Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-02-2016, 06:31   #167
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Cheb; dzielnica wschodnia; knajpa “Wesoły Łoś”; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Nataniel "Lynx" Wood, Gordon Walker i Nico DuClare



Spaliby pewnie do rana albo i dłużej by odespać dwie ciężkie doby na bagnach które z polowania za kulawym robotem przerodziły się w wyczerpującą walkę o przetrwanie w dziczy, wśród stworzeń ją zamieszkujących i walki z robotami. Roboty mające siłę jakiegoś mniejszego gniazda czy zespołu nieźle pocharatały całą czwórkę a resztę zrobiła miejscowa flora i fauna. Teraz gdy dzień się kończył i odespali największy wysiłek z łóżek zegnał ich głód. Cokolwiek zjedli po powrocie z rozmowy z szeryfem po kilku godzinach snu sprawiało, że regenerujące siły organizmy znów domagały się paliwa. Całą trójką poza Brenanem który wolał jednak zaliczyć dalej kimę, stopniowo zeszli się z powrotem w sali głównej. Ubrani w zapasowe ciuchy i odespawszy największe zmęczenie wyglądali dużo lepiej niż gdy weszli tutaj kilka godzin temu.

Gordon połapał się, że przez te parę dni zużył cały zapas fajek. Zostało mu zaledwie kilka które przy zwyczajowym tempie palenia wypali jak nie w ten wieczór to jutro rano. A potem zostanie bez uspakajającej dawki nikotyny. Pod bandażami czuł każdą ze swoich licznych ran przy każdym ruchu. Teraz gdy wokół znów panował względny spokój pocięcia, stłuczenia, ugryzienia i przestrzeliny rwały go nie miłosiernie. Nico czuła jak gorączka jej wyłazi na wieczór. Albo miała wstęp do czegoś poważniejszego albo właśnie następowało typowe wieczorne nasilenie gorączki i do rana powinno osłabnąć. Nathaniel również czuł wyraźny wpływ ran i podobnie jak w ruchach towarzyszy brakowało mu płynności jaką mieli gdy byli w jednym, niepociętym i nie postrzelanym kawałku gdy wyruszali na bagna.

Teraz Jack jak i reszta i gości czy obsługi reagowała na nich już dość zwyczajnie jak na kolejnych gości którzy zeszli wieczorową porą na kolację ze swoich pokoi. Jednak gdy zjawili się tutaj w dzień w tych ubłoconych, przemoczonych i poszatkowanych ubraniach zwisającymi z nich w strzępach, z widocznymi pod spodem opatrunkami założonymi przez Kate wywołali niemałe zdumienie i zaskoczenie. Teraz w suchych ubraniach czuli się znacznie lepiej o ile uważali by nie rozjątrzyć ran przy poruszaniu się. Jedynie buty wciąż były niewiele bardziej suche niż gdy je zdejmowali do snu.


Teraz siedząc ponownie we trójke przy stoliku mogli się rozejrzeć nieco przytomniej niż wcześniej. Zauważyli, że przy samych drzwiach jedna z dyktowo - blaszanych płacht znikła i zastąpiło ją legalne, przedwojenne okno. Co prawda powierzchniowo nadal dominał improwizowany materiał budowlany użyty do zalepienia ziejących dziur w postrzelanych oknach ale już jakiś bardziej cywilizowany akcent był. Za danie główne kolacji robiła oczywiście ryba choć przyrządzona całkiem inaczej niż ta z obiadu. Lynx i Nico którzy zdołali niejako samochcąc poznać zwyczaje kulinarne Chebańczyków wiedzieli, że tą samą rybe potrafili przyrządzić za kazdym razem na tyle inaczej, że wyglądało jak kompletnie inne danie. Okazało się też, że limity budzetu szeryfa i służb publicznych są całkiem zauważalne. Nico i Lynx dostali po pojedynczym pokoju a obaj łowcy jedną dwójkę. Trzy posiłki dziennie były gwarantowane przez kwit i do tego po kuflu czy kielichu albo dwóch ale jesli chcieli coś ponad to juz musieli bulić z własnych zasobów. Pranie zwyczajowo robiono rano więc w tej chwili jedynie zabrano ich “bagienne” ubrania na ranna turę. Przy ubraniu Gordona dziewczyna z obsługi wyraźnie się zawahała. Jak to od niej łowca usłyszał ubranie jest tak zniszczone, że prawie na pewno rozpadnie się w praniu do reszty.

W knajpie zwyczajowo dominował miejscowy żywioł. Chebańczycy po skończonym dniu pracy wpadali na kufelek czy kieliszek tego czy tamtego by pogadać ze znajomymi. Najczęściej nie siedzieli za długo bo czy farmer czy rybak dzień zaczynał raczej wcześnie. W tej chwili chyba było optimum gdy większość już przyszła ale jeszcze niewielu wyszło. Dało się bez większego trudu wyróżnić kilku przyjezdnych którzy najczęsiciej byli w liczebnej mniejszości. Jakaś dójka kolesi w skórzanych, motocyklowych kurtkach popijała coś ze szklanek grając ze sobą bez większego zaangażowania w karty. Gdzie indziej, w roguj facet w zwyczajnych na Pustkowiach łachach brzdąkał cos na gitarze ale chyba bardziej dla siebie niż kogoś. Nucił coś czy pogwizdywał co jakiś czas zapisując coś w jakimś kajecie. Zas przy jednym ze stolików siedział samotny facet o zaciętym i ponurym spojrzeniu spoglądających na wszystko i wszystkich spode łba zdecydowanie nie zachęcający do nawiązywania znajomości. A gdzieś na drugim końcu sali żarłocznie szamał swoja kolację jakis podstarzały dziadyga z położoną obok szafką przerobioną na plecak. I na nim i na tej szafce widać było mnóstwo naklejek, białych krzyżyków na zielonym tle, buteleczek, fiolek, pęków ziół i wszelakich akcesoriów kojarzących się zazwyczaj obecnie z pomocą medyczną.

Ze znajomych twarzy dostrzegli tą monterkę, Yelenę, siedzącą chyba na swoim zwyczajowym miejscu za barem. Po jakimś czasie przez drzwi wszedł kuśtykający Sanders, zauważył trójkę siedzącą przy stoliku i kiwnął im głowa na przywitanie. - Widzę, że daliście radę wrócić. No i dobrze. Ale co ja się na was naczekałem jak głupek na tej drodze cały dzień to tylko ja wiem. - zauważył nieco zgryźliwie z typową ludzkim podejściem widząc głównie swoją krzywdę. - Ale słyszałem, że lekko wam nie było. Dobrze, że daliście radę. - rzekł krótko jakby na pożegnanie bo już gestem przywoływała go monterka.

Większość szmerów ucichła gdy przez drzwi wszedł on. Miał chyba ze dwa metry wzrostu i trzycyfrową wagę. Do tego był łysy jak kolano. Ubrany był w miks trapersko - wojskowych ubrań dostosowanych pod względem podrózno - maskującym tak typowym dla ludzi którzy większość czasu spędzają w Pustkowiach z bronia w ręku. Broń też miał. Szybkostrzelny karabinek sądząc po charakterystycznej kolbie coś niezliczonej amerykańskiej rodziny emkowatego czarnucha. Wszedł i wręcz przeskanował na spokojnie cały hol wcale się z tym nie kryjąc. A z prawie dwóch metrów musiał mieć świetną perspektywę gdy zdecydowana większość towarzystwa siedziała przy stołach. Nico, Gordon i Lynx poczuli przez moment świdrujące spojrzenie olbrzyma. Gordon nie zdołał znieść tej lodowatej presji jaką miała siła spojrzenia tamtego i musiał przenieść wzrok na cokolwiek innego. Nico wsparta pewnością siebie jaka niosła ze soba odznaka a więc i przychylność tutejszej społeczności z trudem ale zdołała oprzeć się temu swidrujacemu skanowi. Tylko snajper okazał hart ducha na tyle duży by czuć się swobodnie i zrewanżować się olbrzymowi podobnym spojrzeniem.

Po zaskoczeniu skanowania głównej hali “Łosia” olbrzym spokojnie ruszył przed siebie w stronę baru. Za nim weszła dwójka podobnie wyposażonych do niego ludzi choc byli dość standardowych rozmiarów ale stojąc w jego poblizu wydawali się jacyś tacy malutcy. Zachowywali pozorną niedbałość on palił szluga a ona zawzięcie żuła gumę puszczając od czasu do czasu różowawą bańkę. Swoje karabinki mieli jednak na przywieszkach i dłonie swobodnie położone na broni co gwarantowało całkiem szybkie jej uzycie w razie potrzeby. Cała trójka pogromców robotów z bagien widziała też, że ta dwójka wyraźnie osłania tego łysego który już zdążył dojść do baru. Lustrowali kazde swoją stronę lokalu też wcale się z tym nie kryjąc choć już było to dość standardowe lustrowanie terenu pod względem niebezpieczeństwa a nie taki roentgen w oczach jak miał ten duży.

Gdy olbrzym stanął bliżej swiatła Walker i Wood poznali go. Charakterystyczna zwalista sylwetka, łysina no i te przenikliwe skupienie. To był Cass. Anthony Rewers zwany najczęsciej Cass. Odsłuzył swoje zarówno jako przyboczny Harper w Pazurach jak i na specjalnych misjach dla Posterunku. Całkiem gruba ryba nie tylko fizycznie. Nie widzieli w tej chwili ani u niego ani u jego ludzi emblematów tych organizacji no ale to przecież jeszcze o niczym nie świadczyło. W obu jednak był szychą nieźle wtajemniczoną w różne sprawy, misje i zadania a nie było wiadomo co tak naprawdę wie. I od jak dawna. Gdy Cass podszedł do baru Rudy Jackwyraźnie się spiął i chyba zbladł. Wiedzieli jak zerknął raz czy dwa pod ladę gdzie lubił trzymać jak nie bejzbol to obrzyna. Ale przy aparycji Cass’a taka reakcja nie była dziwna. Zwłaszcza, że łysol wykonał gest sięgania za pazuchę identyczny jak się sięgało po broń w kaburzepod pachą. Przestraszony barman cofnał się odruchowo i uniósł rece jakby chciał się zasłonić w bezsensownej ale jakże naturalnej próbie powstrzymania ciosu czy strzału. Ale Cass wyciągnął jakiś papier, połozył go na blacie baru, dobitnie stuknął go palcem i zadał jakieś pytanie.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Bosede "Baba" Kafu



No i mieli pat. Zmagania trwały już z kilkanaście godzin i nadal nie mógł się wyłonić zwycięzca. Kluczowym było te pusty pas pola przez który obie strony miały doskonały widok a więc i pole ostrzału. Poza poranną kontrą Stalowych Ćwieków wspartych siłami żołnierzy Posterunku żadna ze stron nie kwapiła się wychodzić na otwarty teren by stać się tylko bardziej ruchomym celem strzeleckim. Do tego obie strony miały niezłe pozycje obronne. Jedną chroniły budynki a drugą las. Obie pilnowały się by nie wystawiać się na cel z kryjówek i otwierały ogień gdy sądziły, że są spore szanse na zlikwidowanie wroga.

Zaraz po zdublowanej eksplozji granatów wśród improwizowanego parkingu wśród budynków przez widoczne szczeliny i okna powstało jakieś zauważalne zamieszanie, krzyki i bieganina. Najwyraźniej ten atak albo wkurzył albo przestraszył obrońców na tyle, by przestali pilnować reżimu ogniowego dając okazję do puszczenia im serii przez cybermutanta. Widział jak pociski demolują okna, zewnętrzne i wewnętrzne ściany budynku i gdy przestał nikt się już tam nie poruszył. Albo trafił więc na amen likwidując wroga na miejscu albo spudłował haniebnie. Ranni by wrzeszczeli choć chwilę. Samemu wówczas nie doczekał się kotry ale nie było co kusić losu zostając w tym samym miejscu.

Aaron nie okazał się tak całkiem posłusznym współpracownikiem i odmówił strzelania w baki motocykli. Twierdził, że jego pociski i tak nie spowodują zapłonu, będzie musiał zmienić pozycję a i tak co miało być poszatkowane to na pewno granaty zrobiły swoje. Baba musiał więc zmienić rkm na szturmówkę o dużo mniejszej sile ognia ale za to celniejszej i zdolnej do swobodnego strzelania pojedynczym ogniem. Strzelił trzykrotnie z czego dwukrotnie na pewno trafił bak bo pocisk zauwazalnie rozewał wątłą puszkę metalu zniekształcając go na dobre. Jednak dym po wybuchach stopniowo rzedł ogień przygasł i nie wyglądało na to by miało coś tam wybuchnąć jak miał nadzieję. Do tego odezwała się broń przeciwnika szatkując wściekle zarośla i pnie drzew w jego rejonie. Zapewnie o ile nie pudłowali straszliwie to jeszcze go nie zauważyli ale może strzelajac na słuch mieli całkiem niezłe podejrzenie z którego rejonu lasu akurat strzelał. Dalsze prowadzenie ognia z tej pozycji zwiększało tylko szanse na wykrycie. Uszedł z tamtąd i znów wpadł w sidła. Na szczęscie takie na drobną zwierzynę więc tylko drut zawinął mu sie wokół gadziej stopy szarpiąc nim gwałtownie i stopując momentalnie ale gdy miał swobodę manewru dzięki swojej hebanówce to nie stanowiło istotnej przeszkody.

Południowy atak jaki Baba ustalił razem z Aaronem nie był jednak już taki pomyslny. Baba zauważył jakąś nie ostrożną sylwetkę poruszającą się w oknie i natychmiast oddał do niej serię z Minimi. Plutonowa broń wsparcia szarpnęła ale mocane cyberłapy mutanta opanowały wierzgającą bestie i pociski pomkneły ku celowi, obramowały jego, framuge okna rozrywając ją przy okazji, zasypując odłamkami szrapneli wnętrze pomieszczenia i rozbijając się o ścianę wewnątrz domu niejako przy okazji przeszywając cieplną sylwetkę w przenicowany ołowiem ochłap mięsa rzucając nim o tą poszatkowaną ścianę.

Tym razem jednak spotkał się z precyzyjniejszą kontrą. Z jednego domów nadleciał rój pocisków i co prawda żaden go nie trafił ale to, że przeszywały się wręcz muskając się o niego jasno świadczyło, że strzelcy widzą swój cel. Okazało się, że mają też grubsza artylerię. Prawie zaraz potem lasem targnęła eksplozja zasypując Schroniarza szrapnelami ziemi, drzazg i metalowych odłamków a fala uderzeniowa powaliła go na ziemię. Granat. To musiał być granat. Granatnik właściwie bo był raczej poza zasiegiem większości człowieczych rzutów i raczej by zauważył grenadiera wcześniej. Ale jak się gdzieś skitrał z granatnikiem i odpalił po zlokalizowaniu celu to właśnie tak by to wygladało. Eksplozja jednak zasłoniła najwyraźniej widok strzelcom bo strzelali dalej na ośleb ponad powalonym Bosede. Ten jednak musiał zwiewać nim grenadier zgodnie z regulaminem powtórzy swój atak o ile nie miał skrajnie mało amunicji. Atak faktycznie powtórzył się ale Baba zdołał się wycofać poza zasieg rażenia drugiej eksplozji skierowanej chyba na pamięc w miejsce jego ostatniego pobytu. Strzelanina ustała gdy odezwał się pojedynczy strzał i Aaron po chwili zameldował, że trafił jednego szmaciarza. Faktycznie gdy umilkły eksplozje dały się z budynków słychac jakieś jęki i zawodzenia.

Samego grenadiera jednak ani Babie ani Aaronowi nie udało się zlokalizować. Po częstotliwości strzałówgranatnika można było oszacować, że o ile nie zwlekał celowo z oddaniem strzału to ma jednostrzałowy granatnik. Pewnie coś z rodziny M 203, samodzielny M 320 albo klasyczny M 79. Automaty strzelały zdecydowanie szybciej i mogły nawet strzelić serią. Co prawda błyskwiczny pad na ziemię i osłona z solidnego pniaka o który dotąd rozbijała się większość wystrzelonego ammo złagodziła skutki eksplozji a podskórny pancerz zatrzymał większość odłamków które rozrzarzone utkwiły w skórze i tuż pod nią nie mając impetu wytarczajacego do przebicia się do mutancich trzewi ale fala uderzeniowa jednak pokiereszowała Babę.

Był więc pat. Obie strony trwały na swoich pozycjach licząc na wyczerpanie tej drugiej. Baba z Aaronem przespali się trochę dając choć chwilę wytchnienia. Po kilkunastu godzinach walki i warty musieli już posilić się zapasami. Jeśli walka szybko się nie roztrzygnie to zwłaszcza wwypadku manierek sprawa mogła zacząćwyglądać nieciekawie. Co robili tamci właściwie nie było wiadomo. Obaj jakby się nie rozstawiali nie mogli kontrolować wszystkich podejść, ścian, drzwi i budynków. Nie można było więc wykluczyć, że jakiś ruch pomiędzy budynkami trwa poza zasięgiem ich wzroku. Ponieważ większość czy żywych czy zabitych przeciwników nadal tkwiła w budynkach poza ich wzrokiem ciężko było oszacować ich liczebność ich straty. Po całym dniu walki i obserwacji wydawało im się jednak, że przeciwnik koncentruje się w kilku, centralnych budynkach. Pozostałe, głównie te na obrzeżach zdawały się być pozbawione życia. Ale pewne to też nie było. Może jako potencjalnie najbardziej narazone na wrogą penetrację po prostu przeciwnik był tam bardziej czujny.




Topek; Ruiny; stara szkoła; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Will z Vegas


Gruz odsunął się odwalony zmęczonymi, nie nawykłymi do ciężkiej, fizycznej, harówy rękami i potoczył po stercie tego odwalonego już wcześniej i wreszcie na skórze dało się wyczuć powiew świeżego powietrza. Wolni. Wreszcie wolni. Zdawałoby się wieki trwało odkąd zostali uwięzieni w tej ciemnicy. Właściwie nie mieli pojęcia o świecie na zewnątrz a więc i porze doby. Ale sądząc po pustej manierce którą miał tylko dorosły musiało chyba minąć z parę godzin.


Wcześniej uciekli z walącej się klatki schodowej właściwie w ostatniej chwili. Opadła ich fala uderzeniowa kamyków, piachu, pyłu i co troche większego gruzu wzburzona przez zapadającą się budowlę. Ogarnął ich rumor, hałaś, pył i ciemność. Will nie wiedział jak długo leżeli bo w kompletnej ciemności łatwo można było stracić poczucie orientacji czasu i przestrzeni. Może nawet ich aż tak ogłyszyło, że stracili przytomność? A może mu sie tylko zdawało.

Ale jak się w końcu ruszyli jęcząc, stękając i nawołuj siebie nawzajem. Znów byli we trzech. I raczej byli cali, podmuch najwyraźniej tylko ich poprzewracał, otumanił, opylił i zostawił trochę siniaków i zadrapań na pamiątkę. Wyglądało na to, że mogą iść dalej ale gdy po ciemku przedarli się przez może dwadzieścia czy trzydzieści kroków natknęli się wręcz na bliźniaczy zawał. Korytarz miał trochę bocznych pomieszczeń ale wszystkie były ślepe bez żadnych drzwi czy wyjść gdzieś dalej. Utknęli pogrzebani żywcem pod ruinami szkoły. Gdy dotarło to do obu chłopców ten ranny rozpłakał się a ten drugi też chyba był tego bliski.

Ale farciarz z Vegas nawet w takiej sytuacji był farciarzem z Vegas. Przy starym zaawale wyczuł coś jakby szczelinę przez którą szedł cug. Gdzieś z boku przy samej podłodze jakby zasłaniało jakąś dziurę zawaloną gruzem. I faktycznie tak było. Gruz jednak obsypywał się. Will do maratończyków czy siłaczy nie należał, zawalone suchoscią i pyłem usta oddychały cięko z chrypiącego wysiłku a na opylonej twarzy żłobiły przejścia zacieki potu więc robota szła mu wybitnie opornie. W końcu jednak przebił się.

Powstały otwór był na tyle duży, że dało się przez niego przejść. Po drugiej stronie czuć było wyraźniejszy powiew. Mieli wreszcie wyjście. Choć chyba nie na powierzchnie sądząc z takiej samej ciemności jak po ich stronie. Jednak powiew sugerował, że skadeś te powietrze i dokądś leci. Była szansa, że w końcu wydostaną się z tych podziemi. Woda już się skończyła a bez niej nie wytrzymają tu zbyt długo.

Wówczas Will’owi zdawało się, że coś słyszy. Jakby szuranie czy przesuwanie. Gdzieś po prawej stronie tego właśnie zrobionego otworu. Chociaż w sumie nie był pewny, bo przecież ekspertem od wyłapywania odgłosów nie był. Może echo tego potoczonego ostatniego kawałka gruzu? A może jacyś ludzie z powierzchni? Albo jeszcze co innego.




Pustkowia; Alpena Airport; karawana Szczoty; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Szuter i siostry Winchester



Po minie Tod’a Szuter widział, że chyba mają zbliżoną opinię o sztuce posługiwania się autem przez obie siostrzyczki z Detroit. Ruszyli we dwóch w stronę hangaru. We wnętrzu panował półmrok jak zazwyczaj w Ruinach. W półmroku wyróżnili kilka sylwetek porzuconych mniejszych samolotów. Po za tym widać było ślady zeszłorocznych ognisk na płycie hangaru. Walało się mnóstwo palet, beczek, przewróconych metalowych regałów i szafek tworząc rumowisko choć głównie pod ścianami. Udało im się przesunąć wrota choć skrzypiały przy tym niemiłosiernie. Okazało się, że faktycznie w tym sezonie też da się je zamknąć w razie potrzeby. Hałas spłoszył jakieś drobne latadełka pod sufitem budynku. W półmroku nie było widać co to dokładnie jest ale chyba jakieś ptaki, nietoperze czy tego typu drobnica.

Skrzeki pobudziły jakieś inne jazgoty w sąsiednim hangarze. Zaintrygowany zwiadowca wolał to sprawdzić niż zgadywać co tam może być. Przez szczelinę w ścianie hangaru dostrzegli kilkanascie stworzeń w jednym z rogów pomieszczenia. Wyglądały dość nędznie. Trochę jak jakieś kurczaki ale z dużo większymi dziobami. Albo może takie głowy miały wydłużone. Wielkościowo też wyglądały mniej więcej jak kurczaki. Hegemończykowi coś świtało, że widział już kiedyś podobnego stworka ale w klatce. Jakis jajcarz pokazywał kiedyś to to jako zmutowaną papugę. No faktycznie miało w sobie trochę ptasich cech. Ale po prawdzie nie wiadomo co to właściwie było. Tak w klatce czy nie nie wygladało zbyt groźnie. Tod sprawiał wrażenie ucieszonego tym odkryciem bo jak twierdził nadawały się do jedzenia. Miało też i mniej przyjemny aspekt bowiem prowadziły nocny i dość jazgotliwy tryb życia. I żyły w stadach. Te co tutaj widzieli to pewnie strażnicy a reszta odsypia nocne harce.

Sprawę punktu obserwacyjnego można było załatwić dwójnasób. Pierwszy topo prostu wejść po drabinie na dach hangaru. Z tamtąd powinien być całkiem niezły widok na okolice. Ale też i było sie wystawionym na aurę no i ktoś by się postarał to pewnie dałby radę spaść czy sturlać się z tego walcowatego dachu. Drugą i wygodniejszą opcją była więc wieża kontrolna. Tam dostali się bez problemów. Drzwi na ziemi były rozwalone na oścież może i od początku wojny a potem był nieco nerwowy kawałek bo wewnątrz wieży dominowała właściwie tylko klatka schodowa wokół niej o dość skąpym oświetleniu więc bez światła szło się nawet w dzień prawie po ciemku. Poza jednak puszkami na schodach, kawałkami pomniejszego gruzu, chrzęszczącego szkła, rozbitych szklanych i zgniecionych plastikowych butelek najbardziej dramatycznym znaleziskiem była zniekształcona i zaśniedziała łuska kal. .38 Special.

Na górze powitał ich dla odmiany pochmurny dzień czyli całkiem jasny widok po tej ciemnej klatce schodowej. Na a na zewnątrz widok faktycznie jak mówił Tod sięgał właściwie na całą główną płytę lotniska. Tylko fragmenty za wrakami czy budynkami były skryte przed obserwatorami z wieży. Wewnątrz znaleźli trochę śmieci świadczące o bytności ludzi choć pewnie sprzed sezonu czy nawet paru. Porzucone pety, kości drobnych zwierząt, improwizowane popielniczki z puszek jasno wskazywały, że miejsce jak na swoje opustoszenie bywało wykorzystywane dość często. Było jednak do tego wręcz idealne więc nie było to dziwne. Znaleźli nawet minutnik. O dziwo przedwojenny chronometr przeznaczony do odmierzania czasu w kuchni po nakręceniu wciąż działał i dzwonił głośno jak klasyczny budzik. Prosty mechanizm można było ustawić od kilku minut do 60 bo na tym sie limit kończył.

Z góry widzieli obaj też grzebiące siostry. Najpierw grzebały coś przy skrzydle samolotu, potem coś z niego wygrzebały, jakieś giętkie płachty chyba a potem zaczęły grzebać przy samochodzie. Ta z torbą zanurkowała pod brykę i nie wyłaziła z tamtąd dłuższy czas a jak w końcu wylazła to zaczęła grzebać coś pomiędzy bagaznikiem a tylnym siedzeniem chyba. Zaś ta z karabinem jej w tym dzielnie asystowała.

W międzyczasie siostry Winchester zorganizowały sobie wsparcie techniczne w postaci schodów dojazdowych, a następnie poradziły sobie z naprawą miski która była niezbędna do dalszego funkcjonowania samochodu, obłożeniem baku samouszczelniającą się pianką a Whitney zaczęła wyklepywać maskę by jej nadać choć z grubsza kształt z przed zderzenia. Tina rozglądając się jednak to tu to tam widziała drugą, samczą parę jak buszują po hangarach a potem przenoszą się do wieży. Był z tamtąd świetny punkt obserwacyjny i tamci musieli je widzieć. Przez lornetkę mogła dostrzec nawet ich sylwetki przez okna w koronie wieży.

Zauważyła po jakimś czasie też coś innego. Przez środek płyty przebiegała nieregularna, kropkowana linia dość rzucająca się w rangerskie oko wśród ocalałych od dnia zagłady regularnych linii, kropek, znaczników, trójkatów, cyferek i kresek nabazgranych na betonie czy asfalcie. Linia układała się w nieregularny trop żywego stworzenia. Były to dziwne, trójpalczaste ślady. Trop ni to łukiem ni to slalomem mniej więcej pomiędzy tylną ścianą hangaru a warstwą wysokiej trawy. Ślady były widoczne gołym okiem bowiem odciskały się dziwnie czerwonawym śladem jakby to coś wlazło w jakieś czerwone błocko czy coś podobnego zostawiając mokre odciski na betonie lotniska. Ślady wskazywały na to, że istota jest dwunożna. Musiała być chyba też dość wysoka sądząc po długości kroków. Prawdopodobnie z grubsza jak człowiek. Bez odcisków jednak w miększym podłożu ciężko było oszacować jego masę. No i samego stworzenia w tej chwili nie było ani widu ani słychu choć pewne przełaziło tędy w ciągu doby sądząc po jakości zachowanego tropu.

Obie grupki i przy samochodzie i w wieży zauważyły jak przez tą samą bramę co kilka godzin oni wjechali z takim głosnym hukiem teraz spokojnie, dużo ciszej wtoczyła się reszta karawany Szczoty z która rozstali się o poranku. Wjeżdżali spokojnie poprzedzeni konnymi zwiadowcami wśród nich była również Sedna. Chyba mieli raczej spokojną podróż bo nie widać było braków ani wśród wozów, koni ani załogi.




Detroit; dzielnica Runnerów; kręgielnia; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Alice "Brzytewka" Savage



Zdążyła. Z trudem ale zdążyła. Dość niby prosty z założenia plan spakowania się na podstawione przez szefa gangu bryki w detalach okazał się całkiem skomplikowany. Rzeczy kojarzących się z lekami czy medycyną niby w zasobach kliniki Brzytewki nie było aż tak wiele a na pewno duż mniej czym dysponowała w Hope a co chciałaby chociaż częsciowo tu mieć ale jednak okazało się, że nawet nie na sama furgonetke ale nawet autobus i jeszcze z prywatnym wozem Alice ochrzczonych przy zakupie przez bliźniaków “Piczkowozem” jest całkiem trudno się zabrać.

Jak się chciało to nagle wszystko okazywało się przydatne, potrzebne, niezbędne lub mogące sie przydać. Do tego trzeba było zabrać ludzi a samych jeńców był tuzin. Nawet gdy wykorzystano przydzielony im autobus przedwojennych służb penitencjarnych wciąż był kłopot z zapakowaniem wszystkiego. Wszyscy się na wszystkich darli, poganiali, wyzywali a w samym centrum tego majdanu latała jak poparzona głowna szefowa tej hałastry.

Jej pomysły zdumiały chyba zdecydowaną większość obecnych Runnerów. No, że bandaże trzeba brać czy jakies leki czy ten złom do krojenia no to trafiało to do nich do przekonania i problemów z tym nie było. Bardzo chętnie pakowali i nosili żywność a zwłaszcza zapasy alkoholu podobno medycznego. Ale śpiwory, poduszki, materace czy brudne folie po które jeszcze prawie do ostatniej chwili musieli przetrząsać pobliskie domy i ulice? Do wyobraźni przeciętnego gangera jakoś nie trafiało to do przekonania i od razu bierny opór i poziom marudzenia gwałtownie wzrósł.

Zaś prawdziwa awantura zaczęła się gdy Brzytewka oznajmiła, że zabierają “Piczkowóz” oraz, że ma jeszcze w ostatniej chwili sprawę do załatwienia na mieście. Te dwie decyzje zdecydowanie pogrzebały gdzieś początkowy świetny humor jaki towarzyszył większości z nich gdy Guido oznajmił, że jadą na pierwszą w tym sezonie wyprawę. Gdy odjeżdżała swoim różowiutkim i kompletnie niegangerskim suv-em żegnały ją ciężkie i nieprzychylne spojrzenia.

Zaś całkiem inne powitały ją na miejscu przeznaczenia. Ivy i Szajba byli wręcz uradowani, że się u nich pojawiła. Wreszcie! Niby była już tyle w mieście, tyle słyszeli i o niej, jej klinice no i o Meczu Otwarcia oczywiście no a zjawia się dopiero teraz. Gdy okazało się, że też właściwie ma czas się pożegnać i niewiele więcej no to cóż, zostawało się pożegnać, zostawić wiadomość czy list i życzyć sobie nawzajem powodzenia.

Pod kręgielnię wróciła i niewiele przed wyznaczoną porą. Tak naprawdę zostawała jej wiara, że jej ludzie nie nawalą i bez jej nadzoru zjawili się już na miejscu zbiórki. Odkąd się rozstali straciła bowiem mozliwość ich kontrolowania czy wpływania na nich. Ale byli. Czekali na nią, jej piczkowóz i nieszczęsnego Chrisa za jego kierownicą który momentalnie stał się posmiewiskiem całej bandy, że dał się babie zgnębić za kierownicą. On, niby taki ganger i Runner a prowadził piczkowóz laski która nie znała się ani na samochodach ani na prowadzeniu ich i co jak co ale reguł Wyścigu nie kumała kompletnie. A Chris jak chyba każdy z Det był wybitnie wyczulony na zarzuty względem prowadzenia pojazdów czy znania się na nich. Teraz jego i tak chwiejna pozycja w autorytecie runęła i zanurzyła się po czubek czupryny poniżej najbardziej zabagnionej kałuży. Już chyba ciężko było znaleźć maszynę którą by była większa siara prowadzić. Przynajmniej z puntu widzenia Runnera i Detroitczyka.

Sama kolumna jednak robiła wrażenie. Poza jednym, różowiutkim wyjątkiem wszystkie auta były wybajerzone kolcami, płytami ochronnymi, klatkami bezpieczeństwa, taranami, katapultami, szperaczami czy bronią. Całośc dodawała otuchy i śmiało można było widać na pierwszy rzut oka, że ma się do czynienia ze zgraną machiną bojową zorganizowaną do uderzenia w konkretny cel.

Brzytewka widziała już znajome twarze, bryki, grupki które zbierały się na parkingu wokół kregielni. Parking był spory ale i maszyn było sporo. Takiej kumulacji sił nie widziała od czasu powrotu z Cheb. Guido znów ruszał prawie całością swojej bandy, w mieście mało kto zostawał. On sam przechadzał się pomiędzy swoimi ludźmi i ich maszynami. Pozdrawiał ich a oni jego. Klepali się po ramieniach, wspominali jakieś wcześniejsze epizody, obiecywali następne obietnice, gamble i przygody czy po prostu podawali sobie ręce czyśmiali się. Znów był tym ich starszym bratem i kumplem za jakiego uważała go zdecydowana większość szeregowych Runnerów. Liderem a nie dowódcą, przewodnikiem a nie tyranem, kimś kto zabierał ich po zebranie gambli i chwalebny powrót a nie na zwykłe mordobicie z Schultz’ami czy Camino.

Byli też wszyscy ze sztabu poza bliźniakami których wysłał wcześniej na rekonesans. Podeszdł też do Alice i też się roześmiał widząc Chrisa skazanego na różowiutki łagier. - A on czym ci podpadł na sam koniec? - roześmiał się ponownie wskazując na smętnego sanitariusza który już nie wiedział gdzie głowe ma schować. - Wszystko jest? Wszystko gra? - spytał lekarki choć dość wyraźnie było widać, że oczekuje jak wszędzie wcześniej tylko twierdzącej odpowiedzi.

A potem ruszyli. Zrobili jeszcze powolny wyjazd z dzielni co przerodził się prawie w niezapowiedzianą paradę i zarówno Runnerzy wyjeżdząjacy z miasta jak i zostający w nim darli się do siebie nawzajem, machali rękami, śmiali się, walili w klaksony, dzwony, skądeś wyciągnięte trąbki i gwizdki. Niektórzy co gorliwsi nawet odprowadzali swoimi brykami kolumne Guido aż na pogranicze Ruin dawnego Detroit. Dopiero opuszczając te zamieszkałe tereny kolumna ścichła i wyraźnie przyśpieszyła. Alice i tak szybko straciła orientacje gdzie się znajdują, zwłaszcza, że zapadały już ciemności.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline