Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-02-2016, 17:37   #61
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Światła latarek przecinały mrok lasu. Prześlizgiwały się po pniach, po konarach, po krzakach. Ręce trzymające latarki drżały ze strachu. Nie dało się ukryć, że strach zaciskał szpony na grupce żadnych mocnych wrażeń uczestnikach spływu.

To co widzieli….

To co z mroku wycinały ich latarki….

To… nie miało prawa … nie miało prawa istnieć … Wszyscy to wiedzieli…
I tylko rogata, zrodzona z mroku istota najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy. Stała spokojnie, przygarbiona, a kręgi światła zdawały się przenikać jej ciało, czy cokolwiek zamiast ciała ów stwór miał. Bestia nie atakowała. Nie uciekała. Nie ruszała się. Po prostu była…

Czuli na sobie jej wzrok. Czuli jej głód. Wyglądało jednak na to, że na razie nie zamierza atakować… Jakby na coś czekała.

Bruce pierwszy przerwał bezruch przy ognisku. Ruszył po namiot z zamiarem wrzucenia go do ogniska. Zyskania kilku, może kilkunastu minut ognia. Wcześniej jednak cisnął w płomienie dziwny łapacz snów.

Czaszka wrzucona do ognia nie chciała się palić. Leżała tam, pośród żaru i płomieni, chociaż ogień szybko strawił przyozdabiające ją pióra, rzemyki i inne rzeczy.

Frank okazał się najodważniejszy. Albo najgłupszy. Poszedł w las. Co prawda płytko zaledwie kilka kroków, w miejsce oświetlone zarówno przez złamaną pałeczkę świetlną jak i pożyczoną latarkę. Nikt nie zamierzał mu pomóc. Reszta wspierała go na ile potrafiła. Świecąc na las, pod nogi i – najważniejsze – na stwora. Na tą zrodzoną z piekielnych ciemności kreaturę. Skupieni na tym, by … właśnie... By co? Ostrzec Franka, gdyby coś poszło nie tak? Rzucić mu się na pomoc? Zwiać, tylko dokąd? Przed siebie? W las? A jeśli w mroku czaiło się więcej takich koszmarnych kreatur? Co wtedy?

Burce zajął się namiotem. Odczepienie go od podłoża szło mu, szczerze mówiąc, średnio, czego powodem były mocno drżące ręce i obawa, że za chwilę coś wyskoczy z ciemności nocy i zmieni go w siekańca, jak Mounta. Dlatego, kiedy otworzyły się bramy piekieł, Bruce był dopiero w połowie swojej „walki” z namiotem.

Skupieni na tym, co robi Frank nie zauważyli tego, co stało się tuż obok nich, a co było właśnie początkiem końca.

Mount… Mount przestał oddychać… Skonał cicho, bez jednego jęku…
Connor upewni się, sprawdził puls…

I wtedy Mount zaatakował. Jak zombie z filmów gore. Podrywając się do pozycji siedzącej, klapiąc zębami, wymachując dziko rękami, ze zwierzęcym wyciem … Tylko doświadczenie z pracy uratowało Connora. Wyrobiony refleks. Zdążył cofnąć się przed zębami, przed paznokciami rozdzierającymi powietrze. Mount jednak nie dawał za wygraną. Poderwał się na nogi – szybki, jak dzikie zwierzę i tak samo rozjuszony – i rzucił się w stronę ratownika z wyraźnym zamiarem zagryzienia go, rozerwania na strzępy, zatłuczenia. Widzieli, że nie odpuści! Nie zatrzyma się! Jak drapieżnik, którym faktycznie się stał. Ale widzieli też jego oczy. Szkliste, martwe, pozbawione jakichkolwiek emocji. Jakby ciało nieszczęsnego przewodnika stało się jedynie marionetką dla jakiejś nienazwanej, ukrytej, plugawej siły.

Przy ognisku wybuchło zamieszanie. Latarki straciły cel. Aron krzyknął. Angie mu zawtórowała. Czaszka w ognisku pękła z głośnym trzaskiem. Strzeliły iskry, a nad płomieniami uniósł się jakiś dziwny, efemeryczny kształt. Kłęby czarnego dymy, zwijającego się niczym wąż o zadziwiająco regularnych kształtach. Jakby coś wyszło z czaszki po jej zniszczeniu, niczym diabeł z pudełka.

Frank poczuł, jak tuż obok niego pojawia się jakiś cień. Poczuł, jak coś wyciąga po niego szpony. Uratowało go naręcze chrustu, które zdążył zebrać. Łapa, która wynurzyła się z ciemności, wyszarpnęła opał z rąk chłopaka. Frank widział bestię. Poznał ją po rogach! Po czesze. Rzucił się w tył, potknął, upadł obijając plecami o ziemię.

Bear widział, jak zrodzona z cienia bestii po prostu znikła, by w ułamek sekundy później pojawić się w lesie, tuż obok Franka. Wiedział już, że to nie światła bał się stwór. Raczej ognia lub naprawdę potężnego rozbłysku, jaki towarzyszył wystrzeleniu rakietnicy. Mógł zużyć drugi pocisk i zapewne uratować życie Frankowi, albo i nie? Chociaż z odległości, w jakiej się znajdował, nie ryzykował zbyt wiele – może co najwyżej lekkie poparzenie chłopaka, którego mógł ocalić.

Sytuacja nie wyglądała dobrze.

W lesie, za chwilę, rogaty demon szykował się, by rozedrzeć Franka na strzępy, jak wcześniej Mounta.
Przy ognisku Mount, którego uważali za śmiertelnie rannego, w dzikim szale rzucił się na najbliższą osobę.
A nad ogniskiem kłąb dymu wyraźnie nie „powiedział” jeszcze ostatniego słowa. Formując się w … kolejny, chociaż jeszcze bardzo niewyraźny kształt dobrze im znanej istoty z rogami.
 
Armiel jest offline