałę z kołczanu i napiąć cięciwę. Póki co okazało się to niepotrzebne.

Przemykała starym osiedlem bliźniaczych szeregowców, kiedy coś mignęło jej między budynkami. Skierowała wzrok w tamtą stronę i zauważył ruch. Spore zwierzę, o dużej kłodzie ciała, czworonożne. Ostrożnie skierowała się w tamtym kierunku, starając się nie spłoszyć potencjalnej zdobyczy. Mogła już ocenić, że był to mięśniak, coś na kształt dużej świni, którą pewnie kiedyś ten gatunek był. Jednak w wyniku różnych mutacji, nie przypominał w niczym, różowego, grubaśnego wieprzka. Raczej niebezpieczne, dzikie zwierzę. Jednak jedyne co było naprawdę ważne, to to, że z takiej sztuki mogłaby wykroić i ususzyć żarcia na ponad miesiąc.

Nie miała jednak dzisiaj szczęścia, czy może była rozkojarzona spotkaniem z Alice. Potem nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Jeden nieostrożny ruch i szkło pękło z chrzęstem pod jej stopom. Zwierzak spłoszył się i zaczął uciekać miedzy budynkami. Andrea ruszyła z anim biegiem, jednak plecak i oporządzenie nie pozwalało jej przeciskać się przez wszystkie szczeliny tak szybko jak mięśniakowi. Wreszcie zniknął jej gdzieś między zniszczonymi domkami jednorodzinnymi. Straciła trop, zwierzak musiał w którymś miejscu zejść z głównego przejścia. Stanęła nasłuchując odgłosów poruszania albo posapywania zwierzaka.

Bingo… w domku po prawej, gdzieś z wnętrza dochodziły jakieś dźwięki, których bliżej nie potrafiła zinterpretować. Budynek był w połowie zawalony, przykryty resztkami dachu, sięgającego teraz prawie poziomu gruntu. Ostrożnie weszła do środka, osaczone zwierzę mogło być niebezpieczne. Zmieniła łuk na pistolet, w ciasnych pomieszczeniach lepiej się sprawdzał. Kolejne pomieszczenia okazywały się puste, zostało jej ostatnie kuchnia. Stanęła w wejściu z wycelowaną i gotową do strzału bronią. Jednak nie takiej zdobyczy się spodziewała. Na podłodze leżała martwa kobieta, a obok niej przycupnęła, na oko może dwuletnia dziewczyna. W brudnej, osmalonej sukience, pochlipywała cichutko, szarpiąc za ręką martwą kobietę. Kiedy ujrzała Andreę, skuliła się przy niej, spoglądając na tropicielkę wystraszonymi oczami.


Birningham, południowa rubież miasta, trasa do Rafinerii
28 kwietnia 2051
godz 09.00

Alice Halsey


Kobieta została sama, prawdę powiedziawszy, nie spodziewała się takiej reakcji od swojej wybawczyni. Jednak rozumiała ją. Taki był dzisiejszy świat, bezwzględny i niezrozumiały. Raz Ci ktoś pomoże, innym razem ktoś próbuje wysadzić Cię w powietrze. Halsey rozbiła bank już pierwszego dnia w Birningham. Taki teraz mamy klimat…

Kobieta nie należała do tych co się mazają, bądź rozczulają nad sobą, choć ręka bolała jak jasna cholera, to jednak pozbierała swoje bety, w tym zdobyczną strzelbę i ruszyła na północ. W końcu wedle słów Tony’ego, to tam maił znajdować się cel ich podróży. Za to wszystko wskazywało na to, że to Anthony był celem tego mordu. Przynajmniej tak konkludowała, łącząc fakty z tym co powiedziała jej Andrea, kiedy ją opatrywała.

Wyglądało na to, że istniała jakaś osoba, bądź cała grupa, której nie w smak było powstanie Rafinerii. To był dla niej w obecnej chwili najmniejszy problem. Nie wykonała roboty, miała chronić ich w podróży, a teraz jej podopieczni gryźli piach, a ona żyła. Była jednak z Nowego Jorku, motywacji jej więc nie zabrakło. Chciała wyjaśnić kto stoi za śmiercią speca i dwójki jego towarzyszy.

Teraz była już ostrożniejsza, choć na poruszaniu się wśród ruin nie za bardzo się znała, to przeszła jednak szkolenie z walk w terenie zurbanizowanym. Doświadczenie i wrodzona ostrożność też pomagały przebywać jej kolejne przecznice. Wreszcie dotarła na skraj pustej przestrzeni. Nie wychylała się od razu, wychyliła się zza winkla ceglanej budowli i ujrzała, pierwszy raz od dłuższego czasu, pustą, odgruzowaną drogę. Po obu jej stronach piętrzyły się hałdy zepchniętych na pobocze samochodów i załomów gruzu. Taką robotę mógł tylko odwalić ciężki sprzęt, przypuszczała, że trafiła na główną drogę dojazdową do Rafinerii, o której wcześniej wspominał jej Tony. Na ścianie po przeciwnej stronie drogi wymalowane były symbole VH, sama nie wiedziała co znaczą, ale ciągnęły się w jedną i drugą stronę, niczym jakieś oznaczenie terenu.

Ruszyła na północ odgruzowaną trasą. Uszła może z kilkadziesiąt metrów, kiedy za sobą usłyszała zbliżające się odgłosy silników spalinowych. Odwróciła się i kilkaset metrów za sobą zauważyła kilka pojazdów i tuman kurzy jaki wzbijały w powietrze. Jeszcze jej nie widzieli, więc miała szansę zejść z trasy. Nie wiedziała przecież kto to taki jedzie...
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline