Véronique Buckley
Już po raz drugi w tym krótkim czasie odzyskałam przytomność, lecz nie od razu otworzyłam oczy, po co się spieszyć?
Poczułam coś chłodnego i wilgotnego na czole... Czyżby zimny okład? W każdym bądź razie spełniał swoją rolę, sprawiając, iż zrobiło mi się nieco chłodniej.
Mimowolnie podsłuchałam rozmowę między nieznajomymi mi... rozbitkami. Z tej jakże ciekawej konwersacji dowiedziałam się, że na tej wyspie znajduje się jakaś plantacja jakiegoś narkotyku, co wcale nie przyprawiało mnie o euforię.
A na dodatek, gdyby pojawili się handlarze marihuaną, to ci cali rozbitkowie nie mieli w posiadaniu żadnej broni palnej! Mam nadzieję, że Bóg będzie mi towarzyszył w takich chwilach – pomyślałam, po czym ściągnęłam z czoła wilgotną szmatę i otworzyłam oczy.
Spojrzałam na kobietę, która stała nade mną.
- Véronique... – mruknęłam, zmieniając pozycję na siedzącą. – A tobie jak na imię? – spytałam po francusku. Zwykle w chwilach, gdy nie wiem, co się wokół mnie dzieje, zaczynam mówić w moim ojczystym języku, ale zazwyczaj szybko się poprawiam na angielski. – Ach, przepraszam...A ty jak masz na imię?
__________________ Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska?
Niepisana, wędrowna, wróżebna.
Naszeptała ją babom noc srebrna,
Naświetliła luna świętojańska. |