Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2016, 18:20   #73
GreK
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Ismael Garrosh. Zamek. Wieczór.
Skrzydło zamku oddane Zakonowi, inaczej niż pozostała część Zamku, nie stało pod strażą Tagmatos. Nie było takiej potrzeby. Diatrysi nie byli uwikłani w żadne polityczne intrygi i nie do pomyślenia było, żeby ktoś mógł nastawać na ich życie. Ich słowo stawało się ciałem. Nawet archigos musiał się ich słuchać. Mimo braku formalnej władzy, byli władzą sami w sobie. Taki był porządek rzeczy.

Garrosh wszedł do mrocznego korytarza z wysoko podniesioną głową. Odgłos jego kroków odbijał się echem od pustych ścian. Gdzieś w głębi siebie wiedział, że nie jest tak pewny siebie jak chciałby wyglądać. Tylko szaleniec nie czułby przynajmniej niepokoju w tym miejscu. Masywne drzwi prowadziły do kancelarii. Uchylił je i wszedł skupiając się od razu na osobie siedzącej za prostym biurkiem. Zakonnik w czerwonych szatach pochylony był nad księgą oświetloną przez chwiejne światło rzucane przez kandelabr stojący na blacie.

- Ismael Garrosh. Człowiek Fitzgeralda. Kiedy można ujrzeć skarbnika?

Diatrys przerwał pracę. Odłożył pióro. Podniósł głowę do góry przyglądając się petentowi. Blizny, które znaczyły mu twarz, w migotliwym świetle świec zdawały się być żywe i poruszać.

- Khhhogo? - mówienie sprawiało mu najwyraźniej kłopot.

Spoglądając na mężczyznę, Garrosh mimowolnie drgnął.

- Archigos Jehuda. Skarbnik Fitzgerald. Są u was. Chcę wiedzieć co
z tym drugim. Jak się z nim mogę zobaczyć?

Zakonnik wstał. Obszedł powoli biurko i podszedł do wojownika, wyższego od niego o głowę. Spojrzał na niego. Lewe oko Diatrysa było szare. Prawe, brązowe. Uniósł dłoń do góry i bez ostrzeżenia dotknął wykrzywionymi palcami czoła ochroniarza. Szeroki rękaw zakonnej szaty opadł i odsłonił poranione bliznami ręce. Suche palce oparły się na pobielonej skórze. Muśnięcie palców Diatrysa nie należało do przyjemnych. Ismael z trudem powstrzymał się żeby uskoczyć przed poranioną ręką. Nie lubił kiedy ktoś go dotykał, tym bardziej... w ten sposób. Sam kancelista zdawał
się ignorować, co przybyły do niego mówił. Wojownik począł zastanawiać
się kto go tu umieścił skoro rozmowa zeń wykluczała komunikację na
linii Diatrysi - społeczeństwo. Z resztą, kto by pojął. To był cech
egzotyczny w swym sposobie bycia, nawet dla przybysza z dalekich
krain.

Zakonnik w końcu cofnął dłoń.

- Byłesz tham - połykał powietrze mówiąc. - Wieszhhh. Athhhak zostawił pjęthnno. - Dotknął palcami swej głowy.

- Byłem - przyznał, mając nadzieję, że mowa o kamienicy, nie zaś
Skillage - Morfa zawsze pozostawia coś w sercu. Nie odpowiedziałeś na
pytanie. Chcę porozmawiać z kimś jeszcze.

Powoli postąpił do przodu, kierując się wgłąb budynku.

- Nie roz...humiesz - różnooki nie powstrzymywał go, lecz coś w jego głosie kazało mu się zatrzymać. - Jegho organizm walczy... On możhhe nie wrócić.

- A Parwiz? Wiecie, że on morfę wpuścił.

Pobliźniony przytaknął, podszedł do Ismaela i stanął między nim a drzwiami prowadzącymi do wnętrza budynku.

- Nie jesteś ghhhotów by to zobhaczyć.

Ostatnie zdanie nie zabrzmiało jak stwierdzenie, lecz bardziej jak pytanie. Zakonnik wlepił w niego swój dziwny, różnokolorowy wzrok. Skoro Diatrysi mówili, że ktoś nie jest gotowy, musiało to oznaczać naprawdę drastyczny widok. Ale Ismael ślubował diukowi lojalność i to stało dla niego na pierwszym miejscu. Do samego końca.

