Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-02-2016, 07:37   #70
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Connor wyprowadził potężne kopnięcie. Niezgrabny przeciwnik nie miał szans go uniknąć. Kość i tak już wcześniej złamana , złamała się jeszcze bardziej i Mount upadł na ziemię, by od razu zacząć się czołgać w stronę najbliższych ludzi, wymachując łapskami, próbując schwytać ich za kostki, niczym zombie z popularnych seriali.

Angi podpaliła skórę Mounta bez najmniejszego problemu. W zetknięciu z płonącymi chemikaliami ciało zapłonęło, niczym wyschnięty na słońcu wiecheć słomy. Aż za bardzo! Buchnęło żarem, płomieniem, jak łatwopalny płyn. Tak potężnie, że wszyscy, którzy byli Bilsko, zmuszeni byli odskoczyć by uniknąć obrażeń.

W tym samym czasie Bear posłał pocisk z rakietnicy prosto w stwora, który zaatakował Franka. Nie patrzył, co będzie się działo dalej, lecz szybko, uzbrojony w żagiew, ruszył na Mounta. Niepotrzebnie. Ich przewodnik płonął właśnie, nadal próbując pełznąć w ich stronę.

Frank próbował uciekać. Miał plan. Ale plan ten na niewiele się zdał, bo potwór, czymkolwiek był, był wszędzie. Chłopak poczuł, jak szpon bestii rozrywa mu nogawkę, szarpie ciało, ciągnie w stronę reszty cielska. I wtedy właśnie eksplodowała flara z rakietnicy. Zalewając wszystko czerwienią ognistego światła. Potwór znikł, rozwiał się, niczym dym. Ale ból i krwawiąca noga zostały, podobnie jak czarny szpon, który rozwiał się jako ostatni. Frank ruszył w stronę ognia. Kuśtykając i krwawiąc, ale najwyraźniej rana nie była aż tak poważna, by go unieruchomić.

W pół drogi dopadł do niego Mikołaj, pomógł dobiec do ogniska. Uścisk Polaka był dla Franka niczym szalupa na morzu. Dodawał pewności i sił.
Słowa Arisy, przynajmniej na tą chwilę, pozostały bez odpowiedzi. Zresztą, Mount płonął tak, że próba podejścia bliżej była dość ryzykowna.
Unieruchomiony, płonący żywy-trup wymachiwał dziko łapskami, syczał, skwierczał, dymił, wypełniał przestrzeń wokół aromatem pieczystego.

Bruce miał plan. Narzucić namiot na formujący się kształt, wepchnąć do ogniska. Ale samemu było to trudne. Płachta nie słuchała, a kiedy zetknęła się z ogniem, Bruce pojął, jaki błąd popełnił. To nie były zwykłe namioty. Lecz takie z górnej półki. Zrobione tak, by przepuszczały powietrze, trzymały ciepło ale też by nie zapaliły się zbyt łatwo od chociażby przypadkowej iskry czy zaprószenia ognia. Nowoczesne, superbezpieczne namioty. Cholera by je wzięła! Owszem, ogień w końcu je zapali, ale nie tak szybko, jakby tego sobie życzył. No i, najważniejsze, formująca się istota zdawała się być niematerialna.

Aaron był w szoku. Podobnie jak John. Stali – jeden nawołujący do czegoś nerwowo, drugi – zupełnie nieruchomo, jakby wyczekujący na coś, na jakiś dogodny moment, czy cokolwiek innego – na co, wiedział chyba tylko on sam.

Nagle, z przeraźliwym dźwiękiem, który przecież nie mógł wydobywać się z niematerialnego kłębu dymu, bestia wyrwała się do przodu. Jak …. Jak duch?! Uderzyła w Johna, przenikając bez trudu przez ciało człowieka i obalając olbrzyma na ziemię, niczym chucherko. A potem z tym samym przeraźliwym wrzaskiem uniosła się w mgnieniu oka w górę, opadła łukiem i znikła gdzieś, w lesie – stracili ją z oczu.

Ciało Mounta zapadło się z cichym trzaskiem. Kości czaszki, żeber, kręgosłupa pękły, wzbijając w górę iskry i kurz. Ogień zgasł pozostawiając jedynie zapadły, okopcony, poczerniały szkielet.

Las zaszumiał. Powiał silny wiatr. Zakołysał wierzchołkami. Wprawił w ruch łapacze snów, które znów zaczęły wydawać z siebie te niepokojące, podobne do szeptów odgłosy.

Czuli, że coś się zbliża. Coś nadciąga. Z głębi lasu. Czuli to wszyscy, jakąś zapomnianą, atawistyczną cząstką swej natury, swojej duszy.

Wiatr powiał jeszcze mocniej. Łapacze snów obłąkańczo zawirowały na wietrze. Jeden z nich, na ich oczach, rozpadł się z trzaskiem na drobne kawałki. Pióra i sznurek, a także inne materiały z których go wykonano poleciały w ciemność nocy. A po pierwszym rozpadł się kolejny amulet i ujrzeli, jak coś małego, bezkształtnego opuszcza go, niczym zrodzony z cienia stwór.


Tym razem wyraźnie słyszeli głosy. Jęki, zawodzenia, płacze, krzyki oraz inne, trudne do nazwania odgłosy. Cały las wokół nich, wszystkie łapacze snów, wszystkie te dziwaczne indiańskie amulety! To z nich dobiegały te odgłosy.

Wiatr przybierał na sile. Zerwał kolejnego łapacza snów, który z trzaskiem uderzył w pień drzewa.

Zajęczały konary drzew, zatrzeszczały złowieszczo pnie.

Coś nadchodziło. Zbliżało się. Wyczuwali to wszyscy!
 
Armiel jest offline