Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2016, 15:36   #9
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Wilhelm Koenitz mógłby zrobić na niej większe wrażenie.

Gdyby zjechał w podziemia na bojowym rumaku w pełnym rynsztynku, nasrał koniem pośrodku sali, księciu rzucił wodze, by mu wierzchowca potrzymał, a Małgorzacie Tęczyńskiej kazał posprzątać łajno, pozwany za obrazę majestatu rozniósł szeryfa w drobiazgi, by wreszcie zasiąść w szerokim rozkroku za stołem i zaryczeć tubalnie o napitek dla wszystkich zebranych – o, wtedy Marta klanu Gangrel pogubiłaby nogi i głowę, bieżając na wschód za tym cudem, zmartwychwstałą chwałą i obrazem nocy dawno minionych...

...ale i tak jej się udał. Widać było w nim tę mieszaninę siły i arogancji, która cechowała większość przywódców. Wejrzenie miał śmiałe, a ramiona odpowiednio szerokie, trzymał je w sposób zdradzający, że walka mu nieobca, kroki stawiał mocne i pewne. I ta zbroja, składająca własne, dosadne obietnice... Bowiem podczas gdy odziany w nią szlachcic rzucał enigmatyczne uwagi o „słodkich nagrodach”, kapiący klejnotami pancerz przemawiał konkretnie i obrazowo. Uwidzieli wy ten rubin, a ten szmaragd, a te perły, o tutaj wprawione? Wiecie wy, ile dać trzeba samemu płatnerzowi, ile za takie grawerunki, i ile warte to wszystko razem? Tak się właśnie Wilhelmowi Koenitzowi powodzi, a i wam powodzić się będzie pod jego komendą!

Toteż i wszystko w postawie wywabionej z kąta i z rozmyślań Marty mówiło, że jest zaistniałym rumorem i rozmachem, z jakim jest czyniony, wielce kontenta. Wilhelm Koenitz postąpił w zgodzie z obyczajem – szukając drużynników, uhonorował ich swoim strojem i zachowaniem. Przechwalał się pyszałkowato i chełpił przeszłymi wiktoriami i to też było zgodne z obyczajem i nader wspaniałe. Czarnowłosa wampirzyca rozsiadła się na stopniu przed wykuszem w ścianie, w miejscu bliskim i najdogodniejszym do obejrzenia przedstawienia, które przygotowano wszak i na jej cześć, jak i wszystkich zaproszonych. Swój puchar postawiła obok biodra, łokcie wsparła o kolana i pożerała wzrokiem sylwetkę Wilhelma Koenitza. Jawnie, łakomie i zupełnie bezwstydnie. Wilcze oczy to robiły się okrągłe jak dukaty – w zdumieniu niebotycznym, że oto ktoś przebił Małgorzatę Tęczyńską w ostentacyji strojności i bogactwa przyodziewy – to znów zwężały się w szparki. Blask świec, odbity w paradnej zbroi gwiazdy zarannej nowego wampirzego porządku, i bijący wokół jak migotliwa aureola raził bowiem Martę bezlitośnie w źrenice. Nie przeszkadzało jej to nijak i z miejsca się nie ruszyła. Na bojowego rumaka i pojedynek z Gniewkiem nie było już chyba szans co prawda... ale może choć mała demonstracja osobistej siły? Takie rozwalenie stołu w drzazgi jednym ciosem zbrojnej prawicy byłoby akurat na miejscu, a Jan Szafraniec odżałowałby stratę, ku chwale Camarilli!

