Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2016, 14:00   #105
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Noc. Noc dla przyzwyczajonych uszu cicha, oswojona, wpisana w stare schematy. Dla nienawykłych z kolei żywa, żywa aż nadto, ciągle popluskująca, skrzecząca w zaroślach, kumkająca i rechocząca, szurająca i szemrząca wszędzie wokół. Ciężko było na dobre zasnąć. Szczególnie po całej tej hecy z Isabel i giermkiem. Wszystko już układało się dobrze – była łódź, była droga zrobiona w ekstra tempie, na łodzi nawet mały upominek od losu, a do tego drużyna pozostawała nienaruszona, dalej w pełnym składzie. No, może nie w startowym, ale ostatecznie nikt nie kopnął w kalendarz, a ci, którzy dyndali na włosku jakoś przeszli przez najgorsze. No doprawdy, wszystko układało się super. Kolacyjka, brzuchy napchane po brzegi, specialitate prosto od szefa kuchni.

Ale nie, no gdzie tam. Nie mogło być dobrze za długo. Najpierw scena na pomoście: płacze, szlochy, miłość nieszczęśliwa w pełnej krasie i do tego Revald robiący za „tego złego”. Można było stracić humor. Długo, oj długo niektórym zajęło, nim wreszcie przeżuli kotłujące się niespokojne myśli, wyciszyli na żabie skrzeki i kumkania i posnęli. Po to tylko, żeby niedługo potem się zrywać.

Isabel zniknęła, Revald mamroczący, odurzony, załoga dała dyla… Emocje buzowały, ciężko było utrzymać nerwy na wodzy, gdy wszystko wokół – znów koncertowo i w zgrabnej harmonii – zaczęło się jebać. Jebać po całej linii, jak tylko szło i bez zahamowań.

Fakt, Revald przesadził. Był zły jak osa, gadał za dużo i niepotrzebnie. Naprawdę zasłużył na klapsa, ale można było próbować go zrozumieć. W końcu szło o najbliższą mu rodzinę – jedyną, jaka mu pozostała i to od razu tą, której byt wyznaczał sens istnienia jemu samemu… No, ale – każdy widział to po swojemu.

Malcolm

– „Dosyć, już dosyć naprawdę” – Malcolm spojrzał na rycerza gniewnie, a gęstwina brwi zakotłowała się złowróżbnie. – „Czas wziąć odpowiedzialność za tę pomyłkę”.

Drużyna stała wokół Krulla, zdumiona nagłą rewoltą Roberta, który chciał teraz wykłócać się o drobnicę. Oczy wszystkich były na duecie wojów, rozmawiających podniesionymi głosami, coraz bardziej teatralnych w swoim przekrzykiwaniu się. Nikt nie zwracał uwagi na mamroczącego pod nosem i zaciskającego pięści Malcolma.

- „Robercie, niepotrzebnie w sprawę mieszasz emocje…”

Stary, siwy – musiał być tutaj głosem rozsądku i był przecież!

- „Oho, czekajcie tylko…”

- „Pan Revald wyraził swoje stanowisko i należy nam posłuchać jego rady, wszak szczerze to robi…”

Robert chciał posłuchać. Dziadek znowu miał, oczywiście, rację. Poniosło go i mógł już dać spokój, ale…

CIACH!

Kto by to w ogóle wychwycił, kto by wypatrzył ten atak? Starzec wyszarpnął miecz z jaszczura nie wiadomo kiedy, wślizgnął się między wnuka i Revalda jak przechodzień, statysta, cień na ścianie. Wślizgnął się i zaatakował. Brutalnie, potężnie, zwalając rycerza na stos beczek.

- „I to by było na tyle… Teraz wreszcie zrobimy to porządnie. Wreszcie załatwimy całą tę imprezę, jak należy. Tak, jak trzeba było to zrobić od początku”.

Wyjaśnienia, co i jak czynić dalej Tumuliz miał przygotowane zawczasu. Widać, że dla niego nie był to tylko nagły instynkt. Nie nieprzemyślane działanie, ani poryw emocji, ale coś, co musiał kontemplować od dłuższej chwili. Inaczej słowa nie płynęłyby z jego ust tak sprawnie, nie układałyby się w zgrabne alibi tak płynnie.

Jednego tylko w całym rachunku Tumuliz senior nie przewidział…

Tyralyon

- „SKURWYSYNY!”

No nie, nie, nie! Tak dostał, tak oberwał, a tu co? Wstaje, w głowach wszystkich już trup, a teraz zrywa się spomiędzy tych beczek i hajże do boju, drze się jak opętaniec.

- „Zakończmy to raz na zawsze.” – Tyralyon nie mógł skupić myśli, ale cel widział wyraźnie. – „Mędrcy, guru, kapłani i możni, panowie i królowie – wszyscy mają taką dobrą zabawę. Wszyscy mają tyle radochy. Koniec, szlus! Przynajmniej ten jeden skurwiel dowie się dzisiaj, że starczy już pchania pionków… Basta, skurwysynu, pionki schodzą z szachownicy!”

Na statku szykowała się już jatka, widać było, że nie da się wszystkiego rozegrać dyplomatycznie. Były już obozy, strony dzieliły się, broń wyskakiwała z pochew. Revald nie wybaczał i o tym wiedział każdy. Ale kiedy Tyralyon wpadł na Krulla w szarży, siekając mieczem jak żniwiarz, w ogóle nie troszczył się o siebie.

Furia – święta furia, święty gniew, dobrze było sobie to tak wytłumaczyć – zaskoczyła Revalda. Zmroziła w miejscu, pozbawiła szans na obronę. Stary wojownik oberwał po twarzy - kolejna blizna do kolekcji – i musiał się cofnąć. I cofałby się, cofał i cofał, bo co innego mu pozostało?

Ale świat wokół się nie zatrzymał. Elfka czarowała coś po swojemu, chyba wzięła na cel Malcolma. Krasnolud też wybrał sobie starca, gdzieś tam był Jasper. I Robert, Robert był obok… Gaspard, Kaczor?

- „To koniec!”

Pchnięcie było zamierzone na finał, to naprawdę byłby koniec Revalda. Dobrze przycięte, nakierowane akurat w szparę między płytami zbroi, musiało skończyć się zgonem. Ale w takiej zawierusze, kiedy każdy walił każdego, kiedy każdy wpadał i odbijał się od każdego wokół, nie było miejsca na precyzję. Ktoś potrącił Tyra, sztych odbił się niegroźnie od naramiennika, powtórka śmignęła po oszmelcowanym napierśniku. Poprawka…

Gaspard

Nie było żadnej poprawki. Nikt nie dostawał tutaj drugiej szansy. Elfka skoczyła na paladyna jak lwica i tyle było walki z tyranią i uciskiem. Biedak dostał po czuprynie, zrosił pokład juchą i zwalił się gdzieś między beczki, przerobiony na pniaka-zawalidrogę.

To było już na gust, prosty człowieczy gust Gasparda za wiele. Mógł sobie siekać zbójów i bandytów, mógł walczyć z orkami i goblinami, mógł nawet nadstawiać głowy „za sprawę”. Jasne, był tchórzem. Nie żeby lubił o tym mówić innym, ale nie miał problemu by przyznać to przed samym sobą. Był tchórzem, ale kiedy przychodziło co do czego potrafił stanąć w szeregu. Ale to? To co działo się tutaj?

Jasper walił w krasnoluda jakimiś sztyletami, czy cokolwiek to było. Krasnolud powalił Malcolma na ziemię i już miał rozłupać mu czaszkę, ale – chwila moment – Tumuliz sam powalił go na pokład jakimś pieprzonym czarnoksięstwem. Robert dalej siekał Revalda, który niby to chwiał się jak osika, a tak naprawdę dalej stał jak mur. Żelazny skurwiel, golem, robot, no nie mieściło się to w głowie. No i ta elfka – ta przyjemniutka elfka, którą Jauffret chętnie klepnąłby po zgrabnym tyłku i pomiętolił pod pokładem – teraz machała swoją szablą na wszystkie strony i nawet nie mrugnęła, kiedy jej ostrze rozpłatało rycerzowi czaszkę.

Szlachcic wcześniej, przez chwilę kierował się obowiązkiem, potem ślepym instynktem. Zatrzymał się dopiero na trapie prowadzącym na nabrzeże. Owszem, to wszystko go przerastało i nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Ale Revald…

Revald, „Zguba zdrajców”, „Młot na wiarołomców”, „Mściciel”. O nie, dopóki ten skurwiel żył każdy musiał wlec się za nim choćby do piekła. Ta mała chwilka, ta mała chwilka zwątpienia, która zdarzyła się Gaspardowi właśnie teraz… Bankowo dzielny i prawy Revald Krull nie puściłby mu tego płazem.

- „Wcale mnie to nie cieszy” – pomyślał i dokonał wyboru. Strzała świsnęła dźwięcznie i poleciała prosto na Krulla.

Gnori

- „Na Moradina!”

To już nie mieściło się Gnoriemu w głowie. Sam był zwalony na ziemię jakaś plugawą magią, zdrajcy atakowali przywódcę wyprawy, chaos był nieopisany, ale żeby Gaspard, jego własny wychowanek wystąpił przeciw nim? Żeby ten głupawy, wiecznie roześmiany chłopaczek, którego krasnolud znał sprzed lat teraz okazał się zdrajcą?

- „O niech będzie przeklęty po stokroć, kukułcze jajo swego rodu… Niech go tylko dostanę w swoje łapy!”

Gnori, jak wielu innych krasnoludów, żył dla obowiązku. Miał obowiązki i był w tym wszystkim bardzo poukładany. Jeśli przysięgał komuś zemstę i śmierć to można było z całym przekonaniem założyć, że nie będzie szukał wymówek i nic go po drodze nie zatrzyma. Nie będzie kazuistyki, czepiania się słówek, a już na pewno nie będzie litości. Malcolm, w rzyć chędożony czarownik, był już na liście. Teraz do listy doszedł Robert – łajdak też parał się czarnoksięstwem, bo ni z tego ni z owego wskoczył nagle na miejsce dziadka, choć oczy podpowiadały krasnalowi, że żadnego biegania i skakania tutaj nie było.

- „Leżeć!”

Wojownik nie bawił się w finezyjne sztuczki jak przeciwnicy. Sieknął młodszego Tumuliza hardo po kolanach, zbroja młokosa zadźwięczała pod uderzeniem tarczy i Robert już był na ziemi, zdany na łaskę krasnoluda. Trzeba było go szybko wykończyć, bo Kaeasa – dzielna, tego Gnori się po elfce nie spodziewał – stawała sama przeciw dwóm napastnikom.

- „NIE!”

O ile wcześniej Gaspard chybił i jego strzała władowała się niegroźnie gdzieś w nadburcie, o tyle teraz strzelec przebił samego siebie. Lampa, pełna gorącej oliwy, walnęła Revalda w samo czoło. Szkło rozbiło się, a rozgrzany olej chlusnął na zbroję (i pod zbroję) wojownika, zajmując się ogniem.

Czy taki był finał? Czy honor rodu rzeczywiście miał być zszargany i Revald – Revald, któremu Gnori służył – miał skończyć tak nędznie? Tak podle?

Jasper

- „A chuj z nim, zmiana dowodzenia”. – Jasper splunął na pokład i ruszył dokańczać dzieła. Rycerz kotłował się już w wodzie za burtą, rycząc wściekle i młócąc bajorko jak baraszkująca foka. Było po sprawie. Zostawało dokończyć to, co Malcolm rozpoczął. – ”Spokojnie, spokojnie i będzie po wszystkim”.

Mnich skoczył na elfkę akrobatycznie, popisowo jak gimnastyk, planując kopniakiem z wyskoku pokiereszować biedaczkę. Czas najwyższy, dziewka okazała się diablo szybka i po krótkiej wymianie ciosów z Malcolmem to jej przypadło zwycięstwo. Nie było czasu, trzeba było szybko wysprzątać łajbę z lojalistów i zabrać się do gaszenia…

BUCH!

Rozpalona oliwa skradała się powolutku, zlewała w zagłębienia desek i szpary w drewnie. Poruszany gwałtownością ruchów statek bujał się z lekka, przelewał rozgrzaną ciecz z jednej deski na drugą. Ogień był tuż-tuż przy burcie, trawił skąpany w oleju reling, ale moment, jedno stąpnięcie łodzi i płomienie zlały się w drugą stronę, ześlizgnęły tłustą plamą w obręb powiązanych pakunków i skrzynek.

- „Skałodrzew…”

Pióropusz płomieni zamiótł cały pokład, smoczym oddechem zionął na wszystkich między bak- a sterburtą. Jasper, gotowy sprawić czarownicy efektowny nokaut, dostał po oczach gorącem. Zacisnął powieki, jak mógł najmocniej. Pożegnał brwi i cały umorusany sadzą, ogorzały i dyszący, przekoziołkował naprzód.

To była może ledwie sekunda - ile mogło trwać to inferno? – ale mnich wylądował w innym świecie. Malcolm dogorywał już na deskach, doglądany przez Gasparda, Robert atakował krasnala, a sam krasnolud… Korbacz rąbnął Snowa przez żebra, gruchocząc kości, kalecząc wnętrzności rozbitymi odłamkami kostnymi, wypompowując powietrze z płuc. Tyle zwykle wystarczało by zabić.

Jasper wpił zęby w dolną wargę, zacisnął aż po brodzie popłynęła krew. Adrenalina, ból, chaos. To wszystko było w naukach. To wszystko miało przejść właściwy test. Jasper uśmiechnął się krwiście i ruszył na krasnoluda. Tym razem tyle nie wystarczyło, by zabić.

Kaeasa

Sprawy wzięły w łeb. Kaeasa nie była zanadto uczuciowa, ale na wściekłość i rozgoryczenie zawsze można było znaleźć trochę miejsca. Kolejność, kolejność, kolejność… Jeśli Revald miał być uratowany najpierw trzeba było wyczyścić pokład z tych cholernych nieudaczników. Potem zostawało tylko odnaleźć Isabel. No tak, statek buchał już płomykami prawie pod zwinięty żagiel, nawet jacyś ciekawscy podpatrywacze wyłonili się z chatek na nabrzeżu. Zdecydowanie statek musiał wskoczyć wyżej w hierarchii. Zaraz po Jasperze, jedna chwila.

Fintujące, markujące i zwodnicze ciosy zagiętego ostrza wirowały narkotycznie, zlewały się w zestaw tanecznych ruchów, zwodziły stepującego w miejscu mnicha. Był szybki, zawsze o krok przed wymachami ostrza, zawsze o piędź czy cal od klingi. Skupiał na sobie całą uwagę elfki.

- „Psiakrew…”

Kobieta nie zobaczyła, nie usłyszała, ani nawet nie wyczuła niczyjej obecności. Nic z tych rzeczy. To nie był nawet instynkt, a czysta matematyka. Bezładnie, rozpaczliwie rzuciła się przed siebie, niezgrabnie lądując między porozbijanymi skrzynkami i belami wełny. Robert stał za nią, dźgnięcie włóczni chybiło o włos.

Robiło się za ciasno dla wszystkich. Trzeba było wymieść aktorów ze sceny, ogień grał pierwsze skrzypce i zostawiał coraz mniej miejsca dla całej reszty. Oblizywał już maszt, osmalając lakierowane drewno i trzeszcząc chrząstkami i drzazgami spopielanych pudeł.

- „Czy ten pożar cię nie przeraża?” – Pytanie było czysto retoryczne, wplecione w pospiesznie utkane zaklęcie i opinia Roberta niewiele interesowała Kaeasę. Liczyła, że łajza zrobi, co należy i zabierze się z widoku. Kiedy fale czaru rozbiły się o umysł młokosa elfka prawie zawyła w gniewie.

- „Ten pożar mnie przeraża” – stwierdził sucho Robert i puścił do kogoś oko (tak, może faktycznie chodziło o nią; na lewo była już tylko paka futer z jenota i susząca się na pałąku kamizelka Hrabiego). Tak, może chłopak miał słuszność, gęste, czarne kłęby dymu podduszały walczących i zmieniały statek w saunę. Tumuliz zawinął kitę i nie było po nim śladu, a Jauffret nie kazał mu na siebie długo czekać.

- „Dokończmy sprawy” – Elfka przeturlała się między jenotowe futra i rzuciła skórami w nacierającego w furii Jaspera. – „Raz, raz”.

Robert

Rycerz obejrzał się tylko raz, ale szeroki zasięg spojrzenia powiedział mu wszystko. Taneczne pląsy Jaspera na niewiele się zdały, kiedy przeciwnik nacierał z dwóch stron. Mnich ściekał już w drewno, a czarownica – to było zaskakujące – motała się z zapakowanym w żelazo Tyralyonem i za wszelką cenę starała się wydostać paladyna poza zasięg płomieni. W tym czasie krasnolud – cholera, dobrze, że ten przynajmniej nie zapomniał – zapakował Klarę pod pachę i zleciał po trapie na nabrzeże.

- „Nieludzie! Nieludzie mordują!” – Gaspard, który biegł obok wydzierał gardło, ile sił. Jeśli wcześniejsze krzyki i szczęki oręża nie pobudziły wioski, jeśli buchające coraz żwawiej płomienie tego nie zrobiły, musiał zrobić to Gaspard. – „Oszaleli! Mordują, nieludzie mordują!”

Kilku rybaków, którzy wylegli z chałup między suszące się sieci i paru gości oberży, którym tumult na zewnątrz nie dawał spać, stanęli zmrożeni niby styczniowym chłodem. Nie widzieli dobrze, co działo się na statku, ale słyszeli odgłosy walki, a teraz narracja uciekinierów uderzała jasnością. Owszem, coś tu nie grało - dlaczego krasnal wynosił ze statku dziewczynkę i czemu elfka wyciągała na brzeg jakiegoś żeleźniaka?

- „Ludzie, ludzie, pomóżcie gasić statek! Nie słuchajcie tego wariata! Oszalał!” – wydarła się w kontrze Kaeasa. Fakt, swoje miała na sumieniu, ale teraz słuszność naprawdę była po jej stronie. Szkoda, że słuszność była tak bezużyteczną kategorią. Ubabrana we krwi elfka i zapakowany w złowrogą zbroję pokurcz. Nieludzie. Tyle wystarczyło, by słowa Gasparda trafiły prostaczkom do serc. Trafiły na tyle, by łatwo zaszufladkować sobie całą sytuację jako kolejny przejaw agresji nieludzi, podłych, dzikich leśnych czy górskich stworów. Szczęściem dla mieszanego duetu nie na tyle, by poderwać trwożliwe serca do walki.

- „Oj dziadku, tym razem to ty nabroiłeś…”

Robert wleciał do karczmy pierwszy i zaraz narobił rabanu. Śpiących na parterze podróżnych poderwał na równe nogi samym pędem, ale nie trafił tych, których szukał. Pognał dalej, po schodach na górę. Pierwsze drzwi, cholerne drzwi, nie chciały ustąpić. Kop i wypadły z zawiasów. Pusto, kurz, wilgotny smród i pajęczyny pod powałą. Dalej, dalej, próbujmy dalej.

- „No halo, co to za porządki?” – Heinrich siedział na łóżku w samej bieliźnie i prawą ręką wodził po pościeli, jaszczurczo zmierzając ku poduszce.

- „Nieludzie zajęli barkę, podpalili, zatłukli naszych” – Robert dyszał od wysiłku i gorąca. – „Chcecie trochę tego koksu to lepiej się pospieszcie”.

- „Hola, hola. Co kurwa? Jak to podpalili?” – Dryblas nie wstając przesunął się do poduszki u wezgłowia. Erving i pozostała dwójka czekali już w pogotowiu na swoich stanowiskach. – ”Jacy nieludzie? Ktoś napadł na statek?”

- „Elfka. Elfka i krasnolud z naszej ferajny. Chuj ich wie, po co. Potem pogadamy, teraz ratujmy co się da, nim cała kasa pójdzie z dymem”.

- „Spokojnie, powoli” – Heinrich, nawet wybudzony w środku nocy, był okazem spokoju. I w dłoniach miał już nóż, który wyjęty spod poduszki tylko ten spokój umacniał. – ”Chłopcy, wyjrzyjcie co z barką i… Hm, zbierzcie narzędzia”.

- „O kurwa, no racja” – Hans pacnął w powałę porwany nagłym wstrząsem. – „Hajcuje się na całego”.

- „To rzeczywiście niedobrze” – Herszt spojrzał na Roberta zwyczajniej, bez całego zaklętego w spojrzeniu napięcia. – „Ruszamy biegiem, czas to pieniądz”.

- „Macie tu jakąś kuszę?”

- „Kusza? Na chuj ci kusza? Jeszcze tam są?” – Erving miał wreszcie szansę na własną kwestię. Sam wzuł buty, zaopatrzył się w dwa sztylety i krótką klingę, ale dzielić się z innymi było mu nie w smak.

- „Jest jeszcze dwójka. Są ranni, ale trzeba to skończyć” – Rycerz mówił tak szybko, że ledwo szło go zrozumieć. – ”Nie można tego tak zostawić”.

- „Ranni? Mmm, ty chyba też. Lepiej trzymaj się swojej włóczni” – Heinrich klepnął Tumuliza po plecach i wskazał mu wyjście. Erving i rycerz pognali już na dół. – „Załadujcie kusze chłopcy, mogą się przydać”.

Wszyscy, którzy dożyli

Gaspard pokrzykiwał już opętańczo od dobrych kilkunastu sekund, ale nie znalazł odważnych, którzy chwyciliby za oręż, albo chociaż zabrali się do gaszenia statku. Nie kiedy elfka i krasnolud, zarzynacze rycerzy, cały czas byli na nogach. O wilku zresztą mowa.

- „Ty zdradziecki psie!” – Krasnolud wleciał do oberży razem z wyłamanymi drzwiami. Kolejny powód dla maluczkich, żeby nienawidzić nieludzi. – „Ty plugawy zdrajco!”

- „Morderco! Plugawy nieludziu!” – Gaspard zwalił ławy przed sobą i sięgnął po strzałę do kołczanu. – „Zapłacisz za swoje zbrodnie!”

- „No patrzcie, sprawa rozstrzygnie się bez wychodzenia z domu” – Heinrich w asyście rudego młodzika, Roberta i dwóch zbitych, dobrze odżywionych zbójów z kuszami stanął u stóp schodów. – „To jak to jest z tą łódką, kochani? Jak z naszym ładunkiem?”

- „Ratujmy go póki możemy” – Elfka załkała rozpaczliwie. – „Ratujmy co się da. Pomóżcie nam, tych durni zostawcie… Chcieli położyć łapy na całości towaru i zabili resztę załogi!”

- „Co-co-co? N-n-nie!” – Gaspard zakrztusił się i jego kontra miało mało przekonujące wprowadzenie. – ”To ty nie chciałaś, żeby zrobić ten interes ty elfia wiedźmo! Och, to niegodziwe, to nie przystoi!”

- „Klasyk, co?” – Heinrich zaśmiał się serdecznie odsłaniając zębiska równie żółte jak jego malaryczna cera. – „Klasyk!”

- „To zdradzieckie psy!” – warknął wściekle Gnori i nie tracąc czasu na gadanie ruszył na Gasparda.

- „Myślicie, że z nim ubijecie interes?” – Robert skinął na krasnoluda i pokiwał głową z niedowierzaniem. – „Jeśli ten geszeft ma się sprawdzić to wiecie przy kim racja. Skończmy ten burdel i ratujmy skrzynki”.

Heinrich spojrzał na dziewczynę ze smutkiem proszącego o plaster wędlinki psiaka.

- „No bardzo mi przykro kochana. Ślicznie wyglądasz i w ogóle, ale myśleliście, że ktoś z nas naprawdę uwierzył, że na statku Hrabiego płynie sobie krasnolud i elfka?” – Łotr pomachał rapierem i szparko ruszył w stronę koedukacyjnego zespołu. – „Pieniądz jest pieniądz, złotko. Chłopcy, strzelamy, strzelamy, raz-raz!”

Chłopcy strzelili od razu, ku przerażeniu wszystkich zebranych w gospodzie posłali bełty ponad głowami gości. Elfka miała tyle szczęścia, że zdążyła esowatym wygięciem skryć się za kontuarem i strzała Gasparda oraz bełt Hansa rozbiły tylko antałki na ladzie, skruszając jej we włosy mokre od gorzałki szkło. Krasnolud miał szczęście w byciu krasnoludem – wymierzony z przyzwyczajenia strzał Rotfryda szedłby prosto na płuca dorosłego męża, ale przy pokurczu świsnął tylko po hełmie, strącając szyszak z głowy wojownika.

Wyglądało na to, że statek chyba naprawdę trzeba będzie spisać na straty. Erving i Heinrich, choć bez pancerzy i w odzieży nader skromnej, ruszyli śmiało naprzód, a dwóch drabów z ich świty porzuciło kusze i z żelaznymi buławami poszło im w sukurs. Aktorów spektaklu dzieliła od siebie cała przestrzeń jadalnej sali – krasnal i elfka ciągle byli bliżej drzwi, więc w razie ewakuacji wyjście było pod ręką. Z drugiej strony nie wyglądało na to, żeby sprawę dawało się przedłużać w nieskończoność. Statek, jak lont, musiał kiedyś dopalić się do końca. I – może i tym razem bez samego wybuchu – konsekwencje miały być wybuchowe.

Proszę Mike'a, Komtura, Gantolandona i Jaśmina o niepostowanie.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 21-02-2016 o 14:19.
Panicz jest offline