Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-02-2016, 09:38   #80
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wiatr szalał coraz bardziej. Wprawiał las w drżenie , ożywiał dziwnymi dźwiękami – jękami, trzaskami, skrzypieniami i …. Krzykami. Czy były to spłoszone przez nadchodzącą burzę nocne ptaki, czy coś innego, pozostawało jedynie w sferze szaleńczych domysłów przerażonych uczestników spływu.

Nie mieli zbyt wiele czasu na zebranie swoich rzeczy. Nie to, żeby coś ich ponaglało, pośpieszało czy bezpośrednio zagrażało ich życiu, jednak … czuli potrzebę pośpiechu zrodzoną gdzieś, w głębi ich dusz, ich serc, ich podświadomości. Instynkt ucieczki.

W rzeczach Mounta znaleźli kilka przydatnych, wartych zabrania; apteczkę wojskową, kilka zestawów do oczyszczania wody, dwie solidne latarki z zapasem baterii – jedną nadczołową, drugą normalną, krótkofalówkę, która jednak nie łapała niczego, poza dziwacznymi trzaskami i szumami, rakietnicę i trzy flary, kilkanaście małych petard, mapę tradycyjną i tablet, niestety zabezpieczony hasłem. Znaleźli też jedzenie – wojskowe racje, lekkie i pożywne, w metalowej folii. Równo trzydzieści porcji.

Connor posłuchał prośby Arisy. I tak babrał się już we krwi i flakach ich przewodnika. Mógł równie dobrze obejrzeć zwęglone szczątki. Ostrożnie, bojąc się że trup za chwilę otworzy oczy i zaatakuje ponownie, sprawdził czaszkę znajdując na niej podłużne pęknięcie. Biegło ono przez kość czołową, aż do ciemieniowej. Jakby ktoś rozłupał czaszkę siekierą lub innym, ciężkim i ostrym narzędziem.

Udało się też przygotować dwie takie pochodnie, jakie zasugerował Mikołaj. Za paliwo posłużyła podpałka do ogniska, której niewielki zapas przezwoił Mount w swoim kajaku. Nim opuścili obozowisko, zabrali też wszystkie butle turystyczne z gazem, jakie znaleźli w obozie. Nie było tego wiele, zaledwie cztery dwukilogramowe baniaczki, zachowane zapewne na wszelki wypadek. Chociaż pewnie Mount nie wiedział, jak ekstremalnie dziwny będzie ów przypadek.

Ruszyli w ciemność… na spotkanie przeznaczenia…

* * *

Trzymali się razem. Blisko siebie. Światła latarek i płomienie pochodni wyznaczały ich pozycje, rozświetlały czerń nocy przed nimi. Kierowali się w stronę jeziora Wampunawanuk. Leśna ścieżka, wydeptana chyba prze dziką zwierzynę nocą była trudna do wypatrzenia, ale na szczęście nie targali ze sobą ciężkich kajaków i mieli człowieka, który znał się na puszczy. Bear był ich oczami. Rozwiewał wątpliwości. Prowadził, kiedy pojawiał się jej cień. No i i mieli jeszcze łapacze snów. Targane wiatrem amulety podskakujące na wietrze.

Pomagały też oznaczenia robione przez Arisę, chociaż zajmowały wiele czasu.

Pełniący funkcję przewodnika Bear zatrzymał się nagle. Coś było nie tak ze ścieżką. Pień drzewa. Charakterystycznie pochylony pień, który … no właśnie… który minęli kilka minut wcześniej. Mimo, że szli w zasadzie prawie cały czas prosto, to znów znaleźli się przy nim. Przy tym cholernym drzewie! Światło latarki odbiło się od srebrnej taśmy zawieszonej na drzewie. I faktycznie, mimo że wydawało się to niemożliwe, najzwyczajniej w świecie … znów wrócili niemal do punktu wyjścia i znajdowali się góra dziesięć minut marszu od obozowiska.

Bear chciał przekazać ludziom wiadomość i wtedy okazało się, że kilku z grupy brakuje.


BOBBY, CONNOR, ANGELIQUE, FRANK, ARISA, MIKOŁAJ

Krzyczeli, nawoływali resztę, ale wichura zagłuszała ich nawoływania. Las drwił sobie z ich starań jęczeniem drzew, świstem, skrzypieniem konarów i budzącymi grozę odgłosami, które skutecznie tłumiły wszystkie inne dźwięki.

Spojrzeli po sobie zaskoczeni, zszokowani!

Przecież to było niemożliwe! Przecież trzymali się razem! Blisko siebie. Niemal o krok. Jak to możliwe, żeby trzy osoby tak nagle znikły. Jakby wyparowały. Jakby pochłonęła je ciemność. Chociaż ta ostatnia myśl wcale nie musiała aż tak bardzo odbiegać od prawdy. Może tajemnicze stworzenie polowało nocą skuteczniej, niż sądzili i … no … cóż … słowa i myśli podpowiadały obrazy, których nie chcieli widzieć.


FRANK

Mimo, że rana została opatrzona, zdezynfekowana i nie przeszkadzała w chodzeniu to jednak… to jednak … Frank czuł się źle.

Dziwnie.

Jakby od strony zranienia napływały do niego nieznane wcześniej bodźce. Pulsowanie. Drżenie. Znów pulsowanie. Jak drobne żyjątko, które wpełzło pod skórę i teraz przesuwało się, wyżej i wyżej, torując sobie drogę przez żyły, mięśnie, tłuszcz. Rana pulsowała i frank nie bardzo wiedział, czy tak powinno być, czy też…

Czuł krew. Własną krew. Jej woń… jej woń i zapach spoconych ciał kompanów… pachniały… jak …. Kurwa… jak aromatyczny bekon na rozgrzanej patelni.

Tak właśnie pachnieli kompani ze spływu.



ARON, BRUCE, JOHN


To, że w jakiś niewyjaśniony sposób rozdzielili się z grupą, dotarło do nich dopiero po chwili. Stali pośród drzew, nie bardzo wiedząc, w którą stronę mają pójść. Gdzie podziała się reszt a ekipy. Nawet gdzie jest obóz czy też jezioro Wampunawanuk. Zagubieni w ciemnościach czuli się, jak dzieci.
I wtedy go ujrzeli. Doskonale znany im kształt. Rogaty cień stojący miedzy drzewami, zaledwie kilkanaście kroków od nich.

Tym razem jednak nie atakował. Tym razem …. Słyszeli go. Słyszeli dziwny, przyprawiający o ciarki na plecach szept.

- Onnnnn… - wielka, szponiasta łapa wskazywała wyraźnie na Bruce’a. – Winnnyyyyy…. Świętokradca….. Winnnyyyy….. Zabijcie…. a zosssstwaię wassss…. Odejdęęęęę…. Zabijcieeeee….. dla ….. mnieeee...

Wiatr wył. Huczał. Ledwie słyszeli swoje myśli, ale ten szept, ten upiorny, zły szept, słyszeli tak wyraźnie jakby…. Jakby….. jakby przemawiał prosto do ich głów. Prosto do ich dusz.

Zrodzony z cienia stwór czekał. Wiedzieli jednak, że nie będzie czekał długo.
 
Armiel jest offline