Brakowało jej jeszcze jednego. Za każdym wodzem zawsze wlekli się uwieszeni jego rękawów żercy i wołchwowie, doradcy, księża, jak zwał tak zwał – tacy, co to im w pięści los poskąpił, a w umie oddał. Wlekli się, wczepieni jak kleszcze, wodza nie puszczali ani na moment, żeby w rozpędzeniu, słusznym wodzowskim gniewie czy po pijaku nie podjął jakiej durnowatej decyzji. Odchyliła się w bok, by obejrzeć sobie wątławe sylwetki wampirów, chowających się za szeroką jak stół piersią defensora Camarilli. Oto i byli! Wszystko na swoim miejscu! Ukarminowane usta mazowieckiej strzygi rozjechały się w uśmiechu przywodzącym na myśl pękającą ranę. I Marta się roześmiała. Niegłośno, ale i nie cicho, swobodnie i srebrzyście jak szemrzący potok, nie przejmując się wcale, że przeszkadza innym, a zwielokrotnione echo przez moment zlało się ze słowami przemawiającego rycerza. Odetchnęła prawdziwie, że coś wart jest ten przybysz z Wiednia, że nie będzie musiała go wyzywać. Raz, że drugiego obrażonego tego samego wieczoru Ventrue Jan Szafraniec by jej nie wybaczył... a dwa, że jakby wygrała, musiałaby faktycznie dowodzić i ciągnąć wóz z tym burdelem na wschód. A była przekonana, że jeszcze przed opuszczeniem Małopolski odpadnie mu któreś koło. Uderzyła się dłońmi po udach, wstała, zgarniając swój kielich, spojrzała na mości Koenitza z tej zmienionej perspektywy... i zaśmiała się ponownie, ruszając ku stołom z napitkiem lekkim krokiem kogoś, kto zrzucił z barków jakiś ciężar.
Jej wesołość wywołała tylko jedną reakcję… Małgorzaty, ta widząc zachowanie Marty uśmiechnęła się ni to drwiąco ni ironicznie.

Tego Gangrelka dostrzec już nie zdążyła, bowiem dopadła szparkim marszem stołów z wyszynkiem, z której to dogodnej pozycji zamierzała przygalopować pod bok przyszłego dowódcy na cudzym koniu – książęcej zapobiegliwości o to, by najbardziej wielkopańskie gardła nie wyschły podczas uczty na wiór z powodu ograniczenia wielkopańskim wyszukanym smakiem. I iście okazało się, że Jan Szafraniec zadbał o apetyty głównego gościa, będzie mu miała co podać, zgodnie z obyczajem, jak się rycerz gadką zmęczy albo mu język skołowacieje. Marta postawiła otrzymany od służki szczególny puchar przy sobie na stole i wydobyła puzderko z barwiczką, iżby się w miarę możliwości dopięknić. I wtedy ją pomysł tknął... bo Koenitz dalej przemawiał, kupy się to nie trzymało co prawda ani trochę, ale głos miał gromki i tubalny i widać było, że za każde słowo gotów jest i zabić, i umrzeć... bo wszyscy go słuchali, a kto nie słuchał, to się nudził i sufit oglądał... a ona tutaj, w tym kątku ciemnym, sama, tylko ze służbą, z pucharem dla Koenitza i szerokim nożem, w którego ostrzu zwykła się przeglądać, malując sobie usta. I aż się to prosiło, ażeby uczynić coś.

Odwrócona plecami do Kainitów, odstąpiła kawałek od stołu, nóż wyciągnęła i zapatrzona w niego dopełniła toalety ze starannością i uwagą godną wojewodziny. Potem zaś nóż i puzderko schowała, podmieniła swój puchar na nowy, i trwała przy stole, nadal obrócona plecami, co jakiś czas stukając trzymanymi w dłoniach kielichami o siebie. Czekała, aż Tyrolczyk przestanie przemawiać... i zamyśliła się chyba nieco, przegapiając właściwy moment. W każdym razie miedzianowłose dziewczę ją wyprzedziło, co samo w sobie było niezwykłe. Marta słuchała jednym uchem toczącej się rozmowy. Tego, co mówiła przezroczysta dziewczyna mniej – tylko przez moment zastanawiała się, czy ona sama była kiedyś taka – i wyszło jej, że nigdy. Jakby się nie urodziła, nie dorastała, nie umarła, by znów się odrodzić, ale któregoś dnia po prostu się stała, od razu w obecnym, skończonym kształcie. Więcej uwagi poświęcała temu, co mówił Koenitz. Coś się jej bowiem bardzo zaczęło w jego słowach nie podobać. Wilhelm, tak jak jej ghul, tracił na uroku, gdy otworzył usta. I nie chodziło o zęby.

Wreszcie dostrzegła szansę na wbicie się w rozmowę i skoczyła, by wyrosnąć za przedstawianą Koenitzowi Matką Agnieszką. Uśmiechała się, pilnując, by nie czynić tego zbyt szeroko, Popielski ode zawsze jej mówił, że gdy się pełną gębą roześmieje, wygląda, jakby użreć zaraz miała. Nie chciała, żeby się bał. Nie chciała, żeby się nagle zrobił ostrożny. Nie zrobił się. Wychylił puchar do dna, pokazując... skłonność do ryzyka. Może nadmiar zaufania. Może głupotę. Może zadufanie. Może lekkomyślność. Może zadzierzgnięte już więzy krwi, dające ochronę przed mocą krwi innych Kainitów... lecz nie przed niespodziankami odmiennego rodzaju. Może zaś wszystkiego po trochu.

Ale dziewczyna zaskoczyła Martę bardziej. Wcale nie była taka przezroczysta. Zawstydziła ją, a Gangrelka wstydu generalnie nie posiadała zbyt wiele. Dlatego skłoniła się jej mentorce. Wykonała bez oporów gest, o którym sądziła, że tamta zrozumie właściwie. I poparła niewypowiedzianą obietnicę czynem.

Ostatecznie to Zofia ograbiła Wilhelma Koenitza z drogocennego świecidełka, które Marta początkowo planowała zagarnąć dla siebie. Jeszcze ją możny rycerz błagał, żeby wzięła, potrwałoby to trochę dłużej, a na kolana by przed nią prasnął... Marta nie żałowała zmiany decyzji. Obok wielu innych powodów – tak jakoś wewnętrznie czuła, że Zofii niebieski, przejrzysty kamień bardziej będzie pasował do koloru włosów. A ona dowiedziała się o Tyrolczyku nowych, ciekawych rzeczy. Dostała też upragnioną demonstrację siły – bo błyskotka, choć siedziała luźno, wcale nie trzymała się na ostatnim włosku. Zaś Marta dość się ich nawydłubywała z opraw, by wiedzieć, że łatwym to nie jest.


– A jak znajdujecie ów nowiuśki marmurowy baldachim nad nagrobkiem króla Jowgajły?
Trafiony z zaskoczenia pytaniem Stwosz aż podskoczył, ale w temat wszedł gładko i potoczyście.
– Ach… Sam bym to zrobił inaczej, bardziej zdobnie i z większą delikatnością. Ten marmur aż się prosi o… mauretańskie motywy. Niestety… nie ma w tej chwili żadnego mistrza w Krakowie, który by mógł to zrobić lepiej. A ja… drewno nad kamień preferuję – stwierdził ze smutkiem rozdzierającym jego serducho.

Marta uznała, że Toreador trochę bajdurzy po swojemu, ale skoro przyznaje, że najlepsze to rzemiosło, jaki na obecny moment można było zrobić – to Jowgajła dostał wszystko, co najlepsze.
– Ja chyba też – mruknęła mimo wszystko. – Ale psy i sokoły ładne ma. Rad by im był.
– To prawda, prawda… – skinął głową Wit dodając ze śmiechem. – Jak bym jeszcze krzyżackiego mistrza głowę pod stopami umieścił, ale pewnie wydarliby się w Malborku, że to pogański obyczaj i znów by się skargi słali do papieża.
– Wiatr się zmienił. – Marta wzruszyła ramionami.
– Dobrzy są Krzyżacy w lizaniu butów, kiedy im się grzbiet obije… dobrzy w lizaniu ciżemek papieża – odparł kwaśno artysta.
Milczała. Nie chciała dać się wciągnąć w taki temat takiemu plotkarzowi. Powiedziałaby w zapalczywości zbyt wiele. Jak Koenitz.
– Giacomo to księdzem jest prawdziwym zali udawanym?
– Z tego, co miałem okazję posłyszeć, bardziej od dochtór Kościoła i filozof… niż wioskowy proboszcz. I innowierca w dodatku. Strasznie pogmatwane są jego wynurzenai na temat wiary – ocenił Stwosz.
– Wierzy w to co gada czy nie? – burknęła Marta.
– Wierzy… acz ja nie bardzom zrozumiał, w co właściwie wierzy… nie dla mnie ta cała filozofia – wyjaśnił wyraźnie zakłopotany tym Stwosz.
– A bardzo chce, by i inni w to samo wierzyli? I czy goręcej to wyznaje niż prawa Camarilli? – podsunęła mu usłużnie Marta, która sama brnęła w temacie z niemałym wysiłkiem.
– Kiedyś… może… teraz jest wyraźnie podłamany tym, do czego los go przymusił. I jakoś nieskory do szerzenia Dobrej Nowiny. Raczej nie będziesz się musiała odganiać od niego jak od natrętnej muchy – zaśmiał się Rzemieślnik.
– Ale… – Marta ściszyła głos. – Czym tu się niby łamać?
– Zdiabolizował Sabatnika i załamał się tym czynem – odparł cicho Giacomo. – Trochę mu się ponoć od tej zatrutej krwi pomieszało w głowie. Niechętny jest wojowaniu i jakoś tak mniej zadziorny… ale Wilhelm darzy go zaufaniem i przyjaźnią. Wziął więc go ze sobą na tę wyprawę.
– To oni dwaj w końcu szczupaki są w Camarilli czy leszcze ostatnie? – zmarszczyła się Gangrelka.
– Mają dużo znajomości i wielce są cenieni w Camarilli. Wilhelm za siłę, Giacomo za rozum i gadkę… zresztą, jak się domyślasz Giacomo popiera ruchy reformatorskie w Kościele całym swym martwym serduchem... – wyjaśnił Stwosz.
– Tak, tak – odparła Marta, która nie domyślała się tego ani trochę. Ale zapisała sobie w pamięci, by poprosić Popielskiego albo jeszcze lepiej Jaksę, aby jej wyłożyli, czym się kalwin różni od katolika. Bo wedle jej dotychczasowego rozeznania to rapierem, spodniami z odsłoniętą łydką i kapeluszem z puchatym białym piórem.


Giacomo nie miał rapieru. Nie miał też kapelusza z kretyńskim piórkiem ani kolan na wierzchu. Co jednakże nie przekreślało go od razu jako kalwina. Marta stała obok i oglądała księdza dokładnie od góry do dołu jak raroga w pańskim zwierzyńcu, zastanawiając się, z której by tu strony go ugryźć.
– Marta. Klanu Gangrel – oznajmiła wreszcie.
– Giacomo z klanu Ventrue. Jedna z dusz które błąkając się w mroku szukają ścieżki do Pana. Ty nie wyglądasz na…– zaczął Giacomo oceniając spojrzeniem postać wampirzycy. –... osobę uduchowioną?
Jeszcze godzinę temu odwinęłaby się i dowaliła mu na odlew, aż by się nogami nakrył. Nawet by nie zdążył krzyknąć „Wilhelmie!”, „O Boże!”, czy też kogo tam innego zwykł wzywać w chwilach trwogi i potrzeby. Tyle że piekącą zadrę poruszoną koniecznością odstąpienia Tęczyńskiej pola i zgięcia karku zdążyły zalać lecznicze kordiały w postaci postawy skrzącego się Koenitza, honorów złożonych Jowgajle i widoku zwycięskiej Zofii, powracającej do domu z cennym łupem w garści. Toteż Marta znalazła samą siebie przed księdzem Giacomo w nastroju może nie miłosiernym czy litościwym, ale dość wyrozumiałym. Stanęła obok księdza bokiem i rozważyła sobie w milczeniu i skrytości serca, czy warto się szarpać dla samego szarpania i w rezultacie wylecieć pyskiem naprzód w krakowski rynsztok. I wyszło jej, że nie dzisiaj.
– Wszyscy wyglądamy. Jakoś – wyłożyła księdzu jedną z podwalin swej własnej filozofii. Powoli, żeby samej się nie zapętlić i żeby Ventrue zrozumiał. – O wszystkich nas mówią... coś – pokazała mu przybrudzonym palcem drepczącego w stronę stołów Wita Stwosza. – A jesteśmy, kim jesteśmy. Ty nie wyglądasz na pożeracza dusz.
– Och.. doszły cię te plotki? Prawdą jest że wypiłem… sam będąc prawie bez krwi i konającego sabatnika… o rozerwanym brzuchu…– uśmiechnął się kwaśno Giacomo na samo wspomnienie.– Wypiłem umierającego wroga, którego inny Kainita pochlastał. Wychłeptałem całą posokę z niego jak wędrowiec na pustyni… ze źródełka, tylko po to by zatrzymać w sobie wygłodniałą Bestię i własne rany zaleczyć.– wzdrygnął się na samo wspomnienie.– Moją rolą jest bycie doradcą, negocjatorem i dyplomatą. Walkę pozostawiam zwykle tym, którzy czują w sobie siłę do unoszenia miecza przeciw śmiertelnym i Spokrewnionym.
– Pojmuję – odparła krótko i obróciła się, by lepiej widzieć twarz rozmówcy. – Bez urazy?
– Oczywiście – odparł spolegliwie Giacomo miękkim tonem głosu. – W końcu jak to ponoć mówią tym kraju… Jedziemy na tej samej kolasce?
– Racja – potwierdziła Marta. – Prawiem już pewna i jedną nogą w strzemieniu.
– To dobrze… bo ponoć na wschodzie wilkołacy siedzą, u nas we Italii opowiadają o nich straszne rzeczy.– zamyślił się Giacomo. – W niektóre trudno wręcz uwierzyć. Więc im więcej w wyprawie Spokrewnionych znających te dzikie krainy, tym lepiej.
– Nigdy mnie tam tak daleko nie zawiało – odparła szczerze Marta i wróciła do obserwowania sali, przy czym najwięcej uwagi poświęcała Koenitzowi i bynajmniej nie kryła się z przyjemnością, jaką jej te widoki sprawiają.
– Widziała ja w życiu trochę wodzów. Giacomo. Księże. I to jest klejnot. Piękny. Bardzo błyszczący. I twardszy, niż na to wygląda. Ma skazy... lecz któż ich nie ma.
Zamilkła i zaczęła składać w myśli kolejne słowa, zamachała tylko ręką i przyłożyła palec do ust, żeby nie przerywać jeszcze.
– Zatem, skoro jedziem na tej samej kolasce... Ja rzeknę ci coś o sobie. A ty rzekniesz mi coś o nim. Byśmy w drodze nie urazili niebacznie swojej dumy.
– Cóż... jestem po to by słuchać wyznań i dawać rady. I łagodzić spory… my wszyscy tutaj jesteśmy jeszcze nieoszlifowane klejnoty, które jubiler dopiero umieści w jednym diademie – rzekł z łagodnym uśmiechem kalwin. – Odpowiem na twe pytania, na ile będę w stanie móc udzielić odpowiedzi.
– Niech jeszcze raz doceni we mnie niewiastę – rzekła pomału i dobitnie – to zębów w błocie podle drogi, a konia w sąsiednim województwie szukać będzie.
– Och… nie martw się tym – zaśmiał się Giacomo. – To tylko zachodnia uprzejmość, etykieta wpojona w dzieciństwie, pozostałość po kodeksie rycerskim. Wobec dam wypada zachowywać się rycersko… nie kryje się nic innego pod tym.
– Marta – przypomniała mu. – Klanu Gangrel. Nie dama. Moja kolej – skinęła głową. – Co mu uczynił klan Tzimisce?
– Uczynił? Och… ty myślisz, że tu chodzi o vendettę? – spytał zaskoczony Giacomo.
Kiwnęła głową i błysnęła zębami w uśmiechu.
– To byłoby romantico… prawda?– zapytał z uśmiechem Giacomo. – Niestety Tyrolczycy nie są romantico. Nie wiem nic o nienawiści pomiędzy Wilhelmem a Tzimisce, choć może ich nie lubić… Widzisz moja droga, tamtejszy klan dość gwałtownie opowiedział się przeciw Maskaradzie. Diabły były nieliczne… ale zaciekłe w boju. Wilhelm z rozkazu z księcia toczył z nimi walki, więc się na tym zna. Oczywiście ideałem byłoby obu miejscowych Spokrewnionych nakłonić do zgody… niemniej to może być niemożliwe, a wtedy trzeba obrać stronę.. być może Tzimisce, ale pewnikiem raczej Gangrela… albo… co mnie smuci najbardziej… ubić obu.
– On – wskazała na Wilhelma – obiecuje nam walkę.
– On jest wojownikiem, co innego może obiecać? – uśmiechnął kwaśno Giacomo i wzruszył ramionami, dodając.– I pewnie spełni swą obietnicę, bo ponoć w Smoleńsku napięta sytuacja.
– Rzeknę ci coś. Za darmo. Bierzesz?
– Biorę – odparł Giacomo.
– W zemście nic nie jest ro-man-ti-co.
– Nie widziałaś jej zatem na scenie. Zemsty – odparł na pożegnanie Giacomo.

Nie, pomyślała. Nie widziałam jej na scenie. Żadnych laleczek z patyków i gałganków, muzykanta schowanego za tłustą od brudu szmatą i chłopca zbierającego miedziaki do czapki. Żadnego dirli, dirli, przystąpcie, moi mili, cuda i dziwy zobaczycie, a potem wrócicie do swych ciepłych domów. Nie. To nie zemsta. Znam ją i wiem, jak przemawia. Niezależnie od tego, kto mówi – szlachcic z Tyrolu czy córka rybaka znadbiebrzańskich dziczy – ona zawsze brzmi tak samo, przebija się przez wszystkie kunsztowne przemowy, plany i podchody, dźwięczy za każdym słowem i za każdym czynem.

Mówi: zabić, zabić. Na zabitym truchle usiąść okrakiem i dalej tłuc, tłuc, tłuc, aż ramiona opadną z sił.



Chciała zakończyć ten wieczór stając u boku Szafrańca, ale miejsce było zajęte. Wrosła w nie korzeniami Małgorzata Tęczyńska w swej karminowej sukni. Plotkowała z księciem, a jej wysoce wkurwiający modulowany śmiech działał na Martę jak ostroga wbita prosto w tyłek. Szafraniec wyglądał na ubawionego. Przyjezdny Tremere wtrącał coś od czasu do czasu i także uśmiechał się oszczędnie. Obok zaś Sarnai i Milos stawali w szranki w rywalizacji na najbardziej obojętne spojrzenie wieczoru. Ventrue w ocenie Marty wygrywał w cuglach, i to pomimo tego, że wojewodzina wyraźnie skróciła mu smycz. Stał z kamienną miną, dzielnie strzegł swej pani przed wszelkimi zagrożeniami, których wszak w sali roiło się jak muchów.

Stój sobie, stój. Zobaczysz. Vohzdy cię napadną, zgwałcą i zjedzą, jak się ruszać nie będziesz...

Ominęła ich szerokim łukiem. Za dużo ich tam stało, a na kolejne starcie z Tęczyńską nie miała sił, środków ani rozpędu.

Albo sama to zrobię.

Przeszła do stołów, aby zająć się tym, co musiało zostać uczynione, zanim wyjdzie. W skupieniu należnym sprawom ważkim i wielkim poddała książęcą zastawę szczegółowej inspekcji, tak jak hetman przed wojną lustruje zgromadzone oddziały.

Boże mój. Wszystko, coś mi uczynił, zniosłam bez słowa skargi. Bez jednego jęku. Zawsze milczysz, lecz choć ten raz jeden mi odpowiedz. Czemuś na mej drodze postawił tego krakowskiego centusia...

Szafraniec nie cenił wystawności ani blichtru, to i puchary bylejakie i nędzne były. Co dla Marty, która odpuściła klejnot ze zbroi Koenizta, oznaczało jedno: będzie ich trzeba wynieść więcej. Dwa, albo i trzy nawet. Gangrelka podnosiła jeden za drugim, zdecydowana wybrać przynajmniej takie, na których pozłota była najmniej starta. I wtedy dostrzegła znaczki.
– Dla Ventrue – odparł służący na jej pytające spojrzenie.

Nie odwróciła się. Nie zastanawiała, czy i inni dostrzegli. Czy wiedzieli dość, by rozwikłać układankę. I co uczynią, gdy już się dowiedzą, a przecież to wyjdzie na jaw. Już i tak zbyt długo miejsca zagrzała przy stole i zbyt kombinowała przy zastawie. A musiała uczynić to, co było jej nieodzownym i potrzebnym. Złapała dwa kielichy z brzegu i przelała ich zawartość do trzeciego.
– Wyśmienita uczta. Nie bawiłam się tak od Grunwaldu – rzekła do sługi i opróżnione kielichy na bezczelnego wetknęła za pasek, przy prawym boku, gdzie ich widać nie będzie, gdy ruszy do wyjścia i lewym obróci się do towarzystwa. – Biorę łupy.

Nie wyglądał na zaskoczonego. Pewnie nie takie rzeczy widział. Trzeci puchar ujęła w dłoń i ruszyła szparkim krokiem do wyjścia, opróżniając kielich po drodze. Potem nakryła go zdjętą z marmurowego popiersia szubą i ulotniła się z dogorywającego przyjęcia.

Po schodach już biegła, czując, jak trzymana ciągle w ustach vitae rośnie i pęcznieje. Z dziąseł wysunęły się jej też kły i tylko wysiłkiem woli dzierżyła całe to bogactwo zamknięte szczelnie w gębie. Nie piła krwi z naczyń, nigdy. Nie znosiła jej zimnego dotyku, małych skrzepów i charakterystycznego smrodku. Teraz jednak było coś jeszcze. Kawałek kogoś innego w niej, fragment obcej duszy zbuntował się przeciwko posiłkowi i zaczął wierzgać. Marta zaś biegła, biegła, biegła, po raz pierwszy w nie-życiu w panice, szukając miejsca, gdzie będzie mogła paskudztwo bezpiecznie i z dala od zbędnych oczu wypluć.

Popielski czekający na nią w zaułku objawił się jej niczym przybywająca z odsieczą husaria. Musiał zobaczyć coś niepokojącego w jej twarzy, bo pochwycił ją za ramiona, wciągnął głębiej w cuchnącą odpadkami ciemności. Wtedy zgięła się wpół, otworzyła usta i wypluła wszystko, na zaszczany bruk, gnijące resztki i jemu i sobie na buty.
– Spasi Chryste, Martuś... źle karmili?
– Źle – burknęła, ciągle zgięta wpół. – Ale com nabrała, to nasze.
Szlachcic wyciągnął z rękawa skrawek lnu, obtarł jej twarz i obejrzał okazane kielichy.
– Ciebie to zaprosić gdzie... Księciuś pucharów nakradła? – westchnął przeciągle.
– Bo srebrnych łyżeczek nie podali – warknęła rozeźlona Marta. – Konia dawaj. Jeszczem nie skończyła na dzisiaj.
 
Asenat jest offline