- Jeśli ma odejść, chcę zobaczyć. Choćby raz ostatni.

Zakonnik kiwnął głową w zamyśleniu, po czym otworzył drzwi.

Przeszli korytarzem, pokonali kolejne drzwi a następnie schodami, z niskim, łukowym sklepieniem stromo w dół. Powietrze zrobiło się zatęchłe i jakieś, trudno to było określić, bardziej energetyczne. Ismael przez skórę wyczuwał jakieś napięcie. Musieli zejść poniżej poziomu gruntów. Ściany pociły się. Temperatura spadła o kilka stopni a ciemną skórę wojownika pokryła gęsia skórka. Zeszli do niewielkiego pomieszczenia a dalszą drogę zastąpiły im masywne, wzmacniane metalowymi sztabami drzwi. Zza bramy dochodziły dziwne dźwięki, jęki, krzyki, jak gdyby wkraczał do miejsca kaźni. Podziemia zamku paraliżowały zmysły wojownika, choć widział już niejedno. Jego wzrok nie mógł sięgnąć poza wzmacniane drzwi cel, lecz wyobraźnia robiła swoje. Przyszło mu do głowy, że po przekroczeniu tych drzwi już nie będzie odwrotu, że zostanie tam na zawsze i nigdy już nie ujrzy słońca.

- Khhhotowy?

W dłoni zakonnika błysnął metal. Mały nóż o zakrzywionym ostrzu.

- Rękhha. Potrzeba twojej khhhrwi...

Garrosh był bardzo do niej przywiązany i wolał kiedy zostawała w środku.

- Po co? - zapytał wprost.

- Żhhheby cię chronić.

Przez chwilę się wahał. Gdyby chcieli mu zrobić krzywdę, już byłby martwy. Nie miałby szans uciec z ogromnej fortecy. Z drugiej strony dobrowolne zezwolenie aby ktoś go okaleczył, czyniło ujmę na honorze. No i zwyczajnie, po ludzku, nie była to rozsądna decyzji. Ale czy miał wybór? Podjął już decyzję i należało się jej trzymać. Wyciągnął dłoń.

Ukłucie nie należało do przyjemnych, lecz na twarzy Ismaela nie pojawił się żaden grymas. Nacięcie nie było głębokie, lecz z rany popłynęła krew. Bliźniacze nacięcie różnooki zrobił na swojej dłoni. Zakonnik ubrudził wskazujący palec w krwi Garrosha i swojej, i mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem wysmarował nią znak na czole czarnoskórego.

Zakołatała kołatka. Obwołano od środka. Diatrys odkrzyknął coś niezrozumiałego. Szczęknęły zasuwy i rygle nim drzwi uchyliły się.
Nie miał pojęcia czego się spodziewać. Kiedy ciężka połowa drzwi otworzyła się cicho, owionęła go zatęchła woń oraz odległe dźwięki. Nieludzkie, wynaturzone, choć wydobywające się z ust, które niegdyś do ludzi przecież należały.
Może Ismael tego ostentacyjnie nie pokazywał, lecz w newralgicznych momentach lubił wracać do przeszłości. Teraz miał przed oczami scenę, kiedy był ledwie podlotkiem. Wtedy on i kilku wydzielonych z plemienia ludzi przeprawiali się przez owiane mrokiem moczary. Grupie przewodził jego ojciec a zarazem aregonaman grupy. Miał to być test dla młodego Ismaela, sprawdzający jego odwagę i samo-zachowawczość.

- Trzymaj się blisko, nigdzie nie odchodź - mówił wtedy jego opiekun.

Potrafił wyłowić z pamięci ścieżkę, jaka ciągnęła się między wąskim szpalerem drzew. Tylko ją szło ujrzeć w mdłym świetle księżyca. Na prawo i lewo rozciągała się jedynie ciemność oraz zarysy smrodliwych oparów. Zastanawiał się wtedy cóż też czai się tamże, poza zasięgiem jego wzroku... niechybnie zmorfieni czekający na okazję, aby pochwycić nieostrożnego wędrowca.

- Trzhhhymaj się mnie. - Zakonnik wlepił w niego swoje dziwne oczy. - Nie zbaczhhaj.

W tym momencie odnajdywał analogię do wspomnianych chwil. Dziwny, czemuś niepokojący korytarz wił się, pogrążony w cieniu. Otaczały go zewsząd osobliwe dźwięki, czuł spojrzenia istot, których nie potrafił dostrzec. Czuł, że gdyby odstąpił zakonnika, istotnie popełniłby poważny błąd. Ostatni w życiu. A może to nerwowa atmosfera i nakręcona wyobraźnia tak działały? Wolał teraz tego nie roztrząsać. Po prostu iść przed siebie i robić swoje. Jak zawsze.

Zakonnik, który ich wpuścił był dużej postury mężczyzną, którego wcześniej wojownik nigdy nie widział w Skilthry, choć zdawało mu się, że z widzenia zna wszystkich Diatrysów. Wnioskował więc, że ten rzadko lub może nigdy nie opuszczał tego ponurego miejsca.Otaksował czarnoskórego wzrokiem lecz nie skomentował.

Wnętrze było przestronną, przygnębiającą salą, która w przeszłości musiała być salą tortur. A może i dzisiaj - przemknęło przez głowę Garroshowi. Do dziś stały tutaj urządzenia, których funkcji mógł się jedynie domyślać. Na kamiennym stole leżało rozłożone truchło zmorfowańca. Czarne, błoniaste skrzydła opadały ku podłodze.

Widok zmutowanego truchła sprawił, że zgrzytnął zębami. To, co odczuwał do tych istot można było nazwać czystą, skondensowaną nienawiścią. Gdyby mógł, doskoczyłby do ciała i poharatał je jeszcze bardziej, mimo iż teraz było to bezcelowe.

Ruszyli w stronę korytarza, który zaczynał się po drugiej stronie sali. Stamtąd dochodziły coraz wyraźniejsze krzyki. Po obu stronach korytarza były zakratowane cele. Z jednej z nich wystrzeliła nagle ludzka dłoń.

- Ratuj! - jego myśli przerwał zachrypnięty krzyk. Krzyknęła kobieta przyciśnięta do prętów bramy. Brudną twarz rzeźbiły strużki łez. Tłuste włosy przylepione były do skóry. - Nie odchodź! Błagam! Ratuj! Oni mnie zabiją!

Zakonnik nie zwrócił na nią uwagi, tylko szedł dalej wgłąb korytarza.

Zabiedzona kobieta szamotała się za kratami i wyciągała ręce do Ismaela. Zwróciła najwyraźniej uwagę że jest tu obcy (co nie było trudne) i prosiła... nie, błagała go o pomoc. Prawda była jednak taka, że miał związane ręce. Wchodząc tutaj, wiedział że musiał grać na warunkach Diatrysów. Poza tym ktokolwiek tutaj trafił, to pod istotnym pretekstem. Diatrysi przy całej, pokręconej aparycji, raczej nie zabierali z ulicy boga ducha winnych ludzi. Zignorował desperackie krzyki, które miały potem odbijać się wewnątrz jego czaszki jeszcze jakiś czas.

Minęli kilka kolejnych cel, w których głębokich cieniach czasami zdawało się, że coś się porusza, czasami warknięcie, które ich dochodziło, tylko potwierdzało to, czego oczy nie potrafiły dostrzec. W końcu różnooki zatrzymał się przed kolejnymi kratami. Szczęknął zamek w drzwiach. Pochodnia oświetliła wnętrze. Puste pomieszczenie z jedną tylko pryczą i człowiekiem przywiązanym do niej skórzanymi pasami. Kwaśny zapach niemytego ciała drażnił nos.

Na pierwszy rzut oka nie poznał go. Zapadnięte policzki i szary, niezdrowy odcień skóry. Fitzgerald był cieniem samego siebie. Oddech jednak miał równy.

Ismael spojrzał na swego mocodawcą z troską. Zobaczenie go w takim stanie kruszyło nawet zatwardziałe serce wojownika. Ostatecznie nie był mu jedynie przełożonym. Dzięki Fitzgeraldowi odnalazł się na nowo w obcym świecie. Przez lata współpracy nawiązali ze sobą więź, która teraz boleśnie dawała o sobie znać.

- On. Nie w bezpośrednim pobliżu. Wiesz. Tych istot. Zastanawiam się. Jak to możliwe.

- Morfhha jest wokhhół - Diatrys rozłożył dłonie. - Skhhażony zgromadził jej ładunek i wyhhstrzelił... Jak pocisk.

Wojownik oderwał wzrok od Nicholasa. Różnokolorowe tęczówki wpijały się w niego, jakby wyczuwając kolejne pytanie.

- Można coś dla niego zrobić? Teraz. W tym momencie.

Zakonnik położył dłoń na czole nieprzytomnego radnego.

- Morfhha jest w nim - rzekł cicho z przymkniętymi oczami. - Orghanizm walczhy. Czekać.

- I jeszcze jedno. Co z Jehudą?

- Thheż walczhy...

Zrobiło się gorąco. Ismael odruchowo otarł kroplę potu, która zrosiła mu czoło.

- Walczhy... - powtórzył Diatrys. Głos dziwnie mu zadrgał a na twarz wypełzł krzywy uśmiech.

Zakonnik, ciągle nachylony nad leżącym skarbnikiem, z jedną dłonią na czole nieprzytomnego, drugą czule pogładził go po szyi. Fitzgerald szarpnął się. Otworzył przytomnie oczy. Zaharczał wpatrując się w Garrosha. Pasy naprężyły się i zwiotczał. Czarnoskóry przypadł do niego. Szyję diuka znaczyło krwawe rozcięcie. Różnooki uśmiechnął się złośliwie. W jego zakrwawionej dłoni błyskał złoty sztylet.

- Uciekaaaj!

Usłyszał krzyk kobiety. Tej samej kobiety, która chwilę wcześniej prosiła go o ratunek. I stukot wielu butów zbliżających się do celi.

To był koniec. Czerwona wstęga na szyi diuka pulsowała w niespokojnym rytmie jego serca. Garrosh nie mógł uwierzyć w to co widzi. Człowiek tak potężny i poważany w Skilthry leżał przed nim rozcięty ot tak, jak gdyby zwykły wieprz na rzeźnickim stole. Ale przede wszystkim widział agonię bliskiej mu osoby. Szok, złość i żal buzowały w nim. Spojrzał na diatrysa. Nie obchodziło go teraz jaką władzę i stanowisko sprawuje, ani dlaczego dokonał nagłego czynu. Wyprowadził silny cios prosto w jego szczękę.

Chrupnął łamany nos. Siła ciosu odrzuciła różnookiego na kraty celi. Twarz zalała mu krew. Powalony siedząc na podłodze potrząsnął głową, wyraźnie oszołomiony. Za kratami wojownik zauważył zakonników w czerwonych szatach. Ich twarze wykrzywiały złośliwe uśmiechy. Byli uzbrojeni w pałki, noże i siekiery. Kilku, może kilkunastu. Coś do niego mówili, lecz słowa w jakiś dziwny sposób rozmazywały się w jego głowie tworząc jedynie denerwujące buczenie. Jeden z zakonników rozcapierzył dłonie wyciągając je w jego kierunku. Na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia.

Garrosh poczuł jakby coś chciało wejść pod jego czaszkę. Wwiercało się w mózg, grzebało w myślach. Potworny ból zaczął rozsadzać mu głowę. Obraz zamazał się w niewyraźną, wielobarwną plamę pokrytą czarnymi płatkami śniegu. Jeszcze chciał walczyć, młócił rękami na oślep by kogoś dosięgnął, jeszcze poczuł jak pada na kolana i odpłynął...

***

Znów zapadł w dziwny letarg. Nie pamiętał kiedy to się stało. Jak przez mgłę pamiętał atak na diatrysa i widok jego uzbrojonych kompanów. Ich zachowanie nijak korespondowało z wizerunkiem do jakiego był przyzwyczajony. Ale ignorował ów fakt, chciał zwyczajnie przeżyć.

Powieki miał ciężkie i znowu czuł się jak wtedy, na Darkbergowych krużgankach - jak kupa gówna. W końcu zdołał je podnieść. Zamazany obraz wyostrzył się po chwili i ujrzał dwoje oczu wpatrujących się w niego uważnie. Dwoje, różnokolorowych oczu. Kiedy znów ujrzał zakonnika, jego pięści zacisnęły się, aż pobielały mu knykcie. Próbował podnieść dłonie, by umieścić je na gardle tamtego. Zdołał tylko wierzgnąć w miejscu.

- Lhhheż spokhhojnie - złamany nos zakonnika był napęczniały niczym przegnity ziemniak. - Zamazałeś rhhhun ochronny.

Ismael rozejrzał się wokół. Leżał na podłodze, przed zamkniętymi drzwiami do podziemi. Zakonnik klęczał przy nim. Obok stało dwóch innych. Obserwowali go milcząc. Znowu był słaby jak dziecię.

- Pij - w dłoni różnookiego pojawił się kubek. Do jego ust wlała się jakaś substancja.

- Możecie mnie zabić. Ale... zdążę... cię... dorwać... Słyszysz!? - wydusił z siebie.
Próbował wypluć płyn, ale nawet na to był za słaby.

Płyn był cierpki i palił w gardło. Lecz gdy zmuszony przełknął kilka łyków, zdało mu się jakby mu się rozjaśniło w głowie. Jakby jakaś mgła, która przysłaniała mu jasność myślenia ustąpiła. Ostatnie wydarzenia zdały mu się teraz nierealne, jak gdyby były snem.

Próbował się dźwignąć. Wciąż żył, co sugerowało że ostatnie wydarzenia nie były jednak pułapką.
- Gdzssssie jesem... co się stao?

- Morfhhha - odpowiedział prosto.


Ismael Garrosh. Kamienica Darkberga. Wieczór.

Gdy zaspany ochroniarz w końcu otworzył drzwi, coś we wzroku ciemnoskórej zjawy o twarzy wymazanej bielidłem wymieszanym z krwią, powiedziało mu, że nie warto zadawać pytań. Wpuścił marę do środka i oddał lekką broń o zakrzywionym ostrzu. Był gotów oddać cokolwiek, byleby tylko zostawili go w spokoju. Garrosh jednak nie był zainteresowany niczym więcej i opuścił kamienicę czym prędzej.


Origa Torukia. Zaułek. Wieczór.

Słońce schowało się za dachami budynków i upał nie był już tak nieznośny. Origa Torukia wracała z wieczornej zmiany zatopiona w swoich myślach. Czujna jak zawsze w Zaułku, brudnej dzielnicy do której została przeniesiona wbrew swojej woli i wbrew swoim ambicjom. W tej parszywej dziurze, w której Tagmatosi nie znali dyscypliny i w której, jak przypuszczała, panowały nie do końca jasne układy między perioczim a świadkiem przestępczym. Trzymała swoich ludzi na wodzy, zgraną paczkę którą się stali, z którą związana była nie tylko służbowymi stosunkami lecz pewnego rodzaju przyjaźnią i zaufaniem. Robiła dobrą minę do złej gry. Czuła się oszukana przez los, ale nie zamierzała się poddawać bez walki.

Z zamyślenia wyrwał ją szloch dziecka. Kilkunastoletnia na oko dziewczynka, umorusana i z długimi, potarganymi włosami siedziała w kuckach pochylona nad czymś bezkształtnym i płakała, rozsmarowując piąstkami łzy po brudnej twarzy.

- Ej! Co jest? - Origa podeszła do niej.

- Oni - chlipnęła - go zabili.

Rozryczała się na dobre. U jej stóp leżał równie brudny kundel, z wywalonym jęzorem i nienaturalnie przekrzywioną głową. Gomygi już zaczęły się zlatywać i wchodzić mu w napuchnięte, różowe wargi. Strażniczka skrzywiła się mimowolnie. Westchnęła.

- Nie rycz. Taki już jest ten świat. Okrutny...

- Ale ojciec - chlipała dalej. - On mnie zabije.

Zmięła przeklęństwo w ustach. Miała ochotę wrócić do mieszkania i utonąć w rękach Mossa.

- Chodź - wyciągnęła dłoń do małej. - Pójdziemy razem. Nie zrobi ci krzywdy.

Wielkie, mokre oczy spojrzały na nią z nadzieją.

- Na prawdę? Pójdziesz ze mną?

***

Trzymała ją za rękę. Małą bezbronną dziewczynkę.

- Mieszkam tam - wskazała drobną dłonią ciemną czeluść bramy.

Zaułek. Strażnica. Ranek.
- Amber, my... Ona spodziewała się dziecka - Logan Desydes z trudem powstrzymywał łzy.

Na twarzy Bladego nie drgnął nawet jeden mięsień.
- Dorwiemy skurwiela i nakarmimy własnym kutasem - położył ciężką dłoń na ramieniu tagmatosa. - Sam będziesz mógł mu urżnąć chuja.

- A Origa?

- Szukamy.

Południowa Brama. Ranek.
Przyszła do miasta południową bramą. W podartej i brudnej koszuli, słaniając się na nogach, łasząc się do butów strażników charcząc coś niezrozumiale i byliby ją odpędzili jak wariatkę i kurwę, płazem miecza obiwszy pierwej boki gdyby nie jej oczy. Głęboka czerń wypełniała całe oko, w którym tylko tańczyły błyski światła i jakiś obłęd. Czerń kontrastowała z wyszczerzonymi białymi zębami. Zaraz też pochwycono czarownicę i zakluczono w karcerze, niewielkim pomieszczeniu bez okien, tuż przy strażnicy i posłano po diatrysa.

[MEDIA]http://img.loveit.pl/obrazki/20130125/fotobig/zua-3b6a244c8c5f245f7dd5.jpeg[/MEDIA]

Gdy przyszedł, od razu poznał naznaczoną morfą. Promieniowała z niej tak wielką mocą, że czuł jak skóra pokryta bliznami nagrzewa się i rumieni. Powoli, wprawnym ruchem poderżnął jej gardło i czuł jak słabnie z każdym pulsującym upływem krwi. Później ją poznali. Córkę sołtysa z Borowej.

***

Dzień znowu był gorący. Powietrze zdawało się stać w miejscu. Nic nie poruszało nawet liśćmi mijanych drzew. Żadnego szmeru. Cisza. Pięciu konnym, jednemu zakonnikowi i czterem tagmatos Borowa wyłoniła się zza wzgórza i nic nie zapowiadało tego co się miało wydarzyć, a jednak coś cholernie było nie tak. Czuli to oni i konie, które mimo otaczającej ich ciszy szły nerwowo, rzucając łbami, parskając i drobiąc. Coś w tym pozornym spokoju powodowało, że włos się jeżył a przez skórę przechodził dreszcz. Jeden ze strażników, gruby tagmos otarł czoło. Jadący obok młodzik, z trądzikową cerą i krzywymi zębami wyciągnął miecz, którego zgrzyt rozdarł panującą ciszę.

CISZA.

To ta cisza była nienaturalna. Wjechali między zabudowania. Żaden burek ich nie oszczekał. Żadna krowa nie zamuczała, owca nie zabeczała. Na okolicznych drzewach nie śpiewały ptaki. Nie cięły komary. Nie buczały wszechobecne gomygi. Przewrócone wiadro leżało między żurawiem a cembrowiną studni. Wieś wyglądała na opuszczoną.

- Co kurwa.

Pojedyncze przekleństwo utonęło w otaczającej ich martwocie dźwięków.

Wykopane butem drzwi wiejskiej chaty zaskrzypiały, zachwiały się i zamarły w ciszy. W środku nie było nikogo. Na prostej ławie stała miska z wystygniętą strawą. Drewniana łyżka leżała odłożona obok.

Tuman kurzu podniósł nagły podmuch. Zaskrzypiało ramię żurawia. Wiadro przetoczyło się na bok.

Czerwona szata zakonnika zatrzepotała jak spłoszony ptak. I wtedy to poczuł.

- Morfi śmierrrdźźź...

Wycharczał niewyraźnie a wiatr wepchnął mu z powrotem słowa w wykrzywione grymasem bólu usta. Zachwiał się. Oparł ciężko na cembrowinie. Smarknął krwią. Lecz było już za późno. Czuł jak powietrze zgęstniało, jak czysta morfa napiera na jego ciało, parzy skórę pokrytą siatką blizn ułożonych w misterne runy. Jak te nabiegają krwią. Jedynie wieloletnie szkolenie pozwoliło mu zachować przytomność. Nie zatracić się w bólu.

W jednej chwili zrozumiał co tutaj zaszło. Przez falujące czystą esencją zmian powietrze zauważył jeszcze rozmazane sylwetki tagmatos, młodych chłopaków morfujących na jego oczach. Padł na kolana, tuż obok studni, przeczołgał się na bok, w kierunku drzew, linii lasu, teraz jawiącej się jak ciemniejsza drżąca plama. Tam szukając ucieczki i ocalenia.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline