Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-02-2016, 06:07   #158
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 19

Pustkowia; lotnisko; płyta główna; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Szuter i siostry Winchester




https://upload.wikimedia.org/wikiped...nery_Range.jpg


Czy to gorąca detroidzka krew czy frustracja minionych dni czy zwykła niecierpliwość sprawiłt, że dziewczyna za kierownicą wreszcie dała po garach i mogła pokazać jak to się robi w Detroit. Okazało się, że faktycznie miała okazję. Początkowo prosta droga była po dwudziestu latach zaniedbań i ostatnich pogodowych ciekawostkach miała typowo wiosenne przybranie w postaci płytkich kałuż, głębokich kałuż, kałuż na po parę metrów zalewajacych drogę które efektownie rozbryzgiwały się pod kołami na boki i małych kałużek akurat by wjechac w nie jednym kołem lub fantazyjnie ominąć w ostatniej chwili. To jeszcze nie było nic specjalnego dla kogoś urodzonego w mieście szaleńców i stolicy współczesnej motoryzacji. Tak wprawny kierowca jaki obecnie prowadził napędzaną dieslem maszynę miał jeszcze całkiem spory margines bezpieczeństwa w porównaniu do niedzielnych kierowców dla których takie warunki już były by pewnie dość trudne. Zwłaszcza jak się na prędkościomierzu było niedaleko do wartości trzycyfrowych.

Ciekawie zrobiło się dopiero gdy drzewa po ob stronach zbliżyły się do drogi tworząc baldachim i po ostatnich ulewach na ziemi leżał prawdziwy wiatrołom. Tam gałąź na poboczu z lewej, tu całkiem spory pieniek w poprzek a tam konar wzdłóż bo o masie liści czy drobniejszych gałęzi nie było co mówić. Dla Tiny takie warunki w połączeniu z prędkością i wiosenna drogą były już zauważalnym wyzwaniem. Musiała się skoncentrować by mijać kolejne pzeszkody. Drewniane, wiosenne zawalidrogi najpiew zbliżały się błyskawicznie do maski pojazdu i wyglądało jakby miały staranować centralnie maskę samochodu by w ostatniej chwili minąć z jednej czy drugiej burty pojazdu zmieniając się w ciemną zamazaną smuge a resztę i tak przesłaniała kurtyna rozbryzgiwanej wody. I kierowcą i pasażerami rzucało na wszystkie strony w rytm tej dzikiej jazdy. Wpadali więc na zarówno na elementy samochodu począwszy od drzwi po dach oraz siebie nawzajem.

Kulminacyjnym momentem tej szalonej jazdy okazał się jakiś pieniek który nagle “wyskoczył” tuż za zakrętem. Może gdyby Tina dysponowała prawdziwą wyścigówką przystosowaną do Wyścigu miała by inne opcje ale ten karawan zmodernizowany na krążownicze trasy do takich nie należał. Był zbyt ospały i powolny by mieć realną szansę na ominięcie tak dużej przeszkody. Można było tylko próbować zminimalizować straty. Po detroidzku. Moment prostej był za krótki by wyhamować czy realnie zwolnić ale starczył na wyprostowanie bryki. Fura złapała oddech przed uderzeniem i staranowała przeszkodę wykorzystując maksimum prędkości na minimum uderzanej powierzchni. Cały pojazd zachował się jak pocisk przeciwpancerny. Nikt, nawet Tina nie miał jednak pojęcia czy to starczy na przebicie sie. Na moment wszystkim serca zamarły gdy rzuciło nimi naprzód przy uderzeniu. Świat zmienił się w rozmazane smugi zbliżających się oparć przednich siedzeń dla Szutera i Whitney i kierownicy czy deski rozdzielczej dla Tiny i Tod’a. Słyszeli huk uderzenia, jęg dartego metalu, odgłos pękającego drewna a potem jakby nagle wyskoczyli do przodu i choć zaczęli sunąć bokiem ku poboczu to tylko jedne koło zaryło w błoto za asfaltem nim pewna ręka Tiny nie wyprostowała auta. A potem nagle stała się siatłość. Niczym linię mety minęli rozwaloną bramę i znaleźli się po drugiej stronie ogrodzenia w krainie bez drzew z pochmurnym niebem nad sobą. Byli na miejscu.

Tina zwolniła aż w końcu zatrzymała pojazd. Mieli przed sobą panoramę starego lotniska. Otaczały ich jakieś stare habgary, większe budynki wyglądające na magazyny, mniejsze w stylu jakiś jednorordzinnych domków i same centrum o aparycji przeciętnego centrum handlowego a zapewne będące głównym terminalem lotniska. O tym że to faktycznie lotnisko najdobitniej świadczyły wraki całych i spalonych samolotów walających się to tu to tam od małych awionetek, przez śmigłowca aż po wielkie czterosilnikowe bydlęta zdolne chyba zmieścić w swoich trzewiach i czołg. Nad wszystkim królowała charakterystyczna wieża kontroli lotów. Na poboczach zaś tak jak wspominał wcześniej Tod faktycznie rosła trawa i faktycznie dość wysoka. Na pewno wyższa niż dach ich osobówki.

Po finiszu Wyścigu który chyba tylko Tina zniosła z pogodą ducha mogli spróbować ogarnąć się, teren i samochód. Whitney nie miała zbytnio zadowolonej miny ale ciężko było stwierdzić czy to z powodu krwawiącej wargi i nosa czy widoku maszyny gdzie zwłaszcza maska wyglądała własnie jak po czołowym spotkaniu z pieńkiem. Szuter czuł się nieco zdezorientowany ale w porównaniu do Tod’a zniósł szaleńczą jazdę całkiem nieźle. Bo zazwyczaj konny a nie zmotoryzowany zwiadowca po wyjściu z pojazdu oparł się dłońmi o dach i wyraźnie potrzebował chwili na złapanie oddechu.

- Poszła miska olejowa. Nie możemy tak wrócić bo się zatrze wszystko. Musimy coś znaleźć, jakąś blachę czy co to wtedy będę mogła to zaklajstrować. - odezwała się w końcu Whitney. Ale wilgotny, ciemny i parujący w chłodnym powietrzu ślad jaki zostawał za ich pojazdem był widoczny i dla pozostałej trójki.




Cheb; dzielnica centralna; biuro szeryfa; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Nataniel "Lynx" Wood, Gordon Walker i Nico DuClare



- Synu, ja może nie wyraziłem się dostatecznie jasno. - rzekł raczej cierpkim tonem Dalton gdy Wood skończył swoją argumentację. - Nie interesuje mnie co moi ludzie robią poza służbą o ile jest to zgodne z prawem i nie rzutuje na samą służbę. Dotyczy to wszystkich obecnych w słuzbie i tych którzy mieliby do niej dołączyć. A pół roczne znikanie sobie bez słowa rzutuje na służbe jak jasna cholera. I dlatego nie będzie to u mnie tolerowane u nikogo. Jako osoba podobno mająca doświadczenie i kontakty z organizacjami wojskowopodobnym mam nadzieję, że nie masz problemu ze zrozumieniem tej kwesti. - odparł stanowczym tonem szeryf. Nie sprawiał wrażenia kogoś kto miałby zrozumienie dla takich numerów ze znikaniem ze słowa z dnia na dzień. - To jest właśnie jeden z tych elementów zaufania i nieposzlakowanej opinii jakie trzeba mieć do tej roboty. - dodał równie cierpkim tonem kończąc ten wątek.

- To ty twierdzisz, że twoja przeszłość nie wróci. Na jak długo tym razem? Pół roku? Rok? Znowu dwa lata? A jak znów będziemy potrzebować każdego człowieka i każdej lufy to znów będziesz miał swoje supertajne i ważne sprawy do załatwienia? Takie co się oczywiście potem nikomu a przede wszystkim nam nie musisz tłumaczyć. Aha, i my oczywiście znowu mamy za to zdać ci szczegłółowy raport z tego co się jak cię nie było. Pan dyrektor Wood sobie pojechał na wakacje a teraz sobie ma życzenie wrócić i rząda sprawozdania z tego co się działo jak go nie było. - Brian najwyraźniej nie miał zamiaru stać i biernie się przysłuchiwać słowotokowi Lynx’a. I widać było, że ci dwaj najwyraźniej żywią do siebie dość zblizone uczucia sympatii i przyjaźni. Teraz wyraźnie pił do pierwszego spotkania po pogrzebie pastora i wrażenia jakie zrobił na nim snajper i jego zachowanie. Stanął przy wyjściu z kantorka gdzie zaprowadził całą czwórkę szeryf i musiał słyszeć całą rozmowę.

- Spokojnie Brian. Jeśli Nathaniel mówi na poważnie i okaże rozsądek na pewno przemyśli swoje wcześniejsze zachowanie. - Lynx nie był gadaczem co wyłapywał ludzkie reakcje czy mimikę twarzy w lot ale służbowy żargon najwyraźniej u wszystkich przedwojennych czy obecnych słuzbistów był podobny. Nawet jeśli Dalton był bardziej wyrafinowany czy opanowany od Saxton’a to najwyraźniej w sprawie wcześniejszej postawy snajpera uważał podobnie. Najwyraźniej nie zaskarbił sobie ich cieplejszego spojrzenia na siebie przy pierwszym spotkaniu w tym roku.

- A co do specjalnego czy nie zachowania i traktowania to wszyscy nosząc tą odznakę... - tu klepną się w pierś po swojej blaszce. - ...służymy tej samej społeczności, temu samemu prawu i podlegamy temu samemu regulaminowi. Więc wszyscy moi zastępcy są traktowni tak samo i rozliczani ze swojej roboty. Jeśli obawiasz się być traktowany niesprawiedliwie albo nie móc tego zaoferować innym zastępcom to chyba obaj musielibyśmy jeszcze przemysleć twoja kandydaturę. - przy innych zastępcach wskazał wyraźnie na stojącą wewnątrz kantorka Nico i przy drzwiach Brian’a.

- Czym się różni status zastępcy od roboty Sanders’a? No nie żartuj… - prychnął nawet chyba trochę rozbawiony tym pytaniem. - Tym się różni. - klepnął się znowu po swojej odznace i na twarz wróciła mu ponownie marsowa mina. - Sanders jest szkoleniowcem na kontrakcie. Szkoli naszych ludzi w walce, głównie strzelaniu, taktyce i walce wręcz. Zna się na tym. Więc w uznaniu jego zasług podczas zimowych walk zaproponowałem mu tą fuchę a on się zgodził. Poza tym jeśli go widziałeś to wiesz, że odniósł wówczas tak silne rany, że zdrowie mu nie pozwala być zastępcą. A ma czas na szkolenia podczas gdy my możemy się zająć naszą robotą. Ale jest szkoleniowcem więc nie ma uprawnień jaką daje odznaka. Ani takiego szacunku jaki w tej społeczności noszenie tej małej blaszki daje. - wskazał palcem na odznakę wpiętą w klapę ubrania Kanadyjskiej traperki. Snajper na tyle długo żył tutaj by wiedzieć, że Dalton i jego ludzie faktycznie mają posłuch i szacunek u miejscowych. Przez wiele lat swojego szeryfowanie potrafił poradzić sobie z większością problemów i tak dobierał ludzi, że również potrafili jak dotąd zachować etos znany z przedwojennych akademii policyjnych jakie on ukończył zdawałoby się wieki temu w świecie z którego obecnie zostały resztki. W tej społeczności więc ten kawałek błyszczącej blaszki naprawdę coś znaczył. Szacunek dla szeryfa i jego metod były tak silne, że nawet po tej strasznej zimie gdzie osada dostała cięgi widoczne gołym okiem zaraz po wjeździe do miasta ludzie nadal go cenili i szanowali. A sporo z tego spływało też na jego zastępców. Drzwi do służby z odznaką nie były też zamknięte skoro jak sam parę dni temu Nico dostała się w szeregi zastępców a przecież była tu krócej niż Wood’a nie było. Choć wyraźnie widać było, że to w uznaniu jej zasług w zimowych wydarzeniach.

- A od Nico mamy naboje do treningu strzeleckiego na tych szkoleniach. - przypomniał wszystkim Brian dorzucając wisienkę na torcie wyjaśniania kwesti treningu i roli nie tylko Sandersa. Mówiąc to uśmiechnął się pierwszy raz odkąd zaczęła sie ta romowa choć uśmiech był raczej adresowany do życzliwej Kanadyjki.

- A kokosów jak się nie spodziewasz to bardzo dobrze. Chyba widzisz, że mundurowi tutaj nie ociekają gamblem co? - szeryf uśmiechnął się pod nosem wskazując głową na widoczną dwójkę zastępców. No i faktycznie na tle społeczności jakimis materialnymi bigactwami się ani on ani jego ludzie nie wyróżniali. Mieli mniej więcej to samo co reszta. Żaden się nie dorobił nawet samochodu czy nie hulał przepuszczając gamble ba lewo i prawo. Jedyną rzeczą jaką można było ich wyróżnić z tłumu Chebańczyków poza odznaką była broń. Szeryf zdołał skompletować dla każdego ze swoich ludzi po broni bocznej i automacie co było wyraźnie powyżej chebańskiej średniej. Sama Nico czy Nathaniel mieli w pojedynkę siłę ognia większą niż kilka chebańskich rodzin postawionych w stan gotowości.

- Z wynagrodzeniem sprawa wygląda jak powinno w służbie publicznej. Czyli niewiele i skromnie. Odpada nam wyrzywienie i utrzymanie bo to nam funduje tutejsza społeczność. Mamy też pierwszeństwo przy wymianie szpeja z opłat, kaucji i madatów. O właśnie jak to co tu widzisz w tej skrzyneczce co nam zostało po paru panach sprzed paru dni którzy uparli się rozrabiać u naszego Jack’a. Zresztą byłeś tam to wiesz jak było. Czasem się trafi jakas nagroda, czasem uda się zdobyć bony czy sa dobre czasy to jest nadwyżka ammo do podziału. Ale dobre czasy skończyły się w zimie a ten sezon zapowiada się chudo i boleśnie więc nie będę cię łudził. A poza tym no cóż. Jak w kościele co łaska. - skończył przedstawiać zarobkowy element służby publicznej. W porównaniu do niektórych ofert czy kontraktów albo tego co mógł tu czy tam zgarnąć najemnik czy łowca nagród prezentowało się to dość skromnie. A w tym sezonie nędznie. Z drugiej strony przy obecnym deficycie żywności w osadzie darmowe racje potrafiły znacznie zmieniać kosztorys. Póki się nie miało własnego lokum to wynajem pokoju też mógł pożreć ammo zwłaszcza w dłuższej perspektywie. Jack był miły ale był handlarzem i za darmo nikogo nie gościł. Pod względem materialnym więc służba była ciężka raczej dla ludzi którzy robili to z powołania. Inną sprawą był pewien niematerialny aspekt tej fuchy jaką na końcu jedynie zarysował szeryf. A mianowicie gdy ludzie zwyczajnie kogoś lubili to nawet w biednych i chudych latach potrafili się odwdzięczyć. Czasem zaprosić na obiad, czasem mowiąc coś ciekawego a czasem nawet konkretniejszym szpejem. Zastępca szeryfa pewnie nie miałby zbyt wielu kłopotów z wyremontowaniem jakiejś chawiry a jakiś najemnik czy kontraktor niekoniecznie.


---


https://upload.wikimedia.org/wikiped...%28Lost%29.jpg



Rozmyślania nad opcjami przerwało wszystkim lekkie trzepnięcie drzwi wejściowych. Ze swoejgo miejsca w kantorku szeryf i jego goście ich nie widzieli ale usłyszeli głos Eliott’a. - Już jesteśmy! Gdzie oni są? - spytał do jedynego widzianego dla siebie kospodarza czyli Briana.

- Tutaj. Cześć Kate. - odpowiedział krótko Brian odstępując miejsce by obie grupy mogły się ze sobą spotkać. Po chwili widzieli się już wszyscy w głównym holu.

- Cześć Kate, dziękuję, że przyszłaś. Jesli byś mogła zerknąc na tą czwórkę byłbym zobowiązany. Mamy opatrunki no ale odkąd odszedł nasz pastor niestety brakuje nam fachowej ręki. - zaczął od roli gospodarza szeryf. Lynx’owi faktycznie coś świtało, że zazwyczaj szeryf żył w dobrej komitywie z Miltonem i to niejako on był jego dyżurnym medykiem. I do kościoła nie było aż tak daleko.

- Rozumiem. Gdzie mogę się rozłożyć? - spytała krótko brunetka o uroczej twarzy choć obecnie układajacej się w dość oziębły i obojetny grymas.

- Myslę, że najwygodniej w tej chwili będzie w celi. - wskazał na krótki korytarz z kratami zamiast ścian.

- No dobrze. Ty pierwszy. - zgodziła się Austen i wskazała palcem na Walker’a który nie tylko ubranie miał najbadziej pocięte.

Lekarka wterynarii musiała i tak rozciąć niedawno co założone wszystkie opatrunki, przemyć, pozszywać i załozyć nowe. Co nawet jej fachowym dłoniim trochę czasu zajęło. Najwięcej czasu spędziła z Gordonem który miał ich najwięcej. Ruchy miała płynne i oszczędne, wyraz twarzy skupiony a wokół siebie roztaczała aurę chłodnej rezerwy. Walkerowi oświadczyła, że wdało mu się w rany zakażenie. Ale na szczęscie jest początkowe stadium. Ma szansę się wylizać jeśli będzie dbał o rany, dobrze się odżywiał i mnostwo odpoczywał. A jeśli nie no może liczyć na naturalne siły witalne organizmu. Ale jesli mu się nie uda umrze w ciągu kilku dni od zakażenia krwi. Ona wiele nie pomoże jeśli rany będą non stop zagrożone zakażeniem. Spec od robotów nie był medykiem ale znał i życie i wojnę i Front i wiedział, że zakażenie krwi wykończyło więcej chłopakow niż stal gaz i ołów. Z pozostałą trójką z kazdym spędziła mniej czasu bo mieli mniej do bandażowania i zszywania ale zachowanie było podobne.




Topek; Ruiny; stara szkoła; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Will z Vegas



Dzieciakowi ciężko jest zwiać przed dorosłym zwłaszcza jesli okaże się on być uparty w pościgu a nie ma gdzie się skitrać. Ta prawda z każdą sekundą pogoni zmieniała się z teorii w praktykę i było to jasne dla wszystkich uczestników pogoni. Chłopaczyska widząc, że dorosły zbliża sie z kazdym krokiem panikowali co raz bardziej. Biegli ile sił ale ich krótszy krok i mniej pojemne płuca nie mogły wygrać tego wyścigu. A widok wsciekłego, obcego faceta z obrzynem w łapie wcale nie zachęcał ich do szukania innych alternatyw poza ucieczką na oslep.

Will złapał za bluzę jednego smarkacza. Drugiego choć był w podobnej odległości nie mógł bo chwyt miał zajęty trzymaniem broni. Mimo to obaj ze strachu wrzasnęli rozdzierająco jakby ich własnie kwasem polano. Jednak to zachwiało i złapanym i łapiącym i obaj sgubili krok dając się od razu wyprzedzić uciekającemu chłopakowi. Nie na długo. Tamten zaczął wbiegać na kolejne schody a Will ze złapanym dzieciakiem wpadli z impetem na ich podstawę gdzie obaj się wyłożlyli. Zanim któryś z nich się zdołał pozbierać czy to by dalej uciekać czy by dokładniej złapać wyczuli ruch. Coś pod nimi jakby cała budowla drgnęła. I drgneła. A przynajmniej schody na jakich się znajdowali. Momentalnie odczuli takie idiotyczne uczucie spadania i już lecieli. Niezbyt długo, jakiś ułamek sekundy nim razem z zarwaną klatką schodową gruchnęli o poziom niżej co i myśliwego i ofiarę znów rozłozyło na łopatki. Zanim zdążyli choc odetchnąć ten poziom też się zarwał i tym razem lecieli już dłuzej. Znów gruchnęli ale porządniej. Will poczuł jak siła iderzenia wybija mu powietrze z płuc i unieruchamia na chwilę. Potrzebował moment by dojśc do siebie.

Po chwili ogarnął. Leżał na roztłuczonych schodach. Chyba z piętro czy dwa niżej. Widać poniższe poziomy klatki musiały być zarwane już wcześniej to gdy się zapadło to co jeszcze się trzymało spadli na sam dół. Tu gdzie leżeli był jeszcze półmrok ale poza tą nieregularną plamą było niepokojąco ciemno. Jakby już byli poniżej gruntu. Chłopak obok niego też spadł i jęczał podobnie do niego. O ile nie był w szoku i nie czuł jakiejś rany to chyba podobnie jak cwaniakowi z Vegas chyba nie powinno nic być. Za to ten na górze darł się w niebogłosy. Darł się i płakał jednocześnie. Schody zarwały się także pod nim ale, że był wyżej to zdołał się widocznie złapać ich krawędzi. Zdołała ale chyba nie miał siły się wspiąć do końća wisząc na samych chłopięcych ramionach i dyndając poza przepaścią resztą ciała. Wszędzie unosił się kurz i dym, wciąż jeszcze z tej naturalnej katastrofy budwlanej spadały gruz i kamyki. Jeszcze było za krótko po zawaleniu by ocenić czy na tym się skońćzy czy zawali się coś jeszcze. Schroniarz odkrył też, że ma obie ręce puste więc gdzieś podczas upadku wypuścił obrzyna. Mógł być gdzieś w pobliżu na wierzchu, mógł być zniszczony czy uszkodzony a mógł gdzieś być pod spodem. - Potwory. - wyjąkał cicho leżący obok mężczyzny chłopiec. - Mama mówiła, że w Ruinach mieszkają potwory… - siąpnął nosem i popatrzył wyczekująco na niedawnego pościgowca chyba oczekując jakiejś reakcji po nim.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinkia Brzytewki; Dzień 4 - dzień; pochmurnie.




Alice "Brzytewka" Savage




Pożegnanie z mamą Paula okazało się całkiem wylewne dla obu stron. O drobnych kłopotach, kłótniach czy psikusach nikt zdawał się już nie pamiętać. Matka gangera pożegnała się z każdym z trójki wychodzących z domu jakby był jej własnym dzieckiem. Każdy też dostał wałówę placków i naleśników i o ile się Alice orientowała wszystkie trzy paczuszki były podobnej wielkości. Przez zawinięty materiał biło jeszcze przyjemne, kojące ciepło dopiero co zrobionego posiłku. Mama starała się nie płakać choć wyraźnie szkliło jej się coś w kącickach oczu.

- Hektor, dbaj o niego. Przecież tak naprawdę jesteś taki dobry, miły chłopak. - starsza kobieta tym jednym krótkim zdanie sprawiła, że latynos wręcz spąsowiał i nie wiedział gdzie oczy podziać.

- Nie no co pani, przywioze go z powrotem nic mu nie będzie! - zapewnił od razu machajac nonszalancko ręką. - Ale ten, tak ciszej trochę pani może mówić? Bo dzielnia słucha to wie pani… - dodał już bardziej cierpkim tonem i ruszył w stronę czekajacego autobusu by nie prowokować wiecej kłopotliwych sytuacji.

- Nie no mamo, weź, ty zawsze coś musisz chlapnąć na koniec… - jęknął zdegustowanym tonem Paul choć alice była prawie pewna, że przerabiają jakiś wariant tego scenariusza przy każdym rozstaniu. - No nic mi nie będzie nie? Zawsze przecież wracam. - dodał uspokajającym tonem do rodzicielki.

- Tak, tak, na pewno… Ale wiesz jak mi ciężko? No ale dbaj o siebie Paul bardzo cię proszę. I o tego swojego łobuza też. Wiesz, że to łobuz ale to dobry chłopak. I on jest sam to trzeba mu pomóc. - dodała jakby tłumaczyła synowi coś.

- No rrany mamo… No do kogo ta mowa? No przecież wiem no. Zawsze o niego dbam już dawno by zginął beze mnie. - jęknął znowu młody mężczyzna słysząc matczyne gadanie i zirytowany powtarzanymi dla niego czywistościami.

- I o Alice też dbajcie. Jest kochana, że z wami tyle wytrzymuje. I wiesz Paul ona jest lekarzem… - mama Paula kontynuowała swoje pożegnanie ignorując synowską irytację a teraz zwracając się już bezpośrednio do Alice. I jak rzadko kto w gangu używała jej imienia a nie wymyślonego przez szefa bandy pseudonimu.

- Tak wiem a lekarze mają wzięcie i to świetna partia. - przytaknął jej syn by wreszcie zakończyć te pożegnanie. - Dobra mamo, my mamy z Hektorem robotę zo zrobienia i Brzytewka zresztą też. Musimy spadać. Jak skończymy to wrócimy. To na razie. No i nie płacz rany, przecież nie jedziemy na koniec świata… - jęknął znowu choć wyglądał też na w sporem mierze zmieszanego i zakłopotanego. Chciał już pożegnać się i nie przeciągać struny z tymi gadkami. Odeszli a widząc, że dwójka zbliża się do pojazdu Hektor uruchomił silnik. Poczekał aż wejdą do środka a potem dał wycisk klaksownowi ruszajac w pełni detroidzkim stylu. Pomachał przejeżdżając obok wejścia od kamienicy gdzie wciąż stała drobna zdawałoby się kobieca sylwetka i też im machała. Po czym wszystko zniknęło za zakrętem i wokół nich znów roztaczały się sterty odsuniętych na bok wraków tworzące bandy pomiędzy którymi odbywał się ruch uliczny a nad wszystkim dominował kanion wyszczerbionych kamienic i baldachim stalowo - szarego nieba.


---



Obaj bliźniacy zawieźli Alice pod jej klinikę i tam się rozstali zostawiając autobus a sami ruszajac wykonać polecenie od szefa. Jeśli po rozstaniu mamą Paula byli trochę niemrawi i milczący to gdy zajechali z wizgiem opon i silnika pod starą szkołę znów byli rozwydrzonymi bliźniakami jakimi znało ich całe miasto.

Alice zaś zwyczajowo już czekała masa roboty na miejscu. Choć nieco odmiennej niż zwyczajowe zszywanie pacjentów, rozpoznawanie schorzeń czy remontowanie budynków. Tym razem miała zespół ludzi, pojazdów i sprzętu oraz przydzielony czas by połączyć to w jedno. Właściwie pierwszy raz Guido potraktował ją jak pełnoprawnego członka swojego sztabu nawet oficera a nie kogoś o niewyjaśnionym do końca statusie. Miała zadanie takie samo jak kazdy z jego przybocznych, żadnego nadzoru nad sobą i swobodę działania w gestii jego wykonania. Oznaczało też, że w razie wpadki i nie wywiązania się z zadania możliwości wytłumaczenia się znacznie jej spadają. A Guido rządał od niej przygotowanie zaplecza medycznego dla wyprawy wojennej. I chciał mieć wszystko gotowe na dzisiejszą przedwieczorną porę.

Po prawdzie majac zespół ludzi, dwa przydzuelone pojazdy i materiał do spakowania raczej skromny niż bogaty było to wykonalne zadanie. Jednak miała ręce do pracy ale wiedziała, że to są proste ręce nawykłe do trzymania spluwy, noża czy kierownicy a brakowało im pomyslunku jakim charakteryzował się ktokolwiek w sztabie. Więc jeśli by coś zgapiła były marne szanse, że jej podwładni to wyłapią czy podpowiedzą.

Problemy wyszły czywiście też i od razu. Bo jakże mogła istnieć rzeczywistość bez nich? Toby’ego którego planowała zabrać ze sobą po kolejnych oględzinach stwierdziła, że jego stan jest stabilny ale w tej chwili i w tym miejscu. Ryzykowne byłoby go przewieźć choćby do kręgielni choć to jeszcze byłoby na pograniczy pozytywnych kalkulacji. Ale podróż w kilkustetkilometrowy rajd na pole walki w miejsce gdzie sama widziała co potrafi się przydarzyć w punkcie opatrunkowym to już ryzyko rosło do rosyjskiej ruletki z połową kul w bębenku. Bert wyglądał lepiej i podróż powinien przetrwać choć zostawała decyzja jak jemu by się wiodło w punkcie opatrunkowym. Bo przy odrobinie szczęścia w perspektywie tygodni miał szansę na powró do zdrowia ale nie dni czy godzin.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline