Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-02-2016, 23:12   #161
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
dialog przy współpracy z MG

Lynx celowo opóźniał udanie się na opatrywanie do Kate. Przepuścił obu łowców maszyn i Nico, chcąc zostać ostatni w kolejce. Kiedy już przyszła jego kolej zrzucił cały szpej na jeden stosik i ruszył w kierunku celi, tymczasowo zamienionej na lazaret. Serce miał w gardle, pamiętał bowiem ich ostatnie spotkanie w Kościele, tuż po pogrzebie Miltona. Na samą myśl o tym i o jej słowach, coś kłuło go nieznośnie. Teraz też, kiedy przyszła na posterunek nie zaszczyciła go nawet cieplejszym spojrzeniem, co nie rokowało dobrze na przyszłość. Zajął wskazane przez nią miejsce i cierpliwie poddał się jej zabiegom. Jedno się nie zmieniło dłonie miała zręczne i delikatne, takie jakie zapamiętał, kiedy po raz pierwszy go opatrywała, wycieńczonego i poranionego. Wreszcie przełamał suchość w gardle i odezwał się: - Próbowałem sam się trochę pozszywać… ale chyba za mało Cię podpatrywałem wcześniej - nawiązał do prowizorycznych opatrunków jakie zrobił dla siebie jeszcze na bagnach.

- Nie gadaj tyle. Wiercisz się jak gadasz. - odparła chłodno kończąc zakładanie opatrunku. Do niego podobnie jak i do poprzedniej trójki właściwie nie odzywała się poza krótkimi, typowo medycznymi poleceniami gdy miał podnieść to, czy rozpiąć tamto albo się nie ruszać. Wyglądało na to, że od czasu rozmowy w kościele nic nie zmieniło jej nastawienia.

- Nie mam innej możliwości by z Tobą pogadać. Od przyjazdu nie chcesz zamienić nawet jednego zdania ze mną … - głos miał ściszony, niespecjalnie chciał by reszta słyszała ich rozmowę. - Nie proszę o przebaczenie, ale pozwól mi wyjaśnić cokolwiek? Potem będziesz miała całe życie by mnie nienawidzić…

- Wyjaśnić? - kobieca sylwetka na moment zamarła z dłońmi w swojej torbie gdy schowała w nich kolejny medyczny przyrząd. Przez ten moment patrzyła bezpośrednio na snajpera chyba pierwszy razk odkąd spotkali się pierwszy raz w tym sezonie. I ten dostrzegł gotujące się na dnie jej oczu pokłady tłumionej dotąd furii. - Wyjaśnić tak? - powiedziała kiwając twierdząco głową i zkończąc ruch w dziwnie głosnym trzaskiem zamykając swoją torbę. - To może pozwól, że ja ci coś wyjasnię… - rzekłabiorąc się pod boki i sylwetka, mina i głos miały ciepłotę i siłę sunącej lawiny. Na razie jeszcze sunęły pierwsze grudy i kamienie ale jednolita fala białej śmierci niszcząca wszystko na swojej drodze musiała spaść już nieuchronnie.

- Nie rozmawiam z tobą bo nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Wszystko dobitnie powiedzieliśmy sobie w ostatnim razem. TY mi dobitnie wszystko wyjaśniłeś i pokazałeś gdzie moje miejsce, szacunek i troska dla mnie! - warknęła dając upust swojej złości i wskazując oskarżycielsko palcem na siedzącego na pryczy snajpera.

- Nie zostawiłeś mi nawet głupiej kartki! - wrzasnęła z furią, że wszyscy będący w budynku musieli to usłyszeć. - Ale swojej superstrzelby nie zapomniałeś wziąć! To wiesz co Lynx? Z nią układaj sobie życie a nie ze mną! - krzyknęła znowu na cały posterunek.

- Ale byłam głupia, że się z tobą zadawałam. Nie mogę uwierzyć, że tak się dałam nabrać na tę twoja aurę przybsza z znikąd. A mówili mi ludzie bym sobie znalazła fajnego chłopaka stąd bo z obcymi to nie wiadomo na czym się stoi. Ale nie! Ja byłam ślepia i głupia! Tłumaczyłam jak debilka, że ty jesteś inny. Ten dobry facet. Ale jednak dzięli Lynx, że wyprowadziłeś mnie z tej kpiny! Przejżałam na oczy wreszcie. Dzięki tobie. Pokazałeś mi gdzie moje miejsce i co się naprawdę dla ciebie liczy. No na pewno nie ja. - furia jaką odczuwała kierowała jej słowami i ciałem. Na przemian mówiła spokojnie, albo prawie schodziła do szeptu by nagle wybuchnąć wrzaskiem na cały budynek. Nie przypominał sobie by kiedyś widział ją aż tak wkurzoną.

- A jak zniknąłeś oczywiście jak debilka poszłam cię szukać. Bo na pewno coś się kochanemu Nathanowi stało. Bo przecież takie ciekawe życie sobie prowadził póki nie przybył tutaj to może znów się zaczęło. I szukam, pytam, latam jak wariatka po całym Cheb i nic. No wsiąkło i chłopa nie ma. Zwiał i dał dyla dokładnie tak jak mi mówili przez dwa lata. Znudził się wiejskim życiem i taką nudną wieśniarą jak ja. Ale myślę sobie na pewno nie. Na pewno coś się stało. Może miał wypadek abo gdzieś leży ranny i potrzebuje pomocy. Więc tak ludziom jak kretynka powtarzam. I przylatuję w końcu tutaj do Daltona i Briana, potem do świętej pamięci pastora Miltona i razem organizujemy poszukiwania. Obaj poruszyli całe Cheb by cię znaleźć! Bo jak zgłosiłam oficjalne zaginięcie to szeryf zaczął oficjalne poszukiwania. I szukaliśmy cię! Całe Cheb cię palancie jeden szukało! Wszyscy rzucili co mieli do roboty przed zimą i cię szukaliśmy! Cały tydzień! Brian z Eliottem przeszukali nawet te bagna, doszli aż do farmy Fergusona i nic! Zwiał chłop, zniknął, kamień w wodę! Niech cię szlag Lynx! - wywrzeszczała swoją złość, upokorzenie i ból miotając wściekle prócz gromów słów również błyskawice z oczy.

- A teraz wracasz i co? No nic. No zjawiłeś się i co? Mam c się rzucić na szyję? Błagać byś został? A może znowu jak głupia latać za tobą? Nie, Lynx, znajdź sobie jakąś głupią małolatę i jej taki kit wciskaj. Ja się nie będę bawić z tobą w takie głupie gierki. Nawet teraz polazłeś na jakieś głupie polowanie a ja oczywiście mam się domyślać co się znowu stało. Więc bywaj i nie zawraca mi więcej głowy Lynx. - zakończyła zmęczonym głosem po czym wzięła swoją torbę i najwyraźniej zamierzała opuścić celę i jej rezydenta.

Snajper zagrodził jej drogę do wyjścia: - Nie znudziłem się wiejską wieśniarą, nie odszedłem też z własnej woli. Nie wypuszczę Cię dopóki Ci wszystkiego nie wytłumaczę! - poniósł trochę głos, miał w dupie czy usłyszy to reszta. - Znałaś moją przeszłość, mówiłem Ci o niej, zaakceptowałaś to i dałaś impuls do tego, żebym się zmienił. Wiedziałaś, gdzie służyłem w wojsku. Potem robiłem w kompanii najemniczej, o tym też wiedziałaś. Robiliśmy kiedyś robotę na Południu, przy okazji tej akcji, zginął młodszy brat naszego zleceniodawcy. A ten przysiąg nam zemstę, nie myśleliśmy jednak, że miał środki i znajomości by ją zrealizować. Znalazł mnie w Cheb… i zagroził, że zacznie zabijać bliskie mi osoby, jeśli nie opuszczę miasteczka i nie oddam się w jego ręce… - ręce snajpera zacisnęły się na prętach drzwi prowadzących do celi. - Nie chciałem ryzykować ani twoim życiem, ani nikogo z miasteczka… to był chory, opętany rządzą zemsty człowiek, o dużych możliwościach jak się okazało. Nie zostawiłem kartki, bo nie myślałem, że wyjdę z tego żywy… Powiedziałem Ci prawdę - dokończył z bólem w głosie - wróciłem tylko dla Ciebie… co innego miałoby mnie tu sprowadzić z powrotem? Wiem, że zawiniłem, że Cię zraniłem, ale tamten czas z Tobą, był dla mnie bardzo ważny… zmieniłaś mnie. Jeżeli to co było między nami już nic dla Ciebie nie znaczy… to dam Ci spokój, nie będę Cię już więcej nagabywał.

- Nie zostawiłem kartki bo nie myślałem, ze wyjdę z tego żywy?! - fuknęła wkurzona weteryniarz. - Czy ty jesteś jebnięty? - Kate przedrzeźniła snajpera kręcąc z niedowierzaniem głową. Patrzyła przy tym pytaniu jak zwyczajowo matki patrzą się na swoje pociechy słysząc jakąś wybitnie głupią wymówkę. - Miałeś czas zabrać swoje spluwy i graty pod okiem tego palanta co przyjechał po ciebie a jakoś nikt go prócz ciebie tu nie widział a ty olałeś napisanie nawet głupiej kartki?! - znów złość i poczucie krzywdy wzięło nad nią górę i najwyraźniej to bolało ją najbardziej. Brak jego zaufania do dla jej zrozumienia jego, jego przeszłości i jego samego. W krytycznej chwili nie zdecydował się powiedzieć jej zaufać i zostawić garść prawdy na kartce. Tego najwyraźniej nie chciała mu darować bardziej niż czegokolwiek innego w tym jego paromiesięcznym zniknięciu.

- I wiesz co Lynx? Ja się widocznie nie nadaję do takiego życia. Nie chcę być częścią takiego rozrywkowego i wielkoświatowego życia. Póki tu byłeś nie różniło się moje życie od tego co się dzieje u moich sąsiadów ale to co się ciebie tyczy i co ty wyprawiasz to po prostu nie dla mnie. Powiedz mi coś ilu jeszcze ludzi zabiłeś? Ilu z nich może tak jakby nic tutaj, czy nawet do domu. DO MOJEGO DOMU! i tak sobie zastrzelić mnie czy ciebie? Zgaduję z tego co mówiłeś, że nie zabiłeś w życiu tylko jednego człowieka i chyba tych paru ważniejszych także. Zresztą ty się nie chcesz zmieniać i dobrze ci z tym. Zobacz co robisz po przyjeździe tutaj. Od razu polazłeś sobie gdzieś tam co cię tak pocięło. Pewnie widłak sądząc po ranach i o tym, że na bagnach. No i sobie polazłeś a ja co? Mam grzecznie w domu czekać na twój powrót? Może obiad wstawić bo głodny wrócisz? I rzucić ci się w ramiona, że jeszcze jesteś? A gdzie powiedz, mi znowu gdzie do cholery byłeś jak byłam w drodze do Topek i na nas napadli bandyci co? Obroniłeś mnie wtedy? Nie. Znowu cię nie było jak byś się przydał! Dobrze, że zabrałam się z tymi Schroniarzami to jakoś ten jeden nas z tego wygadał. No ale napadli nas. Musieliśmy się wykupić by przejechać. A wracałam już sama. Kto wie co by było gdyby nadal tam stali. I powiedz mi Lynx po cholerę mi ktoś taki jak ty skoro nie ma go przy mnie gdy jest mi potrzebny? A dupę do ruchania na pewno sobie gdzieś tu znajdziesz albo gdzie indziej bo przecież te Cheb to zwykła wiocha prawda? - Austin nawijała dalej i złość na stare i nowe uczynki Lynx’a wcale jej nie przechodziła. - Więc wysłuchałam Cię a teraz odsuń się i zejdź mi z oczu. - syknęła zimno choć w pomieszczeniu obok to jak i większość ich raczej już regularnej kłótni niż rozmowy było raczej słyszalne całkiem dobrze. Chyba przez grzeczność na razie nikt się nie wtrącał w ich sprzeczkę.

- Przecież w kościele kazałaś mi spieprzać - teraz on podniósł głos - miałem Cię tam na kolanach błagać? Szeryf potrzebował ludzi, to z nimi poszedłem. Powiedziałabyś słowo, to pojechałbym z Tobą do Topek!!! - trochę się zdenerwował, nie na nią, tylko na to, że mogło się jej coś stać. - Nie nie zostawiłem żadnej kartki, wiedziałem, że byś mnie szukała!!! Tego chciałem uniknąć.... dostałem ultimatum, opuszczam Cheb i nikomu się nic nie stanie, a my wyrównujemy rachunki między sobą, albo zostaję i zaczną ginąć niewinni!!! Tak zabijałem!!! Ale o tym wiedziałaś już w zimie, wtedy mówiłaś, że wybaczasz i mam zostawić przeszłość za sobą… Zostawiłem!!! Nie jestem grzecznym chłopcem… ale przez moje zniknięcie chciałem ochronić Ciebie, do jasnej cholery! Myślisz, że po co wracałem tutaj? Całą zimę pieszo? Dla pięknych widoków i świeżego powietrza - zrobił jej miejsce w wejściu do celi. - Idź, nie musisz się martwić, mnie masz już z głowy… - dodał ciszej.

- Jak miałam ci powiedzieć, że jadę do Topek jak cię nie było! - krzyknęła ponownie lekarka od zwierząt słysząc argumenty snajpera. - Właśnie o to chodzi! Nigdy cię nie ma! Po co mi facet którego nigdy nie ma!? - dodała ze zirytowaną złością. - To idź sobie być tym niegrzecznym chłopcem i swoimi ciekawym życiem i przygodami gdzie indziej. Ja ma dość. I cieszę się, żeśmy to sobie wreszcie wyjaśnili. - rzekła na odchodne oschłym tonem wychodząc z celi i ruszając w głąb biura szeryfa.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 19-02-2016, 23:32   #162
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
dzięki dla Adiego za dialog

Gordon siedział przy stoliku, oczy zamykały mu się ze zmęczenia ale chciał jeszcze chwilę spokojnie posiedzieć i pomyśleć. Wiedział że jak tylko rzuci się na łóżko to obudzi się dopiero następnego dnia. Zaczynał się jednak całkiem nieźle czuć w tej dziurze. Jeszcze do wczoraj nie wiedział zbytnio po co zawędrowali tutaj do Cheb… co im pieprznęło do łba że poszli w takie bagno, bo właśnie stwierdził że na pewno nie były to ślady maszyn… coś pchnęło ich w objęcia tego miasteczka. Walker nie był fanem wiary w przeznaczenie, wolał myśleć że sam jest kowalem swojego losu. Ostatnio dużo rozmyślał o swojej przeszłości i czynach które dokonywał u boku Esteban’a. Często spędzały mu one sen z powiek. Szukał przebaczenia, możliwości by odkuć się po tych wszystkich latach. Nie był religijny, nie wierzył w żadne dziwne bóstwa - zaczął wierzyć jednak w swoje sumienie. Może Cheb miało być jego odkupieniem, miejscem by zrobić różnicę… pomóc słabszym w walce z maszynami - robić to co chciał robić od początku czyli bronić słabszych, a nie wykorzystywać ich w imię wyższego dobra, jako drogę do celu. W końcu mruknął pod nosem:
- Eh… to zmęczenie zaczyna mi chyba siadać na łeb… - w tej chwili pojawił się w drzwiach lokalu Lynx, do którego Walker machnął ręką w geście przywołania go do stolika przy którym rozsiadł się zabójca maszyn.

Snajper był cholernie zmęczony, ciężar plecaka i gambli jakie otrzymał na posterunku prawie go przygniatał do ziemi. Marzył tylko o kąpieli, łóżku i spaniu, kiedy jednak otwarł drzwi do wnętrza knajpy, w nozdrza uderzył go zapach jedzenia. Nie wiedział dokładnie co to było, choć na bank była w tym ryba, to jednak poczuł nieznośne ssanie w żołądku. Zauważył siedzącego przy jednym stoliku Gordona, który kiwną w jego stronę ręką. Postanowił się dosiąść. Jednak najpierw podszedł do Jacka i pokazał mu pismo od Szeryfa, zamówił kąpiel na później i reperację ciuchów, bo te były w opłakanym stanie. Właściciel Łosia spojrzał na pismo a potem skinął głową, na znak, że wszystko jest ok. Żołnierz podszedł do Gordona:

- Odpoczywasz widzę - powiedział składając graty na stosik obok stolika - dobrze, że wyszliśmy z tego gówna żywi.

Walker kiwnął głową w geście zgody:
- Mhm… kurewsko dobrze… choć muszę przyznać że gdyby nie wasza odsiecz… - skończył w połowie zdania wojownik - więc… zastępca szeryfa na okresie próbnym? Nie miałem cię za kogoś kto potrafiłby jakkolwiek zacząć wchodzić w dupę szeryfowi… a tym bardziej naszemu dziarskiemu koleżce Saxton’owi…

Frontowy weteran uśmiechnął się krzywo: - Nie miałeś tak kiedyś, że chciałbyś odpocząć. Znaleźć miejsce dla siebie? Osiąść gdzieś? Ja tak mam, chcę tu zostać na dłużej, to chyba jedyny sposób by mnie jakoś zaakceptowali miejscowi, zresztą co do Saxtona czy szeryfa - nachylił się ku rozmówcy, wiedząc, że takich słów lepiej nie rzucać głośno: - To dupki. Napuszone i zapatrzone w siebie i w swoje zasługi dupki. To ich policyjne gówno było dobre na spokojne czasy… a jak widzisz po ścianach, czasy dla Cheb przestały być spokojne.

Gordon zgodził się ze słowami rozmówcy:
- Tak… dało się zauważyć… Cheb wiele przeszło… ale co ty chcesz z tym zrobić? Szeryf nigdzie się nie wybiera, jego przydupasy też… z tego co słyszałem gangerzy szykują się na atak, do tego maszyny na obrzeżach, wojsko, a jako wisienka na torcie cały czas chodzi mi po głowie ten cały bunkier czy co tam tutaj gdzieś jest w pobliżu… trochę tego za dużo jak na tak małą i przede wszystkim mało elastyczną i zamkniętą na obcych społeczność… nie śmierdzi ci to wszystko? - skończył odpalając papierosa.

- Śmierdzi jak cholera, sam jestem ciekaw po co Ci żołnierze. Wątpię by nie mieli jakichś planów, chyba, że faktycznie tylko na krótki odpoczynek się zatrzymali. W Nowym Jorku nic nie dzieje się bez przyczyny, nie marnują też zasobów. Coś ich tu przyciągnęło. Co do Wyspy, to ja się tam nie wybieram, nie chcę się zarazić świństwem jakie tam panuje. Słyszałem opowieści, Kate też mówiła, że to coś niebezpiecznego. Zresztą - podniósł obandażowaną dłoń - mało mamy tutaj atrakcji. Kiwnął na jedną z dziewczyn obsługujących knajpę i zamówił podwójną whiskey: - Nie zamierzam włazić w dupę szeryfowi, ale chcę mieć wpływ na to co się tu będzie działo. Oni są kurwa dramatycznie nieprzygotowani do jakiejkolwiek obrony - znowu ściszył głos przy tych zdaniach - dlatego miałbym do Ciebie prośbę, żebyście z Davidem zostali jeszcze parę dni. Może jakąś robotę podłapiecie, żarcie i wikt macie, a coś mi mówi, że to nie koniec atrakcji związanych z maszynami.

Gordon zastanowił się chwilę paląc papierosa, po chwili powiedział wypuszczając kłąb dymu:
- Atrakcje są wszędzie… ale to co się dzieje tutaj w Cheb to naprawdę przesada… eh… niech będzie… nie wiem czy Brennan się zgodzi ale ja mogę zostać tutaj kilka dni dłużej… i tak muszę wylizać rany… - zastanowił się znowu chwilę - jesteś pewny że nie chcesz wykorzystać naszych luf przede wszystkim przeciw gangerom? Z tego co widzę dwie lufy karabinowe, jeden granatnik i ze 2kg plastiku naprawdę by wam pomogły?

Żołnierz wzruszył ramionami:
- To zależy od Was, nie odemnie. Czy by się przydały? Jasne. We trójkę mamy większą siłę ognia niż całe Cheb, chyba, że szeryf ma jakiś tajny arsenał schowany w piwnicach posterunku. W każdym razie warto by się było przejść do Indian jutro, kiedyś miałem z nimi dobre stosunki, więc może dowiem się czegoś ciekawego. Jak chcesz to możesz mi towarzyszyć, tylko musisz uważać na słowa, to dumny naród, ceni skromność i rozwagę, Gordonie - przy ostatnich słowach się uśmiechnął, liczył, że zabójca maszyn zrozumie aluzję.

Walker również się uśmiechnął i rzucił:
- Zależy od plemienia… miałem z kilkoma do czynienia w swoim życiu… choć muszę przyznać że niezbyt miło to wspominam… nie mniej jednak… mogę pójść tam z tobą, może zauważyli coś dziwnego w ostatnim czasie… może widzieli więcej maszyn… kto jak nie oni, w końcu czerwoni zawsze wiedzą co się dzieje na ich terenach… - spoważniał - co to za gang przed którym wszyscy walą w gacie? Jakieś szumowiny na rozklekotanych maszynach czy mówimy tutaj o czymś bardziej subtelnym jak na przykład… coś paramilitarnego?

- Jakieś ścierwa z Detroit, ale dokładnie nie wiem co to za organizacja. Musieli mieć sporo sprzętu skoro tak zdemolowali miasto. Nie było mnie wtedy, trzeba by pogadać z Nico. Podobno ściągali okresowo haracz z Cheb, ale moje zdanie jest takie, że nie odpuszczą, chyba żeby uderzyć ich tak mocno, że nie pomyślą więcej o powrocie do mieściny - Lynx znał mentalność takich organizacji. Potrafili żerować na słabych i lubili się mścić, na to było tylko jedno lekarstwo. Straty… tak duże, żeby się nie podnieśli organizacyjnie i ekonomicznie. - Trzeba ich wyniszczyć, ale z głową i rozmysłem. Jeśli przyjadą Cheb musi być przygotowane, Indianie to świetni zwiadowcy, można by to wykorzystać?

Gordon wtrącił:
- Ja się nauczyłem że na takich pionków najlepiej działa strach… co można bardzo łatwo zaaranżować… przygotować parę naprawdę solidnych bombek. Jak zobaczą kilka wybuchów od razu im rura zmięknie… napalm diameteralnie zmienia światopogląd... znam się na tym… możesz rzucić szeryfowi pomysł jak chcesz. Musiałby jednak zgodzić się na wynajęcie… fachowca jeśli wiesz co mam na myśli… możliwości pułapkowych w połączeniu z cieszącymi oko eksplozjami jest multum… - zastanowił się chwilę - Chcesz się układać z Czerwonymi? Jakie stosunki ma z nimi Cheb?

- Podobno nie za dobre - odebrał od kelnerki dwie obtłuczone szklanki z bursztynową cieczą, która Jack nazywał burbonem , jedną podał rozmówcy - Jack, mi mówił po powrocie, że przez tego Sandersa Czerwoni odwrócili się od miasteczka. Obraził szamana, dokładnie podobno trzymał go na muszce czy coś. Mniejsza z tym, zobaczymy, czy uda mi się przekonać ich do roboty. Znam syna ich wodza, ale kto wie czy u nich się nie pozmieniało?

Gordon kiwnął głową odbierając szklankę whisky:
- W porządku… pomogę ci… musisz tylko przekonać szeryfa że nie tylko maszyny potrafimy z David’em tłuc… Najemnicy też z nas całkiem nieźli… może w sumie nawet dobrze się złożyło… i tak nie mam co z sobą zrobić… tutaj się chociaż przydam… Swoją droga ciekawy ten cały Sanders… celować do szamana… nawet ja tego nie robię, bo wiem że przynosi to pecha… a nie jestem wierzący… i pomimo wszystkiego szeryf dalej pozwolił mu przebywać w pobliżu… co jak co… nie chciałbym mieć za wroga plemienia czerwonych tuż za moim płotem… Szeryf się zgodzi żeby pójść do nich w imieniu Cheb? Czy zrobisz to na własną rękę?

- Nie pójdę tam służbowo, pójdę tam prywatnie. Chcę się rozeznać co i jak z Czerwonymi teraz jest. Jeśli da się jakoś załagodzić konflikt albo z nimi dogadać, to spróbuję, jeśli nie to trudno. Podejrzewam, że szeryf z nimi rozmawia, albo ma niezłe stosunki, te bandaże którymi nas poratowali pochodziły od Czerwonych. Co do Sandersa, jak widać po jego stanie, najwyraźniej z tym pechem coś musi być. Szaman, to szanowany i dostojny członek plemienia, jak widać Sanders czasem nie myśli zapewne - pociągnął spory łyk, palącej cieczy ze szklanki. - Zresztą mniejsza z tym, jebał go pies, widocznie musiał u szeryfa zaplusować, bo inaczej by nie wziął go do szkolenia. Co do Was to będę namawiał szeryfa, żeby was wciągnął na listę płac. W sumie przez tydzień na niej jesteście - wskazał na kopertę którą Gordon położył na stole przed sobą - choć na jakieś wielkie gamble bym nie liczył. Sam słyszałeś jak mówił, że dach i prowiant oferuje. Podejrzewam, że amunicję do celów służbowych, sam się kokosów nie spodziewam - dokończył już mniej optymistycznie.

Zabójca maszyn skwitował:
- Tak, słyszałem… tym bardziej żałuje że nie daliśmy rady przywieźć ze sobą kilka puszek do wybebeszenia… byłoby tam kilka fantów na których można by się było dorobić… - westchnął - eh… no nic, jutro pogadamy z czerwonymi… jak już wspomniałem jeśli ktokolwiek miałby coś wiedzieć to właśnie oni… może widzieli więcej maszyn… wtedy moglibyśmy się przygotować do ataku tak by nie uszkodzić blaszaków… marzenie ściętej głowy… - uśmiechnął się pod nosem biorąc łyka burbonu - oby nie dosłownie, a było blisko… - nastąpiła chwila przerwy - sam wiesz że nie chodzi o kokosy… już powiedziałeś o co chodzi… chodzi o spokój, miejsce żeby dożyć starości w spokoju ale i w dostatku… nie oszukujmy się… spójrz na mnie - rozłożył ręce - ile twoim zdaniem lat wytrzymam jeszcze w fachu zabójcy maszyn? Funkcjonuje już tak od 30 lat… od zaleczenia złamania do zabliźnienia się postrzału… od bitwy do bitwy... Trzeba myśleć powoli o wycofaniu się z gry… póki ma się jeszcze wybór...

- I tak długo żyjesz - zaśmiał się wznosząc toast - jak na zabójcę maszyn. W każdym razie masz rację, dużo Ci nie zostało. Może zajmiesz się czymś mniej niebezpiecznym? Gangusy są słabiej opancerzone niż Mobsprzet czy Juggernauty - upił kilka łyków alkoholu ze szklanki. - Myślę, że na pewno coś znajdziesz w Cheb, może szkoleniem wieśniaków? Albo ich ochroną? W sumie farmy na południu osady to sól tej ziemi, bez tego nie byłoby Cheb, z tego co wiem, wydają mi się najsłabiej chronione i wystawione na atak gangsterów, maszyn czy innego tałatajstwa. Rozejrzyj się po okolicy, jeszcze przed wyjazdem na bagna, Jack miał dla mnie robotę. Miałem mu całych szyb poszukać w ruinach, zawsze parę gambli by wpadło. Nie jest to tak ekscytujące jak wybebeszanie maszyn, ale zawsze coś.

Gordon skomentował propozycje rzucane przez rozmówcę:
- Jeszcze nie zdecydowałem… jestem stworzony do walki… pracy w terenie… - westchnął kolejny raz i osuszył szklankę - na razie się nie będę nad tym zastanawiał… najpierw trzeba dojść do siebie i nieco zarobić… o przyszłości… nawet tej najbliższej nie ma co myśleć z groźbą ataku maszyn i gangerów wiszącą nad naszymi głowami… dobra… dość już tych ploteczek… - wstał z miejsca - pora się wyspać, o której ruszamy? Mam nadzieję że nie skoro świt?

Przechylił szkło, wypijając ostatnie krople ze szkła: - Nie wiem, po śniadaniu pójdę na posterunek i jak nie będzie dla mnie roboty to ruszymy do Czerwonych.

Gordon kiwnął głową:
Daj znać jak będziesz wychodził. Chętnie przejdę się z tobą do Dalton’a… Dobrej nocy… - podszedł jeszcze do Jack’a, poprosił o pranie i natychmiastową kąpiel chociażby i zimną. Po ustaleniu wszystkiego ruszył po schodach do pokoju. Rozebrał się i rzucił swoje ciuchy do prania. Obmył się i padł jak kamień spać...

Lynx odebrał klucze do pokoju i ruszył na górę. Zrzucił brudne łachy na jeden stosik i zaniósł do pralni, obiecując dziewczynie od Jacka, parę gambli gratis jeśli je oprócz czyszczenia również doprowadzi do porządku. Kąpiel wziął szybką, uważając by nie rozmoczyć za bardzo opatrunków. Wreszcie dotarł do pokoju, zamknął drzwi i zabrał się za czyszczenie broni, wiedział, że wcześniej i tak nie zaśnie. Kiedy skończył, zasnął jak tylko przyłożył głowę do poduszki.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 20-02-2016, 14:22   #163
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Głęboko z gardła Baby wyrwało się na świat złowrogie warknięcie, gdy pierwsi ludzie pojawili się i otworzyli ogień. Kule spłaszczyły się o jego podskórny pancerz, bolało. Ciało natychmiast wyzwoliło kolejną dawkę stymulantów. Bosede ogarnęła złość. Chemicznie wspomagana wściekłość.
Było ich niewielu, mutant przez ułamek sekundy rozważał rzucić się na nich, nakarmić swe ostrza ich krwią. Rozerwać żałosne ludzkie ciała na strzępy. Lub choćby odpowiedzieć ogniem. Ach, jak łaknął krwi, jej słodko metalicznego zapachu.
zdecydował jednak, wycofać się. Atak, odwrót, atak, odwrót i ponowny atak. To był jego główny modus operandi. Cały czas naciskać, nękać, być nieuchwytnym, dociskać śrubę.

Uchylił się więc, chowając za gruby pień drzewa. Potem doskoczył następnego. Kule świsnęły dookoła, zrywając korę z drzew, rozrywając leśną podściółkę.
Baba ruszył przed siebie, chowając się za kolejnymi drzewami, szybko zostawiając ludzi za sobą. Gdy chciał, potrafił poruszać się cicho, nie zakłócając natury. Jednak gdy musiał, potrafił przeć przez krzaki i zarośla niczym taran, względnie zwinnie przeskakując nad nimi, jedynie nieznacznie zwalniając pokonując niezmiernie trudny dla ludzi teren.

Nie udało się na czas zająć dogodnej pozycji by ostrzelać wracających z lasu ludzi. Nad czym Baba bardzo ubolewał. Miał ich, chodź przez chwilę na srebrnym talerzu... a nie zdążył... Ponownie warknął zły na siebie.
Powoli jednak adrenalina i poziom bojowych chemikaliów we krwi opadał, Baba oddychał spokojniej, obserwując zatopioną w ciszy osadę. Było tam tak spokojnie. Z pozoru. Wśród budynków krwawili ludzie. Inni zaciskali broń na karabinach. Czy ktoś już panikował?
Przez chwilę naszło go zwątpienie. Dlaczego to robił. Lecz szybko przypomniał sobie dom. Rodziców, umęczoną siostrę i brata. Zacisnął zęby i znów warknął niczym dziki zwierz. Szukał ich przez całe swoje życie. Nie wypuści ich. Dopadnie i wypatroszy. Wróciły obrazy z przed tylu lat.
Baba odwrócił się od osady, budująca się w nim złość groziła wybuchem szału, czuł, że jest gotów chwycić za karabin i otworzyć ogień, na oślep siekąc wszystko wyjąc przy tym opętańczo.
To było by tak słodkie. Tak... wyzwalające.
Lecz nie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Odłożył karabin na miękki mech. Boleśnie odczuwając brak zimnego metalu w dłoniach. Pragnął po niego sięgnąć. Tak bardzo. Oddychał ciężko. Starając się opanować.
Zacisnął pięści. Między palcami popłynęła krew z przebitej przez ostre pazury skóry.
Zacisnął również oczy. Oddychał. Wdech wydech... wdech wydech...
Z początku chrapliwy, graniczący o hiperwentylację oddech, zwalniał. Stawał się równiejszy.
Z pod zaciśniętych powiek popłynęły łzy. - Mamo... tato... - niemalże bezgłośnie słowa uformowały się na jego ustach.
Na chwilę był znów tym małym chłopcem, wychodzącym z wysokiej kukurydzy, wracającym niepewnie do domu, tylko po to, by być świadkiem tego, co źli ludzie uczynili z jego ukochanymi. Tylko po to, by ujrzeć bestialsko okaleczoną siostrę. Tylko po to, by wyciągnąć zwłoki ojca i brata z szamba... był tak wystraszony, tak zagubiony...
- Bamidele ...- imię popłynęło na wydychanym powietrzu, ledwo przedzierając się przez kurczowo zaciśnięte gardło. Jej tam wtedy nie było. Lecz gdzie mogła być? Musi pamiętać, by wziąć kogoś żywcem. Ktoś musi pamiętać uprowadzoną małą dziewczynkę. Co z nią zrobili?
Wykorzystali i rzucili do rowu? nawet nie zadając sobie trudu by przykryć jej drobne okaleczone ciało ziemią, jak należy? Pozostawiając na żer psom i robakom?
A może sprzedali, do jakiegoś burdelu za kilka flaszek alkoholu?
To właśnie robili, tacy jak oni. Żadnego respektu dla życia czy godności drugiego człowieka. Byli jak rak, toczący ten świat. A Baba zamierzał ogniem i stalą pozbyć się tej plagi.

***

- Aaron, ilu widzisz? Został im jakiś snajper? Daj proszę raport taktyczny. - Baba poprosił swojego nieoczekiwanego, ale mile widzianego sprzymierzeńca.

- Myślę, że gdyby mieli jeszcze jakiegoś snajpera już byśmy sobie nie pogadali. - odparł z przekąsem snajper i przez radio dało się wyczuć, że chyba się uśmiecha. - Jeden delikwent zdjęty. Ale z tych patafianów w skórach. Posterunkowe biegło trzech. Ale po strzale rzucili granat dymny i wskoczyli przez okna do budynku nim zdołałem przeładować. Nie pojawili się ponownie. - z opisu wyglądało, że snajper musiał ich dorwać gdzieś blisko budynków jeśli zdołali zwiać nim zdołał przeładować broń. Snajperki były celne ale nie słynęły z szybkostrzelności a najczęściej były to czterotaktowe repetery które trzeba było przeryglowac ręcznie po każdym wystrzale. W tym czasie cel potrafił przebiec nawet do kilku metrów i jeśli starczyło mu to do dotarcia za osłonę no to mógł nie dać szansy na powtórny strzał.
- Dwóch miało szturmówki. Prawdopodobnie coś z rodziny M 4. Jeden broń wsparcia podobną do twojej. - kontynuował meldunek człowiek z zespołu Kelly. - Bandyci mają broń lekką w większości. Ale też widziałem kilka szturmówek. Obecnie trzymają się wewnątrz budynków i unikają pokazywania się. - dokończył dalej.

Trzech Posterunkowców... cóż. więcej niż się Baba spodziewał. Nie skomentował tego jednak. zapytał tylko krótko [i]- który budynek? -[]/i]
- Proszę osłaniać Babę, Baba zajmie się ich pojazdami, puki oni skupiają się na lesie. - dodał po chwili, wybierając następne posunięcie.

Przez chwilę zastanawiał się nad przeciwnikiem z bronią wsparcia. Większość normalnych ludzi musiało używać jakiegoś podparcia, bip edu lub trójnogi najczęściej. Co czyniło tego typu broń mało mobilną. Odnotował to w pamięci.

***

Baba cofnął się do miejsca, gdzie wpadł w sidła. Rozejrzał po terenie. Staną pod sidłami. Powoli, zerkając na linkę pewien plan formował się w jego zwykle wolno myślącej głowie. Uciął kawałek linki wraz z dzwoneczkami, które uprzednio tak ochoczo ściągnęły ku niemu gangerów, niczym chmarę much do krowiego placka.
Bardzo uważał, by nie zrobić przy tym hałasu. Traktując dzwoneczki prawie jak odbezpieczoną minę.

Potem ruszył po okręgu osady by znaleźć się w dogodnym do ataku na pojazdy miejscu.
Po drodze wypatrywał cieplnych sylwetek jakiś zwierząt. Znalazł jakąś wiewiórkę, spore bydle, skrytą na gałęzi jednego z drzew. Podszedł je cicho, pod wiatr. Zauważyła go dopiero, gdy zacisnął swą wielką łapę na jej miękkim ciele.
Wiewiór próbował ugryźć jego dłoń, lecz ząbki nie były w stanie pokonać zrogowaciałej skóry. Przez chwilę wiewiórka syczała i wiła się w stalowym uścisku, wreszcie poddała się. Jej serduszko biło szaleńczo, nie pewna co będzie dalej, zastygła w bezruchu.

***

Dwie detonacje zakłuciły poranną ciszę.
Rzucone przez skrytego mutanta dwa granaty dosięgły swego celu w środku wioski.
Wybuchy poprzewracały całą masę motorów, śmigające przez powietrze odłamki poszatkowały metal karoserii. Siła eksplozji powyginała ramy, powyrywała koła z ich uchwytów. Parkujące tam samochody też porządnie oberwały. Widać było wyrwane drzwi, roztrzaskane szyby.
Gęsty dym zaczął unosić się nad powstałym złomowiskiem. Baba czuł wyciekające z przebitych baków paliwo. Tu i tam już paliła się guma opon.
Zniszczenie sięgało większość pojazdów, bo na gangerską modłę, były zaparkowane razem, w centrum osady.
Zadowolony Baba umknął z powrotem w las. Te kilka pojazdów na obrzeżach... nimi zajmie się zaraz.

Po drodze zatrzymał się przy wiewiórce. - przepraszam cię mała... rzekł. Przełożył jej nóżkę przez przygotowaną pętlę. Potem przyłożył nóż do jej boku. Cofnął go... zacisnął oczy. Zrobił ciężki wydech. Znów przyłożył ostrze, tym razem jednak nacisnął. Ostre jak brzytwa ostrze przecięło skórę. jedynie trochę. Nie była to rana groźna, ale bolesna. Wystraszona wiewiórka poczęła się szarpać. ciągnąc szaleńczo za linkę z dzwoneczkami.
Baba oddalił się kilkanaście metrów na lewo. przykucnął przy grubym drzewie, przygotowując się do ostrzału. Uprzednio tak ochoczo wypadli po niego. Może uczynią to ponownie. Niczym muchy do krowiego placka, znów pomyślał.

Nic. Bali się. pomyślał Baba. Strach nie pozwala im wyjść, opuścić względnie bezpiecznego schronienia wśród domostw.
Nagle pojedynczy wystrzał przetoczył się nad doliną. To Aaron strzelił do jakiegoś przebiegającego gangera w oknie. Szybki strzał ale trafił. Facet upadł i słychać było jak się drze.

Baba czekał dalej, przeczesując wzrokiem osadę. Był dobrze skryty, pień drzewa, krzaki. Czekał. Wyjdą gasić pojazdy? Może jednak skusi ich natrętne dzynzanie dzwoneczka?
 
Ehran jest offline  
Stary 20-02-2016, 14:32   #164
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will jęknął z bólu gdy otrząsnął się z pierwszego szoku. Następnie delikatnie poruszył wszystkimi kończynami żeby sprawdzić, czy nie ma nic złamanego. Krzyki dzieciaka szybko doprowadziły go jednak do przytomności. Chłopak, podpierając się o kawałek urwanych schodów, podniósł się na nogi i rozejrzał. Po pierwsze: obrzyn - pewnie jest gdzieś koło niego, po drugie: winda - jeśli budynek miał windę, powinna znajdować się ona przy schodach, to byłby najbezpieczniejszy sposób dostania się na powierzchnię, po trzecie cokolwiek miękkiego jakby chłopak spadł. Słowa złodziejaszka z dyndającymi nogami o potworach zapaliły alarmową lampkę u cwaniaka - zbyt niedawno toczył walkę o życie swoje i towarzyszy w niższych piętrach schronu.

Widząc na pierwszy rzut oka, że gówniarzowi koło niego nic nie dolega, kazał mu znaleźć swój obrzyn i siedzieć cicho. Następnie podbiegł do zwisającego dzieciaka i rozejrzał się jeszcze raz. Podciągnąć się nie da rady, pozostałe dzieciaki raczej nie mają jak pomóc, strażackiej dmuchanej poduszki raczej też nie znajdzie, wszystko było więc w jego rękach.

Chłopak wyciągnął ręce do góry i upewnił się, że dobrze stoi.
- Spokojnie - odezwał się do młodocianego złodzieja - wiem, że się boisz, ale musisz mi zaufać i się puścić. Złapię Cię - zapewnił chłopak, zastanawiając się na ile samemu jest pewny swoich słów.

Chłopak, który spadł razem z Will’em, zawahał się, ale cwaniak widział, że schylił się i zaczął przeglądać gruz wokół siebie w poszukiwaniu broni. Gorzej wyglądała sprawa z tym spanikowanym co zawisła na schodach. Ten musiał usłyszeć mężczyznę bowiem na moment zamilkł i choć wciąż gorączkowo wierzgał nogami zdołał spojrzeć w dół na mówiącego. W jego twarzy Will dostrzegł brak zaufania i niepewność co do intencji, czy nawet możliwości rozmówcy. W końcu dopiero co ganiał ich ze strzelbą w łapie. A na siłacza od chwytania czegokolwiek i kogokolwiek w locie też nie wyglądał. Will chyba zdołał jednak przełamać jego strach i instynkt samozachowawczy każący próbować utrzymać się na powierzchni jak długo się da i mały faktycznie się puścił. Zaczął spadać błyskawicznie, a jakoś z każdym metrem z perspektywy Will’a robił się co raz większy. Teraz nastąpiła ta trudniejsza część zadania: przechwycić spadającego małolata nim się rozbije o gruz na podłodze.

Nie wszystko poszło dobrze. Po zagruzowanych schodach Will’owi ciężko było się poruszać, zwłaszcza z głową uniesioną ku górze a nie patrzącą pod nogi. Dzieciak spadał strasznie szybko i darł się jeszcze głośniej niż poprzednio strachem człowieka, który wie, że już nie może nic zrobić by siebie samego ocalić. A wciąż wszystko się chwiało grożąc dalszym zawaleniem. W końcu dzieciak gruchnął prosto w oczekujące ręce cwaniaka. Impet uderzenia okazał się jednak zaskakująco duży i wyglądało jakby ktoś cisnął dzieciakiem z góry prosto w cwaniaka. Siła uderzenia przewaliła ich obu z powrotem na zawaloną gruzem podłogę a Schroniarzowi pociemniało od uderzenia w oczach. Czuł się jakby jakiś gigantyczny but kopnął go w brzuch i klatę jednocześnie. Dzieciak który spadł na niego raz jeszcze wrzasnął a potem wciąż leżąc na swoim wybawcy zaczął skowyczeć i płakać z bólu. Do nich obydwu podszedł ten drugi chłopak. Zatrzymał się niepewnie z przestraszoną miną. W dłoniach trzymał shotgun Schroniarza, ale nawet przez opary bólu widać było, że jest wygięty pod tak głupim kątem, że odpada w walce jako broń palna.

Gdy ból lekko minął, Will ciężko podniósł się na kolana. Mimo wciąż palącej skóry na brzuchu uznał, że było to całkiem niezłe zakończenie akcji ratunkowej. Gorzej byłoby gdyby chłopaka w ogóle nie dał rady złapać albo nie zrobił nic i pozwolił chłopakowi zwyczajnie spać i połamać sobie kręgosłup. Cwaniak przesunął się bliżej chłopaka i sprawdził, czy wszystko z nim w porządku - gdyby połamał sobie nogi mieliby mocno przerąbane. Wepchnął też zniszczony obrzyn za pas licząc, że w drodze powrotnej albo w schronie uda mu się go naprawić.

- Hej - odezwał się cicho do dzieciaków, chociaż jeśli coś tu było i tak ich z całą pewnością usłyszało - teraz najważniejsze żebyśmy wydostali się na powierzchnię - zbyt dobrze wiem co może się kryć w takich podziemiach… Tak więc macie słuchać co mówię i przede wszystkim być cicho - zakończył głosem nieznającym sprzeciwu i zaczął się rozglądać naokoło w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi na górę.

Chłopak który spadł na Willa darł się i płakał na przemian. Gdy cwaniak go z lekka obszukał jęczał w niektórych miejscach wyraźniej. Zauważył też ciemną i gorącą plamę która zostawiała specyficzną krwawe krople na dłoni Schroniarza. Chłopak oberwał i to poważnie, ale nie miał chyba nic złamanego no i nie zabił siebie ani Will’a. Ten drugi był chyba wciąż zdezorientowany i przestraszony rozwojem wypadków, więc faktycznie się nie odzywał tylko kiwał głową na wszystkie polecenia Will’a. Trzeba było jednak stąd wiać. Gruz obsypywał się co raz bardziej i co chwila fragmenty wielkości pięści czy głowy roztrzaskiwały się o pokruszony gruz na posadzce zawalonej już połamanymi resztkami klatki schodowej. Cały rejon wyglądał jakby miał ochotę się zawalić całej trócje na łeb. To chyba strachało milczącego chłopaka tak samo jak otaczająca ich ciemność korytarzy.

Will postanowił na szybko sprawdzić co z rannym chłopakiem. Żeby obejrzeć ranę ściągnął z niego podkoszulek i widząc, że rana wciąż krwawi zrobił z niej improwizowany opatrunek. Chłopak nie był jakimś świetnym lekarzem, ale parę razy siebie, czy kumpli musiał opatrywać, więc miał o tym jakiekolwiek pojęcie. Poza tym kiedyś wpadł mu w ręce sezon Doktora House'a, więc śmiało mógł się uważać za eksperta.

Po zwinięciu improwizowanego szpitala polowego, chłopak zdjął z pleców karabin i dał znać dzieciakom, że idą w kierunku drugiej klatki schodowej. Nakazał im być tuż za sobą, po czym stąpając uważnie i co pewien czas zerkając na trzeszczący sufit, ruszył w ciemność.
 
Carloss jest offline  
Stary 21-02-2016, 10:41   #165
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Zawsze coś. W tej karawanie nie ma chyba nikogo innego od brudnej roboty ludzi nie wywodzących się z zapchlonej dziury zwaną Cheb. I dlatego tym razem ponownie miał ruszyć na zwiad wraz z dwiema rypniętymi siostrami i Todem. Szuter nie wiedział czym podpadł Tod, ale raczej nie był ulubieńcem Szczoty, jeśli dostawał te same zadania.

Tak, czy inaczej musiał się zbierać. Zapakował swoje zdobycze do sakw w motocyklu, a samego bikea wprowadził na wóz. Fakt, że dziewczyny odpaliły samochód oznaczał, że oszczędza paliwo w swoim pojeździe.

Mężczyzna zastanawiał się co ze sobą wziąć. Był obłożony bronią, która mimo dobrej jakości sporo jednak ważyła. Po krótkiej chwili zdecydował się na nowo-znalezionego browninga i mini pompkę. Oczywiście FNa miał zawsze przy sobie. Granatnik i Bushmastera schował w motocyklu.

Wsiadając z tyłu przepuścił świrniętą panią mechanik, choć nie z kurtuazji. Nie chciał być zakleszczony przy zaspawanych drzwiach jeśli cokolwiek by się działo. Dziewczyna nadal patrzyła na niego spode łba, co mu wcale nie przeszkadzało. Usiadł z tyłu i wyjął znalezioną mapę, którą zaczął studiować nie zważając na innych pasażerów.
Po części musiał po prostu odpocząć, po części chciał sprawdzić co znajduje się na mapie. Niestety, bez legendy bazgroły poprzedniego właściciela niewiele mu mówiły, ale trupie czachy były raczej samo-wyjaśniające - niebezpieczeństwo.

Podróż mijała im w ciszy przerywanej nagłymi skrętami auta, co kazało zastanowić się, czy kierowca naprawdę potrafił prowadzić, czy ma problemy z utrzymaniem pojazdu na prostej drodze. Fakt, że nie wypadli i to, że gnali naprawdę szybko skłonił Szutera do konkluzji, że dziewczyna jest tak samo jebnięta jak jej siostra i że należy unikać takich sytuacji jak ta. Nie wspomniał również o kluczyku, bo taka informacja mogła się jeszcze okazać przydatna.

Samochód łykał kilometry jak rasowa dziwka fiuty, więc na miejsce trafili szybko. Co do bezpieczeństwa, to trzymając się wcześniejszego porównania samą końcówkę drogi Szuter porównał by do pękniętej gumy.

- Do kurwy nędzy, kto cię nauczył prowadzić? - sapnął Szuter gdy odzyskał panowanie nad sobą po uderzeniu. Otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz jednocześnie przeładowując broń. Jemu też potrzebna była chwila na odzyskanie kontroli nad błędnikiem. W ręku wciąż trzymał fragment tapicerki, której złapał się kurczliwie, gdy wariatka wdepnęła gaz do dechy.
- Przynajmniej trafiliśmy do raju pani mechanik - mruknął do siebie, po czym dodał głośniej przyglądając sie miejscu przez lornetkę - Dobra Tod, prowadź, zrobimy rundkę wokół lotniska, sprawdzimy co się dzieje, a nasze “dzielne” dziewczyny naprawią to co zepsuły. -
- A co wy takie panienki do kurwy nędzy - Tina wypadła z samochodu z szerokim uśmiechem na ustach i lekką zadyszką. TO BYŁA JAZDA. KURWA JAK ONA KOCHA ŻYCIE. Niczym pijana z radości poklepywała klęczącą przed maską samochodu siostrę, doprowadzając ją do furii. - Nie bój nic, znajde ci słoneczko taki kurwa metal, że aż sikniesz w gacie ze szczęścia - zrobiła ruch jakby chciała poprawić czapke na głowie ale odkryła, że jej nie ma. Z sępią miną dopadła drzwi kierowcy i wydłubała wymemłaną szmatkę z daszkiem, zakładając ją z majestatycznym, nadętym wyrazem twarzy. Przydało by się rozejrzeć, schyliła się więc po lornetkę i zaczęła skanować otoczenie.
Szuter tym czasem przyglądał się wypiętym pośladkom kierowcy zanim skinął na Toda i ruszyli na obchód lotniska. Zabójca miał w ręku Browninga, przez plecy przerzuconego P90 i na udzie wierną minipompkę. Trochę brakowało mu bushmastera, który na otwartej przestrzeni sprawdziłby się lepiej, ale w razie czego jest się gdzie skryć, więc nie powinno być aż tak źle.

Zostawili więc babom naprawianie co zepsuły i ruszyli zająć się poważnymi sprawami czyli oglądaniem tego improwizowanego parkingu mierzalnego w hektarach. Tod był dość czujny i głowa łaziła mu na wszystkie strony jakby miał szyję z gumy. Poruszał się całkie cicho i sprawnie, może nie tak jak Szuter ale w sumie i tak całkiem nieźle. W łapach też miał karabin typu lever action więc chyba do tego meijsca miał równie ograniczone zaufanie jak i Hegemończyk.

Dość szybo okazało się, że o ile budynki widać całkiem nieźle to przez tą trawę nie było właściwie nic widać w pobliżu drogi po której szli. Było to fajne i przydatne gdyby się chcieć kitrać na kogoś kto szedł tą drogą ale bardzo niebezpieczne gdy się nią własnie szło. Niebezpieczne były też wszelkie wysokie budynki bo czy z dachu czy z wyzszych pięter miało się pewnie cała okolice jak na dłoni. Jakby teraz ktoś tam był i celował do nich można było liczyć, że nie ma własnie naboi, trafi tego drugiego albo spudłuje w ogóle. Ale przeszli dobry kawałek a żaden strzał nie padł.

Doszli w pobliże wybetonowanej częsci lotniska wzdłuż terminala. Stało to kilka samolotów w różnych proporcjach spalenia, spustoszenia, opuszczenia i gdzieniegdzie nawet postrzelania. Jedne mniejsze co kadłub miały jak ich samochód, inne jakieś śmigowce, jeszcze inne wielkie, że kabinę miały chyba gdzieś na wysokości pierwszego piętra. Była też jedna maszyna o strzelistych kształtach kojarząca się z nowoczesnym, przedwojennym narzędziem wojny. Nawet po tylu latach opuszczenia i grabienia było pewne, że można nadal tu bylo znaleźć sporo jak nie fantów to chociaż pamiątek.

Doszli do końca linii terminala i jakoś nie zauważyli niczego podejrzanego. Lotnisko wyglądało na opuszczone. Dalej Tod widział dwie opcje. Można było odbić w bok by obejśc perymetr zabudowanego w większości terminala i sprawdzić jak to wygląda, wejść w niego i go przeszperać dla orientacji sytuacji albo pójść dalej wzdłuż płyty lotniska by dojśc do stojącej trochę na uboczu wieży kontroli lotów. Z niej jak twierdził jest dobry widok na większość lotniska choć własnie nie widac wnętrza budynków i jakiś śladów na ziemi. Na terminalu Szuter zaś odczytał napis który wydawało mu się widział gdzieś na zdobycznej mapie.

Szuter wyjął mapę i porównał napisy. - Gdzie będziemy nocować? - spytał Toda. - Zabezpieczmy teren noclegowy i drogę do niego. Całego lotniska nie przeszperamy. - powiedział z nosem w mapie.
- To zależy kiedy te dwie naprawią brykę. Jak szybko to rozejrzymy się tu i wracamy do karawany. A jak się bedą guzdrać to pewnie oni dojadą tu do nas zanim ruszymy. A zazwyczaj nocujemy w tamtym hangarze to w tym roku pewnie też. - wskazał głową na jeden z blaszanych hangarów po przeciwnej stronie płyty lotniska.
Szuter spojrzał na hangar, a potem na dziewczyny. - Chcesz wracać z tymi wariatkami? - spytał patrząc na mężczyznę. - Lepiej sprawdźmy co się kryje w hangarze i innych budynkach.
- Drzwi tam działają. No działały w każdym razie w zeszłym sezonie to można się zamknąć i wchodzić przez zwykłe drzwi. No i z zewnątrz nie widać wówczas karawany co najwyżej pieszych jeśli akurat się gdzieś kręcą. - wyjaśnił Hegemończykowi i najwyraźniej zgadzając się z nim na ten wstepny szkic planu. W tym czasie po chwili szukania Szuter odkrył podobną nazwę na mapie co widział własnie przed sobą na rdzewiejącym napisie. “Alpena Airport” niedaleko miasta o tej samej nazwie połozonego na brzegu Jeziora Huron. Samochodem wystarczyłoby jechać z tej Alpeny wzdłuż linii brzegowej i by się dojechało do samiutkiego Detroit. Przynajmniej tak to wyglądało na przedwojennej mapie. Choć na tej drodze na północ przy wyjeździe z Detroit była nabazgrana jakaś czaszka i to pewnie przez poprzedniego właściciela.

Szuter schował mapę i ruszył w stronę hangaru. - Sprawdźmy czy wszystko w hangarze jest OK, potem znajdziemy dobry punkt obserwacyjny gdzie będziemy mogli obserwować, czy nikt się nie zbliża. - opowiedział swój plan.
Co prawda Hegemończyk nie miał wątpliwości, że całe to miejsce zostało wielokrotnie obrobione, to nadal mogło jeszcze skrywać jakieś skarby. Mając w perspektywie powrót do karawany lub nieskrępowane szabrowanie, wybrał drugą opcję.
 
psionik jest offline  
Stary 21-02-2016, 10:54   #166
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
-Jaki mniej więcej ten kawałek metalu ma być? Duży, mały? Giętki, twardy. Wysil się troche z opisem, bo przytaszcze ci całe skrzydło samolotu i będziesz się sama bujać z tym gównem - Tina sprawdziła, czy wszystko miała pod ręką, w oczekiwaniu na odpowiedź bawiła się kompasem, kręcąc się w kółko.

- Coś płaskiego, żeby można do miski dorobić. O gdzieś taki. - Whitney zakreśliła w powietrzu kształt wielkości mniej więcej powierzchni dwóch złączonych dłoni. - No i wiesz, nie sama rdza by się w ogóle dało przymocować. Właściwie kawałek skrzydła by się nadał. - podrapała się po głowie traktując słowa siostry chyba na serio. - Ale wiesz co? Najlepsza byłaby okładzina z lotniczego baku. - nagle uśmiechnęła się patrząc wymownie na lotnicze wraki po drugiej stronie lotniska. W tych niespalonych faktycznie mogła się ta gąbczasta substancja uchować. Kto wie, może starczyłoby na oklejenie baku tej karawaniarskiej maszyny? Wówczas o ile pocisk nie wywołał by eksplozji na miejscu, nie trzeba by się obawiać przestrzelenia i straty paliwa. A gdyby Whit dorwała się do takiego materiału na pewno umiałaby go zamontować.

Tina nie skomentowała rządań siostry, przyzwyczajona, że ta wymaga gwiazdki z nieba i pocałowania w tyłek, za każdą wykonaną robotę. Matka była równie świrnięta… jak nie bardziej. Potrafiła godzinami rozwodzić się nad, przyniesionym przez młodzutką Tinę, kawałkiem metalu i chwalić czego to ona nie zrobi… gdyby przyniesiony fragment był oczywiście czymś przydatnym.
- No to ide… albo nie ide, dobra jednak ide. - mrucząc posępnie pod nosem, wyśledziła wzrokiem wspomaganym lornetką, miejsce z całkiem dobrze zachowanymi wrakami, po czym jęcząc z niezadwolenia udała sie do nich spacerkiem.

- Czekaj idę z tobą. - rzekła siostra bliźniaczka i wzięła wytargała z pojazdu swój podręczny paro kilowy zestaw niezbędny każdemu porządnemu mechanikowi. Obie ruszyły w stronę wraków, które wydały się zachowane w najlepszym stanie. Whitney wybrała bez skrupuów największy z możliwych, który miał ładownie z rozwaloną rampą tak wielką, że mógłby robić za garaż dla TIR’a z naczepą. Potencjalnie powinien więc chyba mieć największe zbiorniki, a więc i najwięcej tej pianki izolującej.

Na zewnątrz było pochmurnie, ale wewnątrz tak samo jak w budynkach panował półmrok. Więc mimo wczesnej pory dnia wcale nie głupim pomysłem było poruszanie się czy praca przy źródle światła. Pojawił się jednak problem ze zwykłym dostaniem się do owego zbiornika. Whitney twierdziła, że one są w skrzydłach, a te były gdzieś na poziomie pogranicza pierwszego i drugiego piętra. Siostra Tiny zdołała już wymonować kawałek potrzebnej do zalepienia miski olejowej blachy, ale wciąż miała chrapkę na tą część zastępczą z wyższej już mechanicznej pułki. Zostawał jeszcze do przepatrzenia reszta wraku. Wciąż mogło coś być ciekawego w kabinie albo w tym wraku hummera na końcu ładowni co stał na felgach ze sflaczałymi oponami strasząc wybitymi i postrzelanymi szybami.

Tina dość często odwiedzała lotniska w Det, gdyż zawsze gdy trzeba było zdobyć trochę metalowego syfu, miejsca te idealnie się do tego nadawały. Można do usranej śmierci rozbrając jeden samolot, a i tak nie wymontuje się wszystkiego.
Plan dotarcia na skrzydło, całkiem szybko więc zrodził się w głowie rangerki. Wiedziała co ma robić i czego szukać i niczym zawodowiec, rozporządziła siłami dwóch sióstr jedną wysyłając po ledwo zipiący samochód, a samą siebie pchając na poszukiwanie schodów. Nie takich zwykłych oczywiście…
Plan dobry, ale nie tak prosty jakby się wydawało, szczęściem w nieszczęściu był jednak upór maniaka Tiny, która jak się zaweźmie to wyczaruje z niczego, ale wykona zadanie. Jedne schody były bez kółek, drugie leżały powalone w ścianie budynku… trzecie stały i były w stanie jechać, ale były z piździec daleko, bo prawie na drugim końcu pasa. Nic to… NIC TO! Biegając w tę i we wtę, kurwiąc na siostrę, która najchętniej wyciągnęłaby rączki i wzięła gotowe, w końcu podprowadziła pod samolot schody do mechanicznego raju. Kołując pojazdem między stertami gruzu, wraków, śmieci i budynków.

W końcu, mogła odapnąć. Odpoczywając i obserwując z dołu, jak Whitney pożera latającego kolosa, rozwaliła się na masce niczym potrącona sarna. Jendak każda dobra impreza, kiedyś musi się skończyć i bliźniaczka musiała ustąpić pola, zdeterminowanej do full wypas naprawy siostrze. Tina z braku laku, podawała odpowiednie przyżądy, niczym pielęgniarka asystująca chirurgowi przy operacji i tak… czas mijał…
- Ciekawe czy te ćwoki nas znajdą… - odparła w nagłym przebłysku, rozglądając się za mężczyznami.
- Odłóż to… - Whit, wlepiła siostrze coś… czego ta nie umiała nazwać, i wyglądało na to, że raczej nie przejmowała się resztą świata po za maską auta

 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 22-02-2016, 06:31   #167
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Cheb; dzielnica wschodnia; knajpa “Wesoły Łoś”; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Nataniel "Lynx" Wood, Gordon Walker i Nico DuClare



Spaliby pewnie do rana albo i dłużej by odespać dwie ciężkie doby na bagnach które z polowania za kulawym robotem przerodziły się w wyczerpującą walkę o przetrwanie w dziczy, wśród stworzeń ją zamieszkujących i walki z robotami. Roboty mające siłę jakiegoś mniejszego gniazda czy zespołu nieźle pocharatały całą czwórkę a resztę zrobiła miejscowa flora i fauna. Teraz gdy dzień się kończył i odespali największy wysiłek z łóżek zegnał ich głód. Cokolwiek zjedli po powrocie z rozmowy z szeryfem po kilku godzinach snu sprawiało, że regenerujące siły organizmy znów domagały się paliwa. Całą trójką poza Brenanem który wolał jednak zaliczyć dalej kimę, stopniowo zeszli się z powrotem w sali głównej. Ubrani w zapasowe ciuchy i odespawszy największe zmęczenie wyglądali dużo lepiej niż gdy weszli tutaj kilka godzin temu.

Gordon połapał się, że przez te parę dni zużył cały zapas fajek. Zostało mu zaledwie kilka które przy zwyczajowym tempie palenia wypali jak nie w ten wieczór to jutro rano. A potem zostanie bez uspakajającej dawki nikotyny. Pod bandażami czuł każdą ze swoich licznych ran przy każdym ruchu. Teraz gdy wokół znów panował względny spokój pocięcia, stłuczenia, ugryzienia i przestrzeliny rwały go nie miłosiernie. Nico czuła jak gorączka jej wyłazi na wieczór. Albo miała wstęp do czegoś poważniejszego albo właśnie następowało typowe wieczorne nasilenie gorączki i do rana powinno osłabnąć. Nathaniel również czuł wyraźny wpływ ran i podobnie jak w ruchach towarzyszy brakowało mu płynności jaką mieli gdy byli w jednym, niepociętym i nie postrzelanym kawałku gdy wyruszali na bagna.

Teraz Jack jak i reszta i gości czy obsługi reagowała na nich już dość zwyczajnie jak na kolejnych gości którzy zeszli wieczorową porą na kolację ze swoich pokoi. Jednak gdy zjawili się tutaj w dzień w tych ubłoconych, przemoczonych i poszatkowanych ubraniach zwisającymi z nich w strzępach, z widocznymi pod spodem opatrunkami założonymi przez Kate wywołali niemałe zdumienie i zaskoczenie. Teraz w suchych ubraniach czuli się znacznie lepiej o ile uważali by nie rozjątrzyć ran przy poruszaniu się. Jedynie buty wciąż były niewiele bardziej suche niż gdy je zdejmowali do snu.


Teraz siedząc ponownie we trójke przy stoliku mogli się rozejrzeć nieco przytomniej niż wcześniej. Zauważyli, że przy samych drzwiach jedna z dyktowo - blaszanych płacht znikła i zastąpiło ją legalne, przedwojenne okno. Co prawda powierzchniowo nadal dominał improwizowany materiał budowlany użyty do zalepienia ziejących dziur w postrzelanych oknach ale już jakiś bardziej cywilizowany akcent był. Za danie główne kolacji robiła oczywiście ryba choć przyrządzona całkiem inaczej niż ta z obiadu. Lynx i Nico którzy zdołali niejako samochcąc poznać zwyczaje kulinarne Chebańczyków wiedzieli, że tą samą rybe potrafili przyrządzić za kazdym razem na tyle inaczej, że wyglądało jak kompletnie inne danie. Okazało się też, że limity budzetu szeryfa i służb publicznych są całkiem zauważalne. Nico i Lynx dostali po pojedynczym pokoju a obaj łowcy jedną dwójkę. Trzy posiłki dziennie były gwarantowane przez kwit i do tego po kuflu czy kielichu albo dwóch ale jesli chcieli coś ponad to juz musieli bulić z własnych zasobów. Pranie zwyczajowo robiono rano więc w tej chwili jedynie zabrano ich “bagienne” ubrania na ranna turę. Przy ubraniu Gordona dziewczyna z obsługi wyraźnie się zawahała. Jak to od niej łowca usłyszał ubranie jest tak zniszczone, że prawie na pewno rozpadnie się w praniu do reszty.

W knajpie zwyczajowo dominował miejscowy żywioł. Chebańczycy po skończonym dniu pracy wpadali na kufelek czy kieliszek tego czy tamtego by pogadać ze znajomymi. Najczęściej nie siedzieli za długo bo czy farmer czy rybak dzień zaczynał raczej wcześnie. W tej chwili chyba było optimum gdy większość już przyszła ale jeszcze niewielu wyszło. Dało się bez większego trudu wyróżnić kilku przyjezdnych którzy najczęsiciej byli w liczebnej mniejszości. Jakaś dójka kolesi w skórzanych, motocyklowych kurtkach popijała coś ze szklanek grając ze sobą bez większego zaangażowania w karty. Gdzie indziej, w roguj facet w zwyczajnych na Pustkowiach łachach brzdąkał cos na gitarze ale chyba bardziej dla siebie niż kogoś. Nucił coś czy pogwizdywał co jakiś czas zapisując coś w jakimś kajecie. Zas przy jednym ze stolików siedział samotny facet o zaciętym i ponurym spojrzeniu spoglądających na wszystko i wszystkich spode łba zdecydowanie nie zachęcający do nawiązywania znajomości. A gdzieś na drugim końcu sali żarłocznie szamał swoja kolację jakis podstarzały dziadyga z położoną obok szafką przerobioną na plecak. I na nim i na tej szafce widać było mnóstwo naklejek, białych krzyżyków na zielonym tle, buteleczek, fiolek, pęków ziół i wszelakich akcesoriów kojarzących się zazwyczaj obecnie z pomocą medyczną.

Ze znajomych twarzy dostrzegli tą monterkę, Yelenę, siedzącą chyba na swoim zwyczajowym miejscu za barem. Po jakimś czasie przez drzwi wszedł kuśtykający Sanders, zauważył trójkę siedzącą przy stoliku i kiwnął im głowa na przywitanie. - Widzę, że daliście radę wrócić. No i dobrze. Ale co ja się na was naczekałem jak głupek na tej drodze cały dzień to tylko ja wiem. - zauważył nieco zgryźliwie z typową ludzkim podejściem widząc głównie swoją krzywdę. - Ale słyszałem, że lekko wam nie było. Dobrze, że daliście radę. - rzekł krótko jakby na pożegnanie bo już gestem przywoływała go monterka.

Większość szmerów ucichła gdy przez drzwi wszedł on. Miał chyba ze dwa metry wzrostu i trzycyfrową wagę. Do tego był łysy jak kolano. Ubrany był w miks trapersko - wojskowych ubrań dostosowanych pod względem podrózno - maskującym tak typowym dla ludzi którzy większość czasu spędzają w Pustkowiach z bronia w ręku. Broń też miał. Szybkostrzelny karabinek sądząc po charakterystycznej kolbie coś niezliczonej amerykańskiej rodziny emkowatego czarnucha. Wszedł i wręcz przeskanował na spokojnie cały hol wcale się z tym nie kryjąc. A z prawie dwóch metrów musiał mieć świetną perspektywę gdy zdecydowana większość towarzystwa siedziała przy stołach. Nico, Gordon i Lynx poczuli przez moment świdrujące spojrzenie olbrzyma. Gordon nie zdołał znieść tej lodowatej presji jaką miała siła spojrzenia tamtego i musiał przenieść wzrok na cokolwiek innego. Nico wsparta pewnością siebie jaka niosła ze soba odznaka a więc i przychylność tutejszej społeczności z trudem ale zdołała oprzeć się temu swidrujacemu skanowi. Tylko snajper okazał hart ducha na tyle duży by czuć się swobodnie i zrewanżować się olbrzymowi podobnym spojrzeniem.

Po zaskoczeniu skanowania głównej hali “Łosia” olbrzym spokojnie ruszył przed siebie w stronę baru. Za nim weszła dwójka podobnie wyposażonych do niego ludzi choc byli dość standardowych rozmiarów ale stojąc w jego poblizu wydawali się jacyś tacy malutcy. Zachowywali pozorną niedbałość on palił szluga a ona zawzięcie żuła gumę puszczając od czasu do czasu różowawą bańkę. Swoje karabinki mieli jednak na przywieszkach i dłonie swobodnie położone na broni co gwarantowało całkiem szybkie jej uzycie w razie potrzeby. Cała trójka pogromców robotów z bagien widziała też, że ta dwójka wyraźnie osłania tego łysego który już zdążył dojść do baru. Lustrowali kazde swoją stronę lokalu też wcale się z tym nie kryjąc choć już było to dość standardowe lustrowanie terenu pod względem niebezpieczeństwa a nie taki roentgen w oczach jak miał ten duży.

Gdy olbrzym stanął bliżej swiatła Walker i Wood poznali go. Charakterystyczna zwalista sylwetka, łysina no i te przenikliwe skupienie. To był Cass. Anthony Rewers zwany najczęsciej Cass. Odsłuzył swoje zarówno jako przyboczny Harper w Pazurach jak i na specjalnych misjach dla Posterunku. Całkiem gruba ryba nie tylko fizycznie. Nie widzieli w tej chwili ani u niego ani u jego ludzi emblematów tych organizacji no ale to przecież jeszcze o niczym nie świadczyło. W obu jednak był szychą nieźle wtajemniczoną w różne sprawy, misje i zadania a nie było wiadomo co tak naprawdę wie. I od jak dawna. Gdy Cass podszedł do baru Rudy Jackwyraźnie się spiął i chyba zbladł. Wiedzieli jak zerknął raz czy dwa pod ladę gdzie lubił trzymać jak nie bejzbol to obrzyna. Ale przy aparycji Cass’a taka reakcja nie była dziwna. Zwłaszcza, że łysol wykonał gest sięgania za pazuchę identyczny jak się sięgało po broń w kaburzepod pachą. Przestraszony barman cofnał się odruchowo i uniósł rece jakby chciał się zasłonić w bezsensownej ale jakże naturalnej próbie powstrzymania ciosu czy strzału. Ale Cass wyciągnął jakiś papier, połozył go na blacie baru, dobitnie stuknął go palcem i zadał jakieś pytanie.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Bosede "Baba" Kafu



No i mieli pat. Zmagania trwały już z kilkanaście godzin i nadal nie mógł się wyłonić zwycięzca. Kluczowym było te pusty pas pola przez który obie strony miały doskonały widok a więc i pole ostrzału. Poza poranną kontrą Stalowych Ćwieków wspartych siłami żołnierzy Posterunku żadna ze stron nie kwapiła się wychodzić na otwarty teren by stać się tylko bardziej ruchomym celem strzeleckim. Do tego obie strony miały niezłe pozycje obronne. Jedną chroniły budynki a drugą las. Obie pilnowały się by nie wystawiać się na cel z kryjówek i otwierały ogień gdy sądziły, że są spore szanse na zlikwidowanie wroga.

Zaraz po zdublowanej eksplozji granatów wśród improwizowanego parkingu wśród budynków przez widoczne szczeliny i okna powstało jakieś zauważalne zamieszanie, krzyki i bieganina. Najwyraźniej ten atak albo wkurzył albo przestraszył obrońców na tyle, by przestali pilnować reżimu ogniowego dając okazję do puszczenia im serii przez cybermutanta. Widział jak pociski demolują okna, zewnętrzne i wewnętrzne ściany budynku i gdy przestał nikt się już tam nie poruszył. Albo trafił więc na amen likwidując wroga na miejscu albo spudłował haniebnie. Ranni by wrzeszczeli choć chwilę. Samemu wówczas nie doczekał się kotry ale nie było co kusić losu zostając w tym samym miejscu.

Aaron nie okazał się tak całkiem posłusznym współpracownikiem i odmówił strzelania w baki motocykli. Twierdził, że jego pociski i tak nie spowodują zapłonu, będzie musiał zmienić pozycję a i tak co miało być poszatkowane to na pewno granaty zrobiły swoje. Baba musiał więc zmienić rkm na szturmówkę o dużo mniejszej sile ognia ale za to celniejszej i zdolnej do swobodnego strzelania pojedynczym ogniem. Strzelił trzykrotnie z czego dwukrotnie na pewno trafił bak bo pocisk zauwazalnie rozewał wątłą puszkę metalu zniekształcając go na dobre. Jednak dym po wybuchach stopniowo rzedł ogień przygasł i nie wyglądało na to by miało coś tam wybuchnąć jak miał nadzieję. Do tego odezwała się broń przeciwnika szatkując wściekle zarośla i pnie drzew w jego rejonie. Zapewnie o ile nie pudłowali straszliwie to jeszcze go nie zauważyli ale może strzelajac na słuch mieli całkiem niezłe podejrzenie z którego rejonu lasu akurat strzelał. Dalsze prowadzenie ognia z tej pozycji zwiększało tylko szanse na wykrycie. Uszedł z tamtąd i znów wpadł w sidła. Na szczęscie takie na drobną zwierzynę więc tylko drut zawinął mu sie wokół gadziej stopy szarpiąc nim gwałtownie i stopując momentalnie ale gdy miał swobodę manewru dzięki swojej hebanówce to nie stanowiło istotnej przeszkody.

Południowy atak jaki Baba ustalił razem z Aaronem nie był jednak już taki pomyslny. Baba zauważył jakąś nie ostrożną sylwetkę poruszającą się w oknie i natychmiast oddał do niej serię z Minimi. Plutonