Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-02-2016, 03:19   #157
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Czas rozmów dobiegł końca. Każdy z zebranych na piętrze kręgielni ludzi wiedział co musi zrobić w najbliższych godzinach. Dostali rozkazy za które zostaną rozliczeni, pozostawało więc wykonać je co do joty. Machina wojenna rozpoczęła pracę i nic nie mogło już tego zmienić. W tej sytuacji prośba o zwolnienie chorobowe odpadała i choć czas na zdrowotne usterki wybrała sobie wysoce niefortunny, Alice zrobiła dobrą minę do złej gry. Przynajmniej zajmie czymś myśli, odciągając je od głównego źródła wszystkich problemów natury prywatnej… no dobra, prawie wszystkich.
Korzystając z okazji, że gangerzy swoim beztroskim tempem rozchodzą się każdy do swoich zajęć, przywołała na twarz ciepły uśmiech i przysunęła się do Guido, stając u jego boku na wyciągniecie ręki.
- Znajomość topografii najbliższych okolic nie jest moją mocną stroną, do czego z bólem serca, ale przyznaję się otwarcie i bez bicia. - Obróciła twarz w stronę rozmówcy - Nigdy nie słyszałam o Edward, gdzie to jest?

- Na północy. Dojedziemy w godzinę albo dwie. Nie przejmuj się tym. - rzekł dowódca spokojnie, nieco rozbawiony pytaniem. Ludzie w gangu często tak reagowali, gdy pytała o oczywiste dla nich rzeczy. Jej brak zmysłu skoordynowanego poruszania się po nawet znanym terenie również wzbudzał w pozostałych Runnerach wyjątkową wesołość. Może właśnie dlatego wszędzie dziewczynę wozili, gdy nie miała jeszcze samochodu i nie narzekali na dodatkowego pasażera? Potrafiła zawieruszyć się dosłownie wszędzie, choćby na prostej, jednokierunkowej drodze. Bawiło ich to i śmieszyło, czasem wywoływało mniej lub bardziej złośliwe komentarze czy docinki, ale jednak najczęściej pomagali lekarce ogarnąć rzeczywistość obowiązującą w tym mieście.

- Spróbuję… ale dobrze wiedzieć gdzie was szukać, jeśli ewentualnie się zgubię. - rozłożyła bezradnie ręce. Odczekała aż ostatni ze sztabu zniknie z pola widzenia i sięgnęła do przewieszonej przez ramię, nieśmiertelnej torby medyka.

- Nie zgubisz się. Przecież nie będziesz kierowcą, a reszta wie gdzie to jest. Masz dotrzeć do kręgielni, przecież wiesz gdzie to jest. Zresztą też tylko wsiądziesz w samochód i cię przywiozą. - znów uśmiechnął się dobrodusznie. Ruda była jedną z najmniej konfliktowych osób w gangu, więc gang reagował na jej dziwactwa i fanaberię dość dobrotliwym przymrużeniem oka i uśmieszkiem, nie zaś zwyczajowym szyderstwem oraz kpiną należną w standardzie patałachom z zewnątrz, co nie umieją jeździć po prawilnemu ani w ogóle i jeszcze nie znają podstawowej geografii miasta... a na dodatek gubią się co chwila. Ale dla swojej Brzytewki mieli swoje zrozumienie i nieporównywalnie większy stopień tolerancji.

- Praca… tak, ale o tym za chwilę. - Savage namacała podłużną paczuszkę, okręconą kolorowym papierem i przyozdobioną czerwoną kokardą ze wstążki. Istniało spore prawdopodobieństwo, że właśnie nieźle się wygłupia, wyskakując z czymś równie naiwnym, co drobiazg jakich czarnowłosy mógł kupić sobie na pęczki, ale do diabła z tym. Całego życia nie dało się przejść rozważnie, patrząc tylko na to co stosowne albo logiczne, więc czemu się tak denerwowała?
- Jak go zobaczyłam, od razu pomyślałam o tobie iii ekhem… proszę - wstrzymała oddech i z bijącym sercem wyciągnęła prezent w jego stronę. - To dla ciebie.

- Ooo… co to, bomba? A chociaż jakaś porządna? - Guido zdawał się być kompletnie zaskoczony otrzymanym pudełkiem i to jeszcze zapakowanym w wesoło kolorowy papier, obwiązany wstążką. Wszyscy raczej pamiętali z dawnego świata, że tak wyglądały prezenty, lecz obecnie mało kto dawał czy otrzymywał coś takiego. Było to na tyle niespotykane, że nawet u tego farciarza i cwaniaka pojawiło się bardzo rzadkie u niego zmieszanie i niepewność.
- Ale jakaś zepsuta ta bomba, bo nie tyka. - uśmiechnął się odzyskując rezon, gdy gwałtownie potrząsnął pudełkiem, potem teatralnie przystawił do ucha. W tych czasach, a zwłaszcza w tym mieście i na takim stanowisku, faktycznie bardziej można by się spodziewać bomby niż prezentu od dostawcy.

Dziewczyna pokręciła głową, a cichy chichot wydobył się z jej gardła. Reakcja rozmówcy rzeczywiście należała do zabawnych, pieprzony komediant. Pasował do Bliźniaków, bez dwóch zdań. Przecież nic nie mogło być tak proste i łatwe… nie w przypadku cholernego Wilka. Oczywiście musiał odstawiać kolejną szopkę, zamiast grzecznie przyjąć podarunek i go rozpakować, dzięki czemu skróciłby się czas niepewności co do właściwego doboru upominku pod zainteresowanego. Cóż, przynajmniej nie została jeszcze obdarzona gniewnym zmarszczeniem brwi i wiaderkiem niesmaku.
- Nie sądziłam, że narzekasz na brak podobnych rozrywek. Dobrze wiedzieć, następnym razem wyszukam coś odpowiedniego, masz na to moje słowo. Będzie bombowo… chociaż teraz już pozamiatane, nie byłoby elementu zaskoczenia, więc gdzie tu zabawa? - parsknęła i dźgnęła go palcem w pierś, wskazując brodą na maltretowaną paczkę. - Pudło, niestety. Wiem, bomba albo inna broń masowej zagłady byłyby zabawniejsze, ale akurat zabrakło mi uranu. - Wzruszyła ramionami, uśmiechając się pogodnie. Akurat przy nim mogła sobie pozwolić na dowcipy, bo zwykle wiedział i rozumiał co chodziło po rudej głowie.
- Zgaduj dalej, albo sam się przekonaj… i nie, to nie książka. Bez obaw. Mam tragiczny gust podobno, ale hm… rozpakuj. - zakończyła kulawo, czerwieniejąc na twarzy.

- Czemu? Książki nie są takie złe. Kiedyś rzuciłem książką w Taylora jak złaził na dół. Trafiłem prosto w tę jego łysą glacę. Ale się świetnie wtedy zjebał z tych schodów! - mężczyzna roześmiał się na wspomnienie dawnego epizodu z użyciem książek. Najwyraźniej w Det miały one całkiem pożyteczne zastosowania, o jakich przedwojennym autorom nawet się nie śniło.

Po chwili przestał się śmiać. Spojrzał na trzymane pudełko i bez ceregieli szarpnął za wstążkę. Ta wbrew pozorom nie była taka krucha na jaką wyglądała i wcale nie pękła. Zaskoczony nagłym oporem od razu się zawziął i zaczął mocować z opornym materiałem, ściągając go nieubłaganie z rogów, aż został sam papier, który momentalnie rozdarł. Spod spodu wyłonił się sam prezent: spory, wojskowo - myśliwski nóż w porządnej pochwie.


Na ten widok brwi Guido powędrowały do góry, a on sam przez parę sekund chłonął widok, całkowicie skupiony tylko na nim. Niecierpliwie odrzucił wciąż trzymany papier i wydobył nóż z pochwy od razu oglądając go pod każdym kątem. Bystre i doświadczone oko nożownika bez trudu odkryło skrytkę w rękojeści, po chwili wysypał jej zawartość na swoją dłoń sprawdzając co tam jest. Ostatecznie czarne brwi ponownie powędrowały do góry, usta skrzywiły się w wyrazie zdziwienia.
- No, no… niezła kosa… - pochwalił, zbierając survivalowe elementy do rękojeści. Nie spieszył się i Alice wyczulona na odbieranie ludzkich emocji wiedziała, że zastanawia się nad dalszą reakcją. W końcu wciąż spokojnymi i pewnymi ruchami złożył nóż w całość i wpakował go do pochwy. Popatrzył chwilę jeszcze raz na całość i pokiwał w zadowoleniu głową.
- Noo… niezła kosa… - powtórzył przenosząc wzrok na darczyńcę. - Ale z jakiej to okazji? Chcesz coś za to? - spytał, patrząc na nią uważnie. Robienie prezentów, tych bezinteresownych i z sympatii, prawie wyszło z mody i poza najbliższymi przyjaciółmi już się właściwie nie zdarzało. Nadal jednak praktykowano je jako część pokrętnej etykiety, rytuałów czy jako zwyczajowe łapówki. W takim sensie nadal były dość powszechne. Widocznie Runner również podejrzewał, że podwładna przyszła coś załatwić i teraz przystąpi do właściwego interesu.

Pierwsza reakcja ucieszyła lekarkę, pytania już nie bardzo. W jakich czasach przyszło im żyć, skoro nawet coś równie niewinnego jak podarunek nabierało podtekstu cwaniactwa, albo stwarzania przyjaznego gruntu pod własne biznesy? Westchnęła i przymknąwszy powieki pokręciła przecząco głową.
- Musi być jakaś ukryta intencja? To prezent, zwykły prezent bez okazji… nie dla przełożonego, ale mężczyzny do którego żywię ogromną sympatię. Nie chcę niczego w zamian, naprawdę. Guido… - uśmiech się jej zważył, przez twarz przemknął cień smutku. Chyba jednak się wygłupiła. - Wiem, że jesteś bardzo zajętym człowiekiem, do tego w przeddzień wyprawy wojennej, której logistyka przysparza masę trosk i zmartwień i nie wiadomo co będzie jutro, lub pojutrze. Po prostu chciałam zrobić coś, żebyś przez chwilę... żebyś się uśmiechnął. Lubię jak się uśmiechasz, ciężko mi wtedy od ciebie oderwać oczy... - nie zdążyła ugryźć się w przydługi jęzor, plamy na policzkach kolorem dorównywały już piegom. Odchrząknęła i dorzuciła z zakłopotaną miną:
- Skoro i tak wykazałam się zbytnią elokwencją, dodam tylko że bardzo się cieszę, że ci się podoba.

- Prezent? Tak za darmo? Za nic? - Guido zdawał się być szczerze zdziwiony. Spojrzał ponownie na ostrze i chwilę nad czymś główkował. - Skoro to prezent… - zaczął jakby podjął jakąś decyzję. Wysunął nóż z pochwy i trzymał go chwilę na wysokości swojej twarzy, z ostrzem skierowanym ku górze i przyglądał mu się z namysłem.
- No to jest zajebisty prezent! - uśmiechnął się w końcu pełna gębą. Przekrzywił ostrze tak, że zasłaniało mu w poprzek część twarzy i ponad widziała tylko jego oczy. On pewnie widział ją podobnie. - A skoro prezent, znaczy coś, co trzeba uczcić. Tu się walnie grawerkę, już nawet wiem jaką. Nóż bez grawerki jest bezpłciowy… - zaczął mówić znacznie szybciej i pewniej, wyraźnie zadowolonym tonem. Ruszył przed siebie i zgarnął ze sobą lekarkę, owijając swoje ramię wokół jej talii, a ona niewiele myśląc nakryła wielką łapę swoją dłonią, zakotwiczając się u jego boku. Były dni w których człowiek przytuliłby się nawet do jeża. Zwłaszcza tego jeża... a może przede wszystkim tego?

Razem wyszli z poczekalni i natknęli się na resztę sztabu, szykującą się w drogę do przydzielonych zadań.
- Heej! Zobaczcie jaką zajebistą kosę dostałem od Brzytewki! - Guido ryknął na całą salę, wznosząc stal do góry, by wszyscy mogli widzieć. Kosa jak każde ostrze przykuwała wręcz naturalne zainteresowanie w gangu. Zaraz więc zebrał się tłumek i poczęła krążyć z rąk do rąk.

- Ej, Brzytewka a my? Czemu nam nic nie dałaś? Co, nie lubisz nas czy jak? - spytał Hektor, który jako pierwszy dorwał nóż. Widziała po twarzach i słyszała w cichych komentarzach, że broń im się podobała, bo i ładna i użyteczna i bojowa. Widocznie wstrzeliła się z prezentem mimo wszystko, choć przy okazji wzbudziła zazdrość w reszcie grupy.

- Tak, a my byliśmy dla ciebie tacy mili. Nawet powiedzieliśmy ci jak się rozwala frajerów na poboczach, bo nie wiedziałaś przecież i jak sie ściąga się długi od palantów. - Paul od razu podłapał ton kumpla i znowu mówili obaj tak, że wyglądało na szczerą pretensję i żal, ale gdy się zgrywali to też to właśnie tak wyglądało.

- Ona się widocznie koleguje tylko z szefami, a my jesteśmy dla niej za ciency. - skrzywiła się Viper. Wzięła kosę od bliźniaków i też zaczęła ja oglądać.

- No i właśnie dlatego ja jestem szefem. - skwitował na koniec czarnowłosy, odbierając swój prezent. - Micro! - wydarł się gdzieś w przestrzeń kręgielni i zaraz podleciał do niego chłopak w gangerskiej kurcie. Faktycznie ksywa mu pasowała - był tej samej postury co Alice.
- Słuchaj Micro, weź to i skocz do Brzeszczota. Pilna robota, dla mnie. Niech rzuci wszystko i mi to zrobi, a teraz słuchaj co ja tu chcę on będzie wiedział... - rzekł biorąc młodego pod ramię i wręczając mu nóż. Ruszyli obaj w kierunku wyjścia i faktycznie coś mu nawijał i tłumaczył, a knypek co jakiś czas kiwał potakująco głową.

Lekarka przez dłuższy moment przyglądała się jak dwóch mężczyzn oddala się, znikając za progiem. Dopiero wtedy wróciła uwagą do reszty towarzystwa, ciągle stojącej w kółko-podobnej konfiguracji.
- Nie lubić was? - spytała, marszcząc brwi w niezrozumieniu. Zaraz jednak uśmiechnęła się i wzruszając lewym ramieniem odparła wyjątkowo wesołym tonem - Przecież lubię was, wszystkich po kolei. Gdyby było inaczej już dawno wylądowalibyście w kostnicy na stole do wiwisekcji...




Wycieczka autobusem i odwiedziny w rodzinnym domu Paula... dlaczego wcześniej na to nie wpadła? Powinna na już parę miesięcy temu odwiedzić to miejsce, w końcu dobrego wrażenia nigdy za mało. Poza tym jako matka kumpla, siwiejąca na skroniach kobieta zasługiwała na podwójny szacunek. Tym bardziej lekarka wybałuszyła oczy i przez chwilę stała z rozdziawioną gębą, nie za bardzo wiedząc co ma ze sobą począć, gdy posypały się propozycje matrymonialne. Dobra partia… nigdy tak o sobie nie myślała. Przykrótka, dziwna, bez rodziny, stylu, poważania i własnego oddziału, a także znajomości realiów gangerowego życia, uważała się raczej za ciekawostkę przyrodniczą, wożącą się różowym “piczkowozem”... no i rudą - czyli wredną z definicji, a tu proszę. Gdy się nad tym dłużej zastanowiła argumenty matki Paula miały trochę sensu i racji bytu. Lekarzy było teraz jak na hm, lekarstwo, dodatkowo bujała się po klinice nad wyrost jeszcze nazywanej szpitalem, ale zawsze coś. Dobra lokalizacja, praca na odpowiedzialnym stanowisku w prężnie prosperującej firmie. To już było coś więcej niż pocerowany płaszcz i torba z medycznymi skarbami, tylko co z tego?

Korzystając z okazji, że szanowna rodzicielka Białasa zniknęła z radaru, przerywając choć na krótki moment usilne próby wyswatania jej ze swoim synem, dziewczyna wreszcie wypuściła wstrzymywane w płucach powietrze.
- Twoja mama ma rację, Paul. - zaczęła po chwili potrzebnej na przeżucie i połknięcie połowy nadzianego dżemem naleśnika. - Czemu nie znajdziesz sobie jakiejś porządnej, miłej dziewczyny? Dobrze jest mieć kogoś bliskiego, to nic uwłaczającego godności, czy odejmującego szacunku. Ciebie też się to tyczy. - Ostatnie zdanie skierowała do rozwalonego na krześle Latynosa.

- Widzisz?! One wszystkie są takie same! - jęknął zrozpaczonym głosem białas w stronę kumpla, przy okazji wymachując właśnie gryzionym naleśnikiem.

- Taa… baby tak mają. Zaraz chcą cię usadzić, ustatkować, stłamsić, zdusić… no sam terror ci mówię brachu. Ja ze swoją Gabriel mam tak samo. Ledwo się pobzykaliśmy parę razy, a ta mi miauczy, że to coś poważnego i kiedy się pobierzemy. Pogięło tę suczkę… dobrze, że wyjeżdżamy to może zmądrzeje, a jak nie to są inne, też fajne i chętne. - z przekonaniem tak poważnym, że aż przesadnym pokiwał powoli głową w rytm wypowiadanych słów.

- Noo… bzykniesz taką, dobrze zrobisz i już jej się wydaje, że ma jakieś prawa do ciebie. - zgodził się współczującym głosem Paul.

- A poza tym porządne, miłe dziewczyny są nudne. Chociaż są fajne jeśli przestają takie być. - rzekł tonem profesjonalisty Hektor i uśmiechnął się lubieżnie rozmaślonym wzrokiem, jakby coś mu się właśnie przypomniało kosmatego i miłego. - A pamiętasz pastorównę? - spytał po chwili przenosząc wzrok na drugiego Runnera.

- Noo… - ten również podobnie się uśmiechnął, wspomnienie najwyraźniej nie było mu obce. - Albo Viper jak jeszcze nie czuła się taka ważna. Kiedyś całkiem fajna dupa z niej była… - dorzucił swoje po chwili.

- Noo. Szkoda, że jej przeszło… ale po meczu fajnie było, nie? Jak kiedyś. - mruknął Latynos i znów uzyskał kiwające potwierdzenie od kumpla.

Tym razem to Alice przewróciła oczami. Powinna się spodziewać podobnej reakcji, ale i tak trwoga wylewająca się wręcz z pary cerberów, była na swój sposób zabawna. Żyj szybko, nie myśl o jutrze. Patrz tylko na dzień dzisiejszy. Po co komplikować sobie zbytnio życie, skoro dało się wyciągnąć z niego odpowiednią ilość profitów praktycznie bez wkładu własnego i starań?
- Wiecie, stosunki damsko-męskie nie składają się tylko z prokreacji… seksu. - pokręciła głową, wodząc wzrokiem od jednego delikwenta do drugiego, w międzyczasie zawijając z półmiska przedostatni słodki rulonik. - Istnieje cała masa innych aktywności, które da się wspólnie wykonywać. Spójrzcie na nas… spędzamy miło czas i chyba aż tak tragicznie nie jest, skoro jeszcze nie wywieźliście mnie i nie rozwaliliście na poboczu - parsknęła, ogryzając niewielki kęs. Żuła przez moment, nie zaprzestając obserwacji, ale finalnie wzruszyła ramionami.
- Chodzi o wzajemne zaufanie chociażby. Zawsze miło jest mieć kogoś, co do kogo jest pewność, że gdy los przestanie się nas uśmiechać, nie oleje sprawy. Kobiety i mężczyźni różnią się od siebie diametralnie… znaczy bardzo, nawet jeśli chodzi o zwykły tok rozumowania. Zwracają uwagę na inne szczegóły, do czego innego przykładają wagę. Takie tam… fanaberie. Kumpelstwo? Można to tak w sumie nazwać. Inwestycja na przyszłość, rodzaj biznesu… jeśli przełożyć to na okoliczne realia. Spada też ryzyko zarażenia się chorobami wenerycznymi. Syfilis paskudna sprawa. - zakończyła poważnym, lekarskim tonem.

- Ejjj! Brzytewka! Co z tobą? Nawijasz jak jakiś stuknięty klecha! - Hektor prawie przerwał jej z wyrazem wyrzutu, pretensji i rozżalenia na twarzy.

- Tak, właśnie! Myślałem, że jesteś fajna.
- dodał naburmuszonym tonem jego kumpel.

- Taa, fajna… One w takich gadkach zawsze trzymają się razem. Walcem drogowym byś ich wtedy nie rozdzielił. I wiesz, nawet wtedy jak się przed chwilą żarły, to ledwo wyskoczysz coś z normalną gadką i zaraz solidarność jajników im się odpala. - dodał konfidencjonalnym tonem Latynos, szturchając w bok rozmówcę. Obaj patrzyli w tej chwili na Alice wzrokiem jakby nagle przed nimi siedział jakiś kosmita.

- Bądź tak miły i zdefiniuj “normalną gadkę”. - Uprzejme zainteresowanie nie schodziło z piegowatej twarzy, choć utrzymanie kamiennej miny wymagało sporo wysiłku. Znów próbowali ją wziąć pod włos, obaj. Tyle, że zdążyła poznać ich gierki na tyle, by rozgryźć mechanizm działania jakim się z premedytacją posługiwali. Wszytko co mówili należało dzielić na pół i rozpatrywać pod kątem większego, bądź mniejszego kantu. Powaga była ostatnim słowem jakie się zazwyczaj z tą parką kojarzyło - nie bez przyczyny.
- Paul, Hektor… Słoneczka wy moje - Savage oparła łokcie o stół i ułożyła brodę na splecionych dłoniach - Nie ma co niepotrzebnie wpadać w panikę, przecież nie mówię tego z czystej złośliwości, tylko z troski o was. Spójrzcie: wystarczy drobna wzmianka i nagle stajecie się wyjątkowo elokwentni, jednomyślni i jednogłośni. Stres w kontrolowanych dawkach działa zbawiennie na ludzki system nerwowy, pobudzając mózg i dostarczając mu nowych bodźców, jakże potrzebnych do prawidłowego funkcjonowania. - uśmiechnęła się najbardziej niewinnym uśmiechem na jaki mogła się zdobyć.
- Nie rozumiem tylko skąd aż taka niechęć? Rozbijacie się po mieście ze spluwami, ściągacie długi i haracze, znacie się na eksterminacji frajerów wszelakich… a boicie się, że jakaś kobieta weźmie was pod pantofel, stłamsi i zmusi do… nie wiem, wynoszenia po sobie talerzy albo noszenia skarpet do kosza z brudną bielizną, zamiast rzucania ich gdzie popadnie? Partner a nadzorca niewolników to dwie różne historie.

Widziała jakie reakcje mimiczne wzbudzają jej słowa. Głównie niedowierzanie i zaskoczenie, potem także podejrzliwość, gdy wymieniała obcobrzmiące terminy, zapewne w ich mniemaniu znów się wymądrzając niepotrzebnie, zamiast stosować normalną nawijkę.
- Ty Brzytewka… weź zluzuj majtasy, dobra? Bo taka spina to ci coś widzę szkodzi… - odezwał się pierwszy Hektor, wyjątkowo niepewnym głosem.

- To ten dżem w naleśnikach. Wiesz, ja go bardzo lubię, ale na niektórych tak działa. Obeżrą się za dużo i potem widzisz… - pokiwał mądrze głową białas, nie mogąc odpuścić sobie by choć na moment nie zatriumfować wyższością specostwa nad tym drugim.

- Ale my je też jedliśmy. Nie pierwszy raz. - uwaga bruneta przykuła spojrzenie Latynosa i gapił się teraz to na niego, to na lekarkę, jakby to on starał się postawić diagnozę.

- No właśnie. Zdołaliśmy się uodpornić. - pokiwał poważnie głową syn gospodyni mówiąc znów przesadnie poważnie poważnym tonem. - No a niższe formy życia… - wymownie wskazał otwartą dłonią na siedzącą po drugiej stronie stołu Brzytewkę.

- No tak, niższa forma życia… no nie da się ukryć. Przykra sprawa… ale cóż poradzić, nie zawsze każdy może być supersamcem w superbryce z superspluwą… - teraz Hektor przyjął poważny ton i również zaczął kiwać głową jakby się niestety musiał zgodzić z diagnozą.

- Słyszałem właśnie, że odmiana czerwonosierstna jest szczególnie podatna na takie wpływy. Potem wiesz, robi im się słabiej pod dekielkiem i nawija dookoła jak po dobrym borygo… - pokiwał znowu głową dokładając swoja cegiełkę i zakładając profesjonalnie ramię na ramię.

- No tak, tak masz rację. To ma sens i wiele wyjaśnia… - zasępił się Latynos i powtórzył odruch składania dłoni. Obaj teraz mieli świadomie czy nie przekrzywione łby, chcąc się lepiej przyjrzeć Alice, lecz przez co wyglądali jak własne odbicia w lustrze. - Myślisz, że można coś na to poradzić? - zmrużył oczy i ruda dostrzegła czające się w nich, kpiące iskierki. Identyczne w chwilach, gdy rozkminiali właśnie kolejny numer.

- Hmm…. można by ją odcedzić, tak myślę…
- Paul z satysfakcją odrzekł po chwili odwzajemniając podobny błysk swojego bliźniaka.

- I z tym chłopie nie ma na co czekać… - tym razem słowom Hektora towarzyszyło energiczne kiwnięcie i nagle wręcz synchronicznie obaj wstali od stołu. Savage miała zdumiewającą pewność siebie, że zaraz ruszą po nią by znów wywinąć jej kawał.

- Rudosier... że jaka? - wybałuszyła oczy, ale dość szybko skojarzyła, że znowu piją do jej koloru włosów. To jeszcze dało się przełknąć, lecz słowo “odcedzić” jakoś niezbyt przyjemnie się dziewczynie kojarzyło, a nagłe zgranie i synchroniczna chęć aby wykonać kolejny z serii niekończących się dowcipów aż się wręcz z Bliźniaków wylewała… co było na tyle kłopotliwe, że celem ich radosnej uwagi i twórczej inwencji pozostawała ona sama. Rozejrzała się zaniepokojona po najbliższej okolicy, lecz prócz talerza i naleśnika niewiele do obrony znalazła. Złapała tego ostatniego, gotowa bronić godności czymkolwiek, byleby nie poddać się bez walki.
- Nie zgadzam się na przeprowadzenie jakiejkolwiek terapii bez wcześniejszego, dokładnego wytłumaczenia na czym ma polegać. - również wstała od stołu, próbując odgrodzić się od kawalarzy krzesłem. - Tak samo jak na naruszenie mojej prywatnej strefy i nietykalności cielesnej, chyba że chcecie się któregoś pięknego dnia obudzić z dłońmi przyszytymi do pośladków!

- Tak, tak, pewnie - Hektor podszedł i chyba starał się ze wszystkich sił być poważny co wychodziło mu raczej średnio, ale mimo to bez większych problemów odebrał i odstawił ze stukiem krzesło które trzymała.

- Uwierz nam, to dla twojego dobra. Będziesz nam potem wdzięczna. Sama zobaczysz. - dodał Paul łapiąc ją za oba nadgarstki całkiem mocno. Naprawdę chciał ją złapać tak, aby się nie wyrwała. W ostatniej chwili co prawda zdołała złapać za ostatniego na placu boju naleśnika i zdzielić go po twarzy, co zostawiło na niej galaretowatą, czerwonawą smugę jednak niezbyt zmieniło jej położenie. W tym czasie Hektor minął ich szamotaninę i podszedł do okna które dość sprawnie otworzył.

Szybki rzut oka w prawo, w lewo - rezultat taki sam. Żadnej drogi i szansy ucieczki. Pewnie krzywdy jej nie zrobią, nie o to chodziło, ale jeżeli po okolicy rozniesie się, że po raz kolejny stała się epicentrum czegoś dziwnego… już wystarczająco niepoprawną opinię miała. Przestała myśleć i analizować, stawiając na pierwsze co przyszło jej do głowy. Przeniosła ciężar ciała na lewą nogę, a prawe kolano zgięła energicznie, celując w paulowe krocze.

- Eee… Wszystkie to próbują robić… - rzekł poufałym tonem Paul gdy chyba bez większych trudności zablokował swoją nogą jej nogę. - Nie pomagasz sobie, moja droga. - dodał głosem nieco parodiującym ojcowski czy nauczycielski ton do małego dziecka.

- My tak chcemy dla jej dobra, a tu widzisz ludzka wdzięczność. - dodał Latynos zza jej pleców i dołączył do siłujących się. Przeciw nim dwóch na raz nie miała żadnych szans. Nawet w żartach. Mimo, że siłowali się chwilę z nią raczej nieustępliwie zmieniała położenie pomiędzy nimi, na coraz bardziej horyzontalne. W końcu trzymali ją obaj miedzy sobą i zrobili ten krok czy dwa w stronę okna. Widziała już jak na standardy tego miasta całkiem czysty parapet i drugi kraniec ulicy po przeciwległej stronie.

Opór fizyczny był bezsensowny… jak zwykle w kurduplowatym wypadku. Lekarka bardziej przypominała teraz szmacianą lalkę, niż poważnego przedstawiciela specjalizacji medycznej. Parapet, okno, jedno piętro w dół.
- Znaczy że mam się z wami puścić na parapecie, czy co? - pokręciła głową i skrzywiła się z niesmakiem. - Tak przed skończeniem obiadu?

- Nie no Brzytewka, no coś ty? Jak byśmy cię mieli odcedzać na parapecie? Przecież wszystko by się usyfiło. - odparł zdumionym tonem białas.

- I właśnie ten obiad ci szkodzi, ale my ci pomożemy. Zobaczysz, po wszystkim będziesz mogła wcinać wszystko tak jak my. - dodał uspokajającym tonem Hektor, uśmiechając się dobrotliwie. A potem poczuła nagłe szarpnięcie, ruch i framuga okna tylko przeleciała wokół niej. Zaczęła spadać, ale zaraz powstrzymało ją nagłe szarpnięcie. Zawisła głową w dół i czuła, że każdy z nich trzyma ją za kostkę. Chwile balansowała tak z wolna huśtając się po pierwszym skoku, póki nie zaczęła się właściwa cześć kawału.

- A teraz trzeba cie odcedzić. - usłyszała z góry spokojny głos Paula. Ledwo to powiedział zaczęli ją rytmicznie trząść tak, że podrygiwała cała do rytmu. Zdążyli tak potrząchać z parę razu gdy włączył się w akcję nowy głos.

- Paauuulll! Co wy z nią robicie?! Natychmiast ją puśćcie łobuzy! - głos dobiegał z dołu. W rozdygotanej atmosferze dopiero po czasie zorientowała się, że właściwie zwisa głową na poziomie parteru, a tam w oknie w kompletnie dziwnej perspektywie, dostrzegła sylwetkę mamy Paula. Kobieta widząc podrygującą za oknem lekarkę w pierwszej chwili zamarła ze zdumienia. Zaraz jednak otrząsnęła się z szoku i podjęła słowną interwencję. Ta faktycznie zadziałała, bo podrygi momentalnie ustały.

- O kurwa… - jęknął bardzo cichutko białas.

- Ty, to na dole nadaje się? - doszedł ją zaciekawiony głos Latynosa.

Jeśli Paul coś odpowiedział to nie usłyszała ale za to doszedł ją jego krzyk.
- Dobrze mamo! Już ją puszczamy! - krzyknął na tyle głośno, że musiało dojść nie tylko piętro niżej, ale pewnie i na cała kamienicę.

Zaciskające obręcze ich dłoni wokół jej kostek nagle puściły ją, poczuła ponownie pęd na twarzy i włosach. Przez okno na parterze i stojąca za oknem przerażona kobieta tylko śmignęła. Już niżej doszedł do niej potępieńczy krzyk.
- Paaauuullll!!! Ty bandyto! - gospodyni wydarła się chyba najgłośniej z nich wszystkich jak do tej pory. Ale to spadająca lekarka tylko usłyszała, a poczuła, jak uderza w zbliżająca się z dołu płachtę. Nie miała pojęcia co jest pod nią. Mogło być wszystko od cegieł, gruzu, śmieci czy prowizorycznego schronienia bezdomnego. Było coś w miarę miękkiego bo walnęła, coś skrzypnęło, zajęczało, ugięło się od jej ciężaru i odrzuciło gdzieś w bok. Potoczyła się na dół i znieruchomiała na ziemi. Była skołowana, mimo to nie czuła bólu, jaki powinien się pojawić, gdyby doznała poważniejszych obrażeń.

Żyła, dobry Boże… i nawet się nie połamała, ani nie zeszła na zawał, choć niewiele brakowało. Może i wysokość nie zapierała tchu w piersiach, jednak agorafobia i tak powiększyła tą odległość, przyprawiając serce o stan przedzawałowy. Potrzebowała dłuższej chwili, nim roztrzęsione kolana ustabilizowały się na tyle, by móc na nich w miarę pewnie stanąć. Otrzepała z godnością ubranie z wszelkiego śmiecia i paprochów, jakie przyczepiły się do niego złośliwie i przytrzymując się ściany, zatoczyła się z powrotem do budynku. Wciąż czuła łomot pulsu w skroniach, a nogi miała jak z waty, ale na piegowatej gębie gościł szeroki uśmiech. Aby wrócić do mieszkania musiała z powrotem wejść do klatki przez którą wchodziła razem z dwójką łobuzów. Doszła do drzwi wejściowych, lecz już z głębi słyszała tumult wrzasków i zbiegania całej trójki. W progu prawie wpadła na lecącego z góry Hektora, a po głosach oraz sylwetkach za jego plecami dostrzegła matkę i syna szamoczących się i wrzeszczących na siebie nawzajem. Dokładniej w półmroku klatki Alice nie dostrzegała detali, zaś z powodu nadmiaru wrażeń nie wyłapywała wszystkich słów. Paul chyba się wydzierał, że nic jej nie zrobili i nic jej nie jest, a jego rodzicielka, że jest łobuzem i chuliganem. Machała do kompletu czymś jasnym - ścierką lub ręcznikiem od czego młody chłopak próbował się usilnie zasłaniać.

- Punkt dla was, to było niezłe. Zabiorę ją do kuchni, niech się uspokoi. Nie potrzeba nam rodzinnych tragedii przed wyjazdem. - Alice szepnęła do wolnego bliźniaka, trącając go łokciem pod żebra.

- No pewnie, że niezłe! - odparł dumnie, jakby było oczywiste, że każdy kawał który robią jest świetny z założenia. Zresztą dla nich na pewno był, dla tych którym go robili niekoniecznie, ale przecież to już miało minimalne znaczenie. Zwłaszcza jeśli nie mógł mieć nic przeciwko. - I widzisz Brzytewka, tak nawijasz i nawijasz aż trzeba cię było odcedzić... a teraz przez ciebie Paul ma kłopoty. - wskazał na ponownie szamoczącą i przekrzykującą się rodzinę.
- Byś nawijała z sensem i po ludzki to by tego nie było. - dodał wyjaśniając powód ich numeru i oczywiście po gangersku zwalając winę na ofiarę.

- Gdybyście poszerzyli w końcu słownictwo i zaczęli używać tego co macie w czaszkach w celach innych niż poruszanie się, glanowanie, gadanie, strzelanie i prokreacja, to Paul by teraz nie cierpiał. - odgryzła się.

- Cierpi bo masz wiecznie niezamykającą sie twarz, z której leci coś, czego nie da się spokojnie słuchać. Byś nawijała normalnie, to by nie trzeba było cię odcedzać. - Latynos jak na gangerską etykietę mówił do niej całkiem grzecznie, choć bynajmniej ciężko to było nazwać przyjaznym i miłym głosem wedle przedwojennych norm. Ton też już mu balansował na granicy jeszcze żartu, a już poważniejszych i bardziej nerwowych argumentów. Takich w wersji made in Detroit.

- Nie moja wina, że reagujecie agresją na wszystko, czego nie rozumiecie. Ile masz lat, Hektor? Dwadzieścia pięć - sześć? Wychowałeś się tu, uczyłeś zasad i języka jakie panują po wojnie. Wyobraź sobie teraz, że nagle zostajesz kompletnie sam, w obcym sobie świecie. Nie ma reszty gangu, nie ma Detroit, przynajmniej takiego jakie znasz teraz, ale jeszcze gorsze ruiny przysypane piaskiem. Twój świat znika, umiera... jest zimny, jak napromieniowany trup. Lądujesz gdzieś, gdzie ludzie znają tylko garść dwudziestu prostych słów typu: jeść, spać, zabić. Umieją przetrwać, ale nie pogadasz z nimi o spluwach, ani wyścigach… tylko o czymś, na czym sam nigdy się nie znałeś. Przy każdej rozmowie musisz pamiętać o tym, że nie wolno ci używać słów innych niż te najprostsze, bo się nie dogadasz. Każdą myśl, zanim ją wypowiesz, przerabiasz w głowie na wersję bardziej zjadliwą… ale niektórych nie da się opisać dwudziestoma wyrazami. - uśmiech lekarki stał się dość kwaśny. - Na każdym kroku, przy każdym oddechu czujesz że średnio tam pasujesz, odstajesz, ale nie możesz wrócić do domu, bo jego już nie ma. Nie ma powrotu do przeszłości, nieważne jak mocno byś tego nie pragnął. Żyjesz więc, starając się uczyć nowych praw tych obco myślących ludzi. Próbujesz tłumaczyć jak obsługiwać pistolet, co to jest silnik - oczywiste fakty jakie za twoich czasów wiedział każdy normalny człowiek w Detroit... lecz nikt nie chce słuchać, nie potrafi zrozumieć. Bariera językowa, pokoleniowa... różnica między tym do czego przywykłeś i wiesz ty, a tego co interesuje nowe społeczeństwo. Co krok robisz z siebie pośmiewisko i jest ci smutno, bo bardzo brakuje ci dawnego życia i zwyczajów. Kogoś, z kim choć przez pięć minut dziennie dałoby radę pogadać… tak normalnie, bez gryzienia w język… w swoim zrozumiałym języku: o typach spluw, amunicji, czy silnikach do samochodów. Czymkolwiek, co pamiętasz. Co znasz... - głos uwiązł jej w gardle. Odwróciła głowę w stronę z której przyszła, aby Latynos nie widział że zaczęła intensywnie mrugać.
- Słyszałeś co mówiłam na dachu, wtedy przed meczem. Na dobrą sprawę żyję tu niecałe dwa lata, z czego większość czasu u Tony'ego pod kloszem... albo przykuta do laboratoryjnego stołu, głęboko pod ziemią. Poprzedni pracodawca w głębokim poważaniu miał rozmowy na tematy inne, niż zlecane do wykonania zadania. Chciał rezultatów i tyle. - podjęła temat mocno schrypniętym głosem, podziwiając wędrującego po obdrapanej ścianie czarnego pajączka. Czy jej się wydawało, czy zamiast ośmiu miał dziesięć nóg? Zagryzła wargę... to i tak nieistotne. - Z wami, w Det, bujam się parę miesięcy i dopiero to jest pełen kontakt z tym, co obowiązuje po wojnie. Jest czasami… cholernie ciężko, ale opiekujecie się mną, uczycie. Staracie się pomóc. Wiem to, czuję i jestem bardzo wdzięczna. Dlatego też się staram, nie widzisz tego?

Nie widziała reakcji na swój przydługi monolog, za to wyraźnie usłyszała co Hektor mówi.
- Pani go już zostawi! No zobaczy pani, Brzytewka jest juz odcedzona i nic jej nie jest! - krzyknął w głąb klatki, na dowód odsłaniając przejście i wskazując szamoczącej się parce rudowłosą postać. Parka na schodach na moment ucichła i znieruchomiała patrząc na sylwetkę w przejściu.

Savage obróciła się z wesołą miną przyklejoną do twarzy. Starszej kobiecie posłała uspokajający, szczery uśmiech.
- Źle się poczułam, chłopaki chcieli mi pomóc zaczerpnąć świeżego powietrza. Nic się nie stało, naprawdę. - podeszła i złapała gospodynię pod ramię, pociągając delikatnie w stronę schodów.

- Źle się poczułaś po moich naleśnikach? - starsza kobieta spojrzała na młodszą spojrzeniem z jakim zwyczajowo kobiety przyjmują krytykę swojej sztuki kucharskiej, gdy już nawzajem z synem wyzwolili się z objęć i uścisków. Chłopaki wrócili do salonu, a one dwie pomaszerowały do kuchni.

- Jeśli to nie problem chciałabym podpytać i podpatrzeć jak pani je robi. Są przepyszne, niczym z najlepszej restauracji. Od lat nie jadłam nic równie dobrego, mówię szczerze. Teraz wszystko jest albo w puszkach, albo suszone… i ten dżem! Smakuje trochę jak truskawki, ale to nie one, prawda? - nadawała z fascynacją, prowadząc ją w dół schodów, a gdy tylko przekroczyły próg i zostały same, zamilkła i rozglądając się po pomieszczeniu.
- Ma może pani pieprz? Albo sos chilii, lub coś równie pikantnego? Im ostrzejszy, tym lepiej. - mrugnęła konspiracyjnie, a piegowatą twarz ozdobił wyjątkowo szeroki uśmiech.

- Tak, mam coś ostrego. Mogę tylko spytać po co ci to? Wiesz, jak te naleśniki ci jednak szkodzą, to zrobię ci zaraz coś innego. Mam kurczaka. Miał być na jutro, ale właściwie mogę zrobić i na teraz. Jak chcesz mogę go przyprawić na ostro jeśli lubisz. - wzięła słowa lekarki na serio i chciała gościowi wynagrodzić te traumatyczne jej zdaniem przeżycia w swoim domu, zafundowane im obu przez jej syna i jego najlepszego kumpla.

Słysząc litanię kulinarną, ruda szybko pokręciła przecząco łepetyną, wyciągając przed siebie ręce w geście uspokajania oponenta.
- Nie, nie… proszę się nie kłopotać, ani mną nie przejmować. Wszystko jest w porządku, z chęcią zjem dokładkę, albo i dwie. Przepraszam za zamieszanie, nie chciałam aby musiała się pani denerwować przez nasze z Paulem i Hektorem przepychanki słowno-siłowe… a pieprz i papryka. - zagryzła wargę, wodząc wzrokiem od starszej kobiety do stojącej na gazie patelni.
- Zauważyłam, że chłopaki mają strasznie niewyparzone języki, lubią też ostre zabawy. Chciałam im się odwdzięczyć za pomoc na górze i samej im pomóc przy okazji, bez robienia krzywdy - zastrzegła szybko na “w razie czego”. - Im również smakuje pani kuchnia, a jeśli w danym fragmencie dżemu znalazłoby się coś więcej niż owoce… za pani pozwoleniem, oczywiście. - kiwnęła na koniec głową.

- Ach, rozumiem. - powiedziała w końcu gospodyni, a twarz rozjaśnił jej wyraz zrozumienia i uśmiechu. - Tak, kochanie masz rację. Myślę, że tym łobuzom przyda się trochę czasem dosolić i dopieprzyć tu czy tam. - rzekła wesoło. Otworzyła jedną z szafek, wyjmując jakieś pojemniczki i torebki z przyprawami.

Alice ucieszyła się, że kobieta podłapała o co chodzi i nie ma przeciwwskazań. Przysiadła na parapecie i z uwagą obserwowała przygotowywanie posiłku, starając się zapamiętać każdy z wykonywanych kroków i etapów.
- Kiedy wrócimy do Detroit z tej nieszczęsnej wyprawy… czy mogłabym czasem do pani przyjść i popatrzyć na panią w kuchni? Obiecuję, że nie będę sprawiać kłopotów i zrozumiem, jeśli odpowiedź będzie przecząca. - zaczęła cicho, oplatając się ramionami. - Nigdy się tego nie uczyłam... trochę wstyd, żeby kobieta nie potrafiła gotować.

Rozmawiała i ciałem tkwiła w starej kamienicy, myśli zaś powoli, acz nieubłaganie poczęły wędrować w stronę szpitala. Poprzednio do Cheb Runnerzy zabrali tylko Brekovitz'a, jego torbę i parę gratów, z aniołem Miłosierdzia gdzieś wśród wszystkich bambetli. Jechali z misją pacyfikacyjną, nastawioną na szybką akcję i taki sam powrót do Detroit. Teraz zaś sytuacja wyglądała kompletnie inaczej. Nikt nie wiedział ile zejdzie im z nową wyprawą, lecz jedno było pewne: rannych nie zabraknie. Po stronie gangerów, czy Chebańczyków... nieważne. Wojna nie patrzyła komu zaciska ołowiane szpony na gardle - dla niej wszyscy byli równi i równie łatwo mogli pożegnać się ze zdrowiem i życiem. Żeby szpital polowy miał ręce i nogi, Savage potrzebowała zabrać ze sobą masę klamotów, poczynając od materacy aby pacjenci nie leżeli na własnych kurtkach albo ziemi, poprzez skrzynki leków i opatrunków, na porządnym oświetleniu kończąc. Do tego ostatniego od biedy nadawały się ogniwa galwaniczne, ale o wiele lepsze byłyby akumulatory. Gdyby rozesłała chłopaków po mieście, powinni coś znaleźć. Tak samo jak folię, plandeki i linki... kable, lampki. Worek niegaszonego wapna Marcus otworzył poprzedniej nocy, tuż przed pogrzebem Spider'a. Zostawało pytanie jak to wszystko spakować w jeden samochód i furgonetkę. Jeżeli wpakowałaby te cholerne materace do busa z jeńcami, a nietłukący, ciężki sprzęt załadowała na dach, zabezpieczyła plandeką i przywiązała - z miejsca zyska kawał przestrzeni do wykorzystania na przewóz chociażby słojów z alkoholem do odkażania, czy prywatnych drobnostek... tudzież Toby'ego. Klatkę z Tyfusem od biedy dało się trzymać na kolanach przez całą podróż. Szczurzysko jechało z nimi, nie istniała inna opcja. Kto by je karmił, gdyby okazało się, że "biznes za miastem" przeciągnie się na parę tygodni? Lub gdyby nie wrócili w ogóle? Musiała też zostawić informacje dla Tony'ego, tak na wszelki wypadek. Parę słów dało się od biedy spisać na kolanie w drodze do szpitala, a jeśli lekarka ładnie poprosi, powinna znaleźć kogoś, kto podrzuci przesyłkę na drugi koniec miasta.
Powinna... zrobić wiele rzeczy już dawno, tylko czemu ciągle na wszystko brakowało jej czasu?
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-02-2016 o 11:51.
Zombianna jest offline