15-02-2016, 09:58 | #71 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Udało się! Najpierw kopnięcie doszło celu, powalając Mounta, a reszty dopełniła Angelique ze swoim prowizorycznym miotaczem ognia. Connor odskoczył na bezpieczną odległość, jedynie patrząc, jak Mount - niczym żywa pochodnia - próbuje dopaść kogokolwiek, aż w końcu zszedł z tego świata. Jeden problem z głowy, kolejne przed nimi. - Dobra robota, Ange, dzięki za pomoc. - Skinął tylko dziewczynie głową, bo na dłuższą gadkę nie było teraz czasu. To, co działo się w obozie, to było jakieś szaleństwo. Do tej pory myślał, że te wszystkie duchy i inne potwory są jedynie wymysłem człowieka; stworzone na potrzeby hollywoodzkich produkcji grozy. Teraz przekonywał się na własnej skórze, że one istnieją naprawdę! Cieszył się, że Shelby z nim nie było i że zawsze była taka uparta, bo już od paru spływów namawiał ją, żeby się z nim wybrała, bo to będzie fajna zabawa i jej się spodoba. No, na pewno by jej się teraz spodobało. Jak cholera. Gdy tylko ujrzał poranionego Franka wychodzącego z kniei, gestem dłoni przywołał go do siebie i chwycił za apteczkę. - Klapnij sobie na ziemi, Frank, muszę sprawdzić twoją nogę - rzucił do towarzysza. - Trzeba oczyścić ranę, żeby nie wdało się jakieś paskudztwo i założyć opatrunek. Gdzieś jeszcze jesteś ranny? Jak się czujesz? Część opatrunków poszła na rany nieszczęsnego Mounta, ale wciąż jeszcze trochę zostało, więc Mayfield zabrał się do roboty. W tym samym czasie las znów zaczął szumieć złowieszczo, a w podmuchach nasilającego się wiatru było coś niepokojącego i złowieszczego. Łapacze snów spadały z drzew, a coraz bliżej obozu dało się słyszeć dziwne odgłosy. Nagle błysnęło i po kilku sekundach usłyszeli w oddali przetaczający się po niebie grzmot. Wciąż daleko, ale chyba szło w ich stronę. Burza. Jeszcze tego im brakowało tej porąbanej nocy. Zabezpieczając ranę Jacksona, odezwał się do kompanów. - Musimy się stąd zwijać. Kto się czuje na siłach, niech poskłada namioty, żeby wiatr nam ich nie porwał. Jestem za tym, żeby się cofnąć i wracać do Echo Base. Trzymać się blisko rzeki i przede wszystkim trzymać się razem. W tym nasza szansa na przeżycie tego koszmaru. Pójście dalej w las i próba dotarcia do Idaho Falls to samobójstwo, zwłaszcza, że coś się do nas zbliża od tamtej strony. Cokolwiek nas zaatakowało, wciąż tam jest i nie da nam spokoju, tym bardziej, jeśli zapuścimy się dalej na jego teren, dlatego najlepszym rozwiązaniem będzie wycofać się do bazy. Zajmie nam to trochę na piechotę, ale mamy zapas żarcia i póki co nikt nie został poważnie ranny. Pomijając nieżyjącego Mounta, ale dla niego nic już nie zrobimy. Szybka decyzja, panie i panowie - rzucił, zerkając po nich przelotnie. - Ja w każdym razie nie zamierzam tutaj zostać i czekać, aż zostanę przerobiony na sushi przez stwory z lasu. Wam też to radzę. Trzeba też opróżnić plecak Wellexa i jego rzeczy równomiernie rozdzielić między nas, żeby jedna osoba nie musiała tachać wszystkiego sama. Cokolwiek tam jest: ubrania na zmianę, apteczka, prowiant… wszystko może nam się jeszcze przydać. To nie było eleganckie rozgrabiać zwłoki, ale okoliczności były wyjątkowe. Mieli przed sobą zapewne kilka dni marszu, a rzeczy Johna mogły się przydać. Zresztą, Connor podejrzewał, że przewodnik postąpiłby dokładnie tak samo. Gdy skończył opatrywać nogę Franka, odebrał od niego swoją czołówkę i skinął głową na Nicka. - Pomóż mi z poskładaniem naszego namiotu, Nick. - Mayfield ruszył w stronę ich schronienia. Przez moment zastanawiał się, czy nie zabrać ze sobą jednego z łapaczów snów, ale widząc cieniste paskudztwo, które z niego wylazło, odpuścił sobie.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |
17-02-2016, 06:55 | #72 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Frank Jackson - małomówny optymista. Chłopak z nadbrzeżnego Baltimore odległego po drugiej stronie kontynentu rzucił się w bok w coloradiański las. Musiało się udać! Musiało! Ta myśl jeszcze przez moment wypełniła desperacką odwagą ciało młodego mężczyzny gdy robił pierwszy skok a potem był już tylko rozmazany ruch, smugi, skaczące światło ogniska i latarek, ciemność, ledwo zarysowane drzewa i ich konary, łomoczące ze strachu serce, sam strach aż wreszcie nagłe przecinające wszystko inne rozrywające uczucie bólu jakiego nigdy wcześniej nie zaznał. Przeturlał się w bok i chciał się podbić na nogi by skoczyć ale stwór już był przy nim! Już widział jak zamierza się swoimi łapami na niego więc nie czekał tylko kicnął w dal jak żaba ale gdy lądował jakimś cudem stwór był przed nim! Jak kurwa?! Pieprzony teleporciarski cziter! Ale nie było czasu na złorzeczenie, wylądował ledwo na jednej nodze i odkoczył jeszcze w tym samym ruchu w bok a łapy stwora świsnęły ponad ruchomą ludzką sylwetką. Jeszcze z tuzin kroków! O kurwa jak daleko! Wylądował ale trafił na jakąś dziurę czy obnżenie po ciemku nie był pewny. Reka zamiast trafić na spodziewaną płaszczyznę trafiła na czarną pustkę a na nią dopier z kilkanaście centymetrów poniżej. W efekcie góra powędrowała mu niżej niż planował więc by się nie wyłożyć na płasko przefiknął już resztę ciała. Ale wyladował na grzebiecie a stór już znowu stał nad nim! Się kurwa gnój nie zmęczy czy mana mu się nie wyczerpie!? Frank znów się odturlał w bok ale po ciemku nadział się na jakiś pieniek czy głaz który brutalnie go zastopował. Pociemniało mu w oczach nie tylko od tego uderzenia, stwór znów przy nim był. Kamień go blokował więc nie mógł tak uciec. Odepchnął się więc rakami i nogami od niego jakby odbijał się od krawędzi basenu i poszorował plecami i bokiem po ściółce. Zdołał już obrócić się by być na czworakach i chciał już wstać gdy poczuł jak szpony rozrywają mu nogawkę, skórę i ciało pod spodem. Fank ze strachu wrzasnął krótko a z zaskoczenia stracił równowagę i znów wyłożył się na mokrej ściółce. Nagle coś hukło, zauważył jakąś smugę i tuż nad nim i za nim eksplodowała fala gorąca i światła. ~ Rakietnica! Bear odpalił rakietnicę! ~ moment później dotarło do niego co się stało ale sam był dziwiony, że jeszcze cokolwiek odbiera. Jak poczuł na sobie szpony stwora był przekonany, że już po nim a jednak wciąż żył! Podniósł twarz z ziemi i spojrzął za siebie. Stwór mógł go przecież teraz dorwać! Ale nie było nic. Zauważył coś jakby znikający obłok dymu wśród opadających iskier z wystrzelonej flary. Nie zamierzał czekać aż to coś wróci! Zerwał się i wciąż obkręcając się co chwilę zaczął biec ku kuszącemu bezpieczeństwem światłu ognsiska. Nick'a który biegł ku niemu niby widział ale zeszło to w jego perspektywie na dalszy plan tak samo jak to co się działo w obozie. Liczyło się tylko by dotrzeć do ognia! Więc gdy poczuł na sobie uchwyt Polaka i tak go to zaskoczyło jakby nagle zjawa okazała się materialna. - O kurwa! Widziałeś?! Dorwał mnie! Prawie mnie kurwa dorwał! Ja pierdolę był wszędzie! Nie moglem mu zwiać! - Frank czuł naturalną potrzebę wywrzeczenia tego strachu z siebie nawet jeśli Nick i reszta i tak wszystko widzieli sami. Ale odczuł ulge bo już po paru krokach zorientował się, że ze zranioną nogą nie może już tak sprawnie biegać. Wsparty ramieniem Nick'a razem dobiegli do obozu. Tam Frank upadł na kolana przy samym ognisku i najpierw łapał oddech i myśli klęcząc tuż przy płonących jeszcze polanach które wcześniej z John'em uzbierali wieczorem a wśród których teraz jarał się chyba jakiś namiot ale i tak na długo to starczyć nie mogło. - Co... Co tu się stało? Słyszałem jakieś wrzaski ale... No byłem trochę zajęty... - spytał widząc resztki płonącego zezwłoka i wskazując kciukiem gdzież w stronę ciemnej masy lasu. Potem dopadł go Connor i zaczął mówić i robić swoje. No tak. Noga. Teraz gdy nią poruszył by dać do niej dostęp strażakowi to jakoś jakby od razu zaczęło go boleć bardziej. Wcześniej jakoś zdawało mu się jak draśnięcie ale teraz jak się już trochę uspokoiło to jednak już zaczynało boleć tak całkiem solidnie. - Aa... No tak... Tak zerknij na to jak możesz. To nic poważnego no nie? Więcej chyba mnie nie szarpnął... Wpadłem w jakieś krzaki... I w bok wyjebałem w jakiś kamień...Ale w sumie nie... Tylko ta noga... To nic poważnego no nie? - rzekł siadając tak by Connor mógł zrobić swoje. Czuł potrzebę mówienia nie był pewny czy to szok czy coś innego. W każdym razie na bieżąco jak starał sobie przypomnieć wyarzenia z ostatnich paru minut i tak sobie przypominał to chyba nie, tylko w tą nogę tamten go poszarpał. - Ja pierdolę... Jak mnie dorwał myślałem, że już po mnie... - wyznał szczerze wciąż ciężko dysząc gdy teraz uświadamiał sobie, że znalazł się śmierci tak blisko jak nigdy wcześniej. Odznaczyła go normalnie na tej nodze. Całe życie nic, cisza, spokój, miasto co najwyżej raz z impete wjechał w maskę samochodu co jak debil wyjchał z podporządkowanej jakby rowerzysta nie był pełnoprawnym użytkownikiem drogi a w tłoku Frank nie miał gdzie odjechać więc przygrzmocił w te jego nadkole po czym przekulał się w poprzek maski i spadł po drugiej stronie. Dobrze, że miał kask. Ale wówczas w sumie nic mu się nie stało. Nic tak poważnego jak przed chwilą. Poza tym samochód czy rower i ruch uliczny to było coś co znał od dziecka a to cholerstwo co to kurwa było?! - Tak... Connor ma rację... Trzeba stąd spadać! - skwapliwie poparł strażaka. To, że wspominał o tym tuż po ataku na namioty już chyba nie było konieczne. - Ale jaka Echo Baza? Jest tu jakiś obóz kogoś jeszcze? Gdzieś blisko? Wiesz gdzie? Jakby co to ja mam mapę. - rzekł już spokojniej gdy oddech wracał mu do normy. Jakby gdzieś w pobliżu byli jacyś ludzie mogłoby im się udać. Musieli tylko tam dotrzeć. A jak jakaś baza ratowników czy kogośtam to mogło być naprawdę dobrze. Tylko tam dotrzeć. - Ale nie lasem nawet skrajem. Nie stąd. To coś jest w lesie. Dorwie nas ledwo wyjdziemy w ciemność. Nie boi się światła latarek. Tylko ogień. Musimy mieć ogień na to coś. Wtedy powinno sę udać. Zaatakowął nas w nocy dopiero ja ognisko wygasło. Boi się ognia. Musimy mieć ogień. Bez tego zginiemy. - nawijał krótkimi, płytkimi zdaniami nie dając sobie przerwać. Złapał już oddech i myśli zaczynał już myśleć racjonalniej nad tym jak się wyplątać z sytuacji. - Kajaki. Wsiadamy w kajaki i odpływamy. Może się boi wody albo nie umie pływać? Wrócmy ile się da tak jak w dzień. I kajakiem płynie się szybciej niż maszeruje na przełaj bez ścieżek i przy latarkach. Nie możemy tu zostać. Dopłyniemy dokąd damy radę i tam wysiądziemy. Ale na drugim brzegu. Może to coś da. - powstał na nogi i mówił już szybciej i bardziej pewnie. To coś odeszło. Odeszło w las i ciemność. Nie uśmiechało mu się maszerować przez las i ciemność na terenie tego czegoś nawet wzdłuż rzeki. Woda może i coś zmieniała a może i nie. Ale była nowym elementem w tym równaniu więc szansą na odkrycie kolejnego ogranczenia stwora. Ale nawet jak nic nie zmieniała to kajak, nawet pod prąd, poruszał się szybciej niż pieszy przez las. Jeszcze z plecakiem i na przełaj. Każdy metr i minuta przewagi jaką by zyskali zwiększała czas i odległość od zaatakowanego obozowiska. Wodospaduu i tak by nie dali rady pokonać pewnie nawet w dzień a co dopiero w nocy. Ale od wodospadu woda była dużo spokojniejsza niż w samej kipieli. Mieli szansę przynajmniej. - I ogień. Musimy mieć ogień. Te butle turystyczne, alkohol cokowliek. Trzeba zrobić pochodnie, nawet z żywego drewna z czymś łatwopalnym może się rozpali. Chociaż jedna pochodnia na kajak. Bez ognia zginiemy. - rzucił prędko i ruszając już w stronę swojego namiotu by zabrać co potrzeba. Planował zabrać też kuchenke turystyczną choć sam jak myślał chyba w swoich zapasach niewiele miał do rozniecania i podtrzymywania ognia. Choć przydała się laga którą przytargał z lasu wieczorem i walnął przed namiotem. Materiał na pochodnię był z niej wręcz wyborny. - Aha... - zatrzymał się w połowie drogi jakby sobie o czymś przypomniał. - Ee ten... Nick dzięki, że po mnie wybiegłeś.. Connor dzięki za latarę no i zabandażowanie nogi... I Bear dzięki za ten strzał. Kowboj normalnie z ciebie. Dorwałby mnie gdyby nie ten strzał. - imiennie zwrócił się do każdego z trzech mężczyzn którzy w ten czy inny sposób przyczynili się by go wyratować. W sumie złość, że musiał iść sam do tego cholernego lasu już mu przeszła. W tej chwili nie było to istotne skoro wszyscy musieli się w niego zagłębić tak samo.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 17-02-2016 o 07:06. |
17-02-2016, 21:16 | #73 |
Reputacja: 1 | Bear trzymając pochodnię, obserwując sytuację… nawet nie próbował jej analizować. Brały górę instynkty prostego chłopaka z prowincji. Byli w porypanej sytuacji, to fakt. Osaczeni przez drapieżników, które nie były zapewne tak straszne jak to co się zbliżało z porywami wichru. Bobby oddychał ciężko patrząc na to co zostało z Mounta. A więc ostatecznie miał jednak rację. Mount był podpuchą… nie wabikiem a wnykami, pułapką samą w sobie. W przeciwieństwie do Connora pogratulował Ange jedynie lekkim uśmiechem. Gadanie go męczyło, zajmowało za dużo czasu. A czasu wszak nie mieli. Mayfield miał rację… musieli się stąd ruszyć jak najszybciej. Musieli się spakować i ruszyć w górę rzeki. Marsz z pochodniami. Musieli mieć ogień, musieli się trzymać blisko brzegu. Musieli. Frank zaczął gadać jak nakręcony czasami przecząc sobie. Jak w przypadku ognia i kajaków. Nie mogli mieć obu rzeczy na raz. W ogóle… gadał jakby to był jego pierwszy spływ. Być może zresztą był. Barker miał jednak więcej doświadczenia. - Kkajaki zoostają.. marszsz ss pochodniaami. -wydukał stanowczo patrząc na wszystkich.- Ttteraz ppo nocy.. na takkiej rzeccce płyyywaać. Najjleepszym mmoże by sieeee udałło… Reszta.. ppotopiła by się… ttoo nie jest rzeczka na niedździelnneee wycie-czki.. do cholery. No i wskazał na kajaki leżące na brzegu.- I ten ktto… ppłynął z Mounteem… jest bez szans. Przeppłynięcie przez rzekę rryzykowne… pppłynięcie w górę...poza najl lep lepszzzymi… sssammobójstwo. Barker odetchnął głęboko i ryknął jak cóż… niedźwiedź.- Składdać naaamio... mioty i zbierrać grraty… ruszammy jak Co Co Co... szefu przykkazał jak naaajjjjszybciej! Każddy z pochooodnią! No… rrruszać sie! Bear zamierzał zabrać namiot Mounta w ramach rekompensaty za swój zniszczony i część jego klamotów. A resztę. -Aaange… Brrucee.. pomoóżcie mi zaabrać rzeczy Mountta.- zaproponował. Mapa Franka mogła się przydać za dnia… w mroku nocy ciężko jednak wypatrzeć było jakiekolwiek charakterystyczne punkty terenu.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 19-02-2016 o 11:24. |
17-02-2016, 23:09 | #74 |
Reputacja: 1 | Mikołaj słuchał narady w milczeniu. Starał się wymyślić jakieś sensowne wyjście z tego szamba, w które władowali się po same uszy. Na podziękowania Franka odpowiedział tylko -Tak, jasne. Nie ma sprawy.- ale w zasadzie go nie słuchał. - Tak, musimy się stąd zbierać. I to, kurwa mać, szybko. Ale nie rzeką. Potopimy się, poza tym chcesz płynąć z prądem? W przeciwnym kierunku, z którego przypłynęliśmy? W głąb...- z braku odpowiedniego słowa Mikołaj machnął rękami w powietrzu, wskazując las -...tego?- zgadzał się z Bobbym, został im jedynie marsz i nadzieja, że ogień utrzyma... mrok? na odległość... Muszą opuścić las. To racja. Ale jak to zrobić, gdy wzmaga się wichura, która zapewne stłamsi wszelkie źródła ognia? Wtedy płonąca żagiew nie wystarczy, a nawet pochodnia. ~Choć... zaraz... Myśl Mikołaj, kurwa MYŚL!~ Chłopak wytężył swój umysł, aby wygrzebać z zakamarków pamięci coś przydatnego, co mogłoby im pomóc. Wtem przed oczami Mikołaja stanął rysunek, który dawno temu widział w książce do survivalu. Oto jak zrobić pochodnię, żeby była osłoniętą przed wiatrem.. Szybko podzielił się swoim pomysłem z towarzyszami i przeszedł do przeszukania obozowiska w poszukiwaniu odpowiednich rzeczy. Koszulka, puszka i kawał czegoś na podstawę to nie problem. Chłopak bał się, że nie znajdzie odpowiedniego płynu do nasączenia materiału, jednak nie poddawał się w poszukiwaniach. Pozostawała jeszcze kwestia kierunku, w którym mieliby się udać. Mikołaj zgadzał się tutaj z Connorem, muszą zawrócić, nie mogą pchać się dalej w... paszczę lwa? -Tak, zawracamy. Nie ma opcji, żebym szedł na spotkanie z tym skurwysyństwem. Problemy zaczęły się tutaj, więc dalej jest pewnie jeszcze gorzej.- powiedział spokojnie Mikołaj, cały czas próbując zmontować pochodnie, które miały ciut większe szanse przetrwania przy silnym wietrze, a następnie spakował swoje rzeczy i pro forma sprawdził telefon, czy aby nie złapał sygnału.
__________________ Może jeszcze kiedyś tu wrócę :) |
18-02-2016, 12:55 | #75 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
18-02-2016, 14:34 | #76 |
Reputacja: 1 | John przez chwilę leżał na ziemi, nieruchomy, niczym rażony piorunem. Kiedy jednak potwory zniknęły, obmacał swoją klatkę piersiową. Był zdziwiony, że bydle obaliło go na ziemię, ale nie spowodowało odczuwalnych obrażeń. Największym szokiem był jednak fakt, że dziwadło przeszło przez niego na wylot. Kiedy pozostali zaczęli już snuć plan ucieczki, on dopiero zbierał się z ziemi. - Wiać trzeba, i zgodzę się, że z powrotem będzie łatwiej. Jeśli atakują tylko w nocy, to od świtu będziemy mieć kilkanaście godzin spokoju, pytanie tylko jak szybko będziemy się przemieszczać idąc wzdłóż rzeki? Ile zajmie nam cała podróż? - John popatrzył na Bear'a, który wydawał mu się największym specjalistą od tego typu marszu, potem poszedł do swojego namiotu w celu zapakowania plecaka na drogę. - I cokolwiek to jest, powinniśmy się też zastanowić, czy ogień to jedyna skuteczna metoda obrony. Widzieliście te łapacze snów? Te cienie jakby z nich wyłaziły. Zastanawiam się czy rozpieprzenie wszystkich napotkanych łapaczy nam pomoże, czy bardziej zaszkodzi. Kto tu się zna na folklorze indiańskim? - Kiedy już był spakowany zmajstrował sobie dość grubą gałąź i przy pomocy scyzoryka zaczął ostrzyć jej końcówkę, chcąc w ten sposób wyprodukować prymitywną dzidę. Był mocno poddenerwowany. Nigdy nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone, a teraz całe jego życie stanęło na głowie. Postanowił więc zdać się na instynkt, wyłączyć myślenie i skupić się jedynie na tym jak przetrwać. Miał wrażenie, że rozmyślania o naturze ich zagrożenia mogą doprowadzić go do obłędu, trzeba było oszacować zagrożenie, i opracować metody przeciwdziałania, postanowił skupić umysł wyłącznie na tym. Jeśli przeżyją, będą mieli całe życie na wyjaśnienie zdarzeń, które właśnie miało miejsce w tym przeklętym lesie. Ostatnio edytowane przez Komiko : 18-02-2016 o 14:39. |
18-02-2016, 16:36 | #77 |
Reputacja: 1 | Burza... Je*ana burza... I wszystkie możliwości szlag trafił. |
18-02-2016, 19:56 | #78 |
Reputacja: 1 | Cokolwiek działo się w lesie… Wróć! Cokolwiek było przyczyną stanu umysłu w jakim się Aron znajdował musiało być naprawdę silne. Mimo tego Cage zachował resztki zdrowego rozsądku. Przeszukiwał właśnie gorączkowo swój plecak w poszukiwaniu jednej rzeczy która wydawała mu się w tej konkretnej chwili najważniejsza. Jasne chętnie by wrócił do bazy ale spływali dwa dni rwącą rzeką. Ile zajął by powrót na pieszo, dwa, trzy razy tyle? Nie, była lepsza opcja tylko potrzebował tego czego nie mógł znaleźć. Coraz bardziej nerwowo przerzucał swoje rzeczy, coraz trudniej mu było się skupić a rece coraz bardziej drżały. - Mapa! Cholera ma ktoś mapę?! - Krzyknął rozdrażniony a po chwili uznał, że szybciej zadziałają jeśli zrozumieją jego punkt widzenia. - Mount mówił, że gdzieś tu mieszkają indianie... znaczy rodowici amerykanie, a psia krew nie ważne. Ale to pewnie bliżej niż baza, jakbyśmy mieli mapę… - Przerwał gdyż nagle go olśniło. W jednej chwili przeszukiwał swoje rzeczy w następnej popędził grzebać w plecaku Mounta, kto jak kto ale przewodnik na sto procent miał jakieś mapy, a może i jakiś działający sprzęt do komunikacji? Było mu obojętne co, byle tylko mogło pomóc wrócić do cywilizacji. Wprawdzie chciał się mierzyć z naturą ale dodatkowa atrakcja w postaci halucynacji przeszła jego najśmielsze oczekiwania. |
18-02-2016, 20:37 | #79 |
Reputacja: 1 | - Cholera - Bruce przeklął przeciągle i głośno, kiedy jego plan nie wypalił. Chyba pierwszy raz w życiu żałował, że organizatorzy jakiegoś wyjazdu nie odstawili fuszerki i nie zafundowali im jakichś tandetnych, chińskich namiotów. W dodatku istota najwyraźniej nic sobie nie robiła z przedmiotów materialnych. W takim wypadku noże i inne narzędzia przeciwko temu czemuś z pewnością na niewiele im się zdadzą. Ogień i mocne światło mogły być dla nich jedyną bronią. |
20-02-2016, 09:38 | #80 |
Reputacja: 1 | Wiatr szalał coraz bardziej. Wprawiał las w drżenie , ożywiał dziwnymi dźwiękami – jękami, trzaskami, skrzypieniami i …. Krzykami. Czy były to spłoszone przez nadchodzącą burzę nocne ptaki, czy coś innego, pozostawało jedynie w sferze szaleńczych domysłów przerażonych uczestników spływu. Nie mieli zbyt wiele czasu na zebranie swoich rzeczy. Nie to, żeby coś ich ponaglało, pośpieszało czy bezpośrednio zagrażało ich życiu, jednak … czuli potrzebę pośpiechu zrodzoną gdzieś, w głębi ich dusz, ich serc, ich podświadomości. Instynkt ucieczki. W rzeczach Mounta znaleźli kilka przydatnych, wartych zabrania; apteczkę wojskową, kilka zestawów do oczyszczania wody, dwie solidne latarki z zapasem baterii – jedną nadczołową, drugą normalną, krótkofalówkę, która jednak nie łapała niczego, poza dziwacznymi trzaskami i szumami, rakietnicę i trzy flary, kilkanaście małych petard, mapę tradycyjną i tablet, niestety zabezpieczony hasłem. Znaleźli też jedzenie – wojskowe racje, lekkie i pożywne, w metalowej folii. Równo trzydzieści porcji. Connor posłuchał prośby Arisy. I tak babrał się już we krwi i flakach ich przewodnika. Mógł równie dobrze obejrzeć zwęglone szczątki. Ostrożnie, bojąc się że trup za chwilę otworzy oczy i zaatakuje ponownie, sprawdził czaszkę znajdując na niej podłużne pęknięcie. Biegło ono przez kość czołową, aż do ciemieniowej. Jakby ktoś rozłupał czaszkę siekierą lub innym, ciężkim i ostrym narzędziem. Udało się też przygotować dwie takie pochodnie, jakie zasugerował Mikołaj. Za paliwo posłużyła podpałka do ogniska, której niewielki zapas przezwoił Mount w swoim kajaku. Nim opuścili obozowisko, zabrali też wszystkie butle turystyczne z gazem, jakie znaleźli w obozie. Nie było tego wiele, zaledwie cztery dwukilogramowe baniaczki, zachowane zapewne na wszelki wypadek. Chociaż pewnie Mount nie wiedział, jak ekstremalnie dziwny będzie ów przypadek. Ruszyli w ciemność… na spotkanie przeznaczenia… * * * Trzymali się razem. Blisko siebie. Światła latarek i płomienie pochodni wyznaczały ich pozycje, rozświetlały czerń nocy przed nimi. Kierowali się w stronę jeziora Wampunawanuk. Leśna ścieżka, wydeptana chyba prze dziką zwierzynę nocą była trudna do wypatrzenia, ale na szczęście nie targali ze sobą ciężkich kajaków i mieli człowieka, który znał się na puszczy. Bear był ich oczami. Rozwiewał wątpliwości. Prowadził, kiedy pojawiał się jej cień. No i i mieli jeszcze łapacze snów. Targane wiatrem amulety podskakujące na wietrze. Pomagały też oznaczenia robione przez Arisę, chociaż zajmowały wiele czasu. Pełniący funkcję przewodnika Bear zatrzymał się nagle. Coś było nie tak ze ścieżką. Pień drzewa. Charakterystycznie pochylony pień, który … no właśnie… który minęli kilka minut wcześniej. Mimo, że szli w zasadzie prawie cały czas prosto, to znów znaleźli się przy nim. Przy tym cholernym drzewie! Światło latarki odbiło się od srebrnej taśmy zawieszonej na drzewie. I faktycznie, mimo że wydawało się to niemożliwe, najzwyczajniej w świecie … znów wrócili niemal do punktu wyjścia i znajdowali się góra dziesięć minut marszu od obozowiska. Bear chciał przekazać ludziom wiadomość i wtedy okazało się, że kilku z grupy brakuje. BOBBY, CONNOR, ANGELIQUE, FRANK, ARISA, MIKOŁAJ Krzyczeli, nawoływali resztę, ale wichura zagłuszała ich nawoływania. Las drwił sobie z ich starań jęczeniem drzew, świstem, skrzypieniem konarów i budzącymi grozę odgłosami, które skutecznie tłumiły wszystkie inne dźwięki. Spojrzeli po sobie zaskoczeni, zszokowani! Przecież to było niemożliwe! Przecież trzymali się razem! Blisko siebie. Niemal o krok. Jak to możliwe, żeby trzy osoby tak nagle znikły. Jakby wyparowały. Jakby pochłonęła je ciemność. Chociaż ta ostatnia myśl wcale nie musiała aż tak bardzo odbiegać od prawdy. Może tajemnicze stworzenie polowało nocą skuteczniej, niż sądzili i … no … cóż … słowa i myśli podpowiadały obrazy, których nie chcieli widzieć. FRANK Mimo, że rana została opatrzona, zdezynfekowana i nie przeszkadzała w chodzeniu to jednak… to jednak … Frank czuł się źle. Dziwnie. Jakby od strony zranienia napływały do niego nieznane wcześniej bodźce. Pulsowanie. Drżenie. Znów pulsowanie. Jak drobne żyjątko, które wpełzło pod skórę i teraz przesuwało się, wyżej i wyżej, torując sobie drogę przez żyły, mięśnie, tłuszcz. Rana pulsowała i frank nie bardzo wiedział, czy tak powinno być, czy też… Czuł krew. Własną krew. Jej woń… jej woń i zapach spoconych ciał kompanów… pachniały… jak …. Kurwa… jak aromatyczny bekon na rozgrzanej patelni. Tak właśnie pachnieli kompani ze spływu. ARON, BRUCE, JOHN To, że w jakiś niewyjaśniony sposób rozdzielili się z grupą, dotarło do nich dopiero po chwili. Stali pośród drzew, nie bardzo wiedząc, w którą stronę mają pójść. Gdzie podziała się reszt a ekipy. Nawet gdzie jest obóz czy też jezioro Wampunawanuk. Zagubieni w ciemnościach czuli się, jak dzieci. I wtedy go ujrzeli. Doskonale znany im kształt. Rogaty cień stojący miedzy drzewami, zaledwie kilkanaście kroków od nich. Tym razem jednak nie atakował. Tym razem …. Słyszeli go. Słyszeli dziwny, przyprawiający o ciarki na plecach szept. - Onnnnn… - wielka, szponiasta łapa wskazywała wyraźnie na Bruce’a. – Winnnyyyyy…. Świętokradca….. Winnnyyyy….. Zabijcie…. a zosssstwaię wassss…. Odejdęęęęę…. Zabijcieeeee….. dla ….. mnieeee... Wiatr wył. Huczał. Ledwie słyszeli swoje myśli, ale ten szept, ten upiorny, zły szept, słyszeli tak wyraźnie jakby…. Jakby….. jakby przemawiał prosto do ich głów. Prosto do ich dusz. Zrodzony z cienia stwór czekał. Wiedzieli jednak, że nie będzie czekał długo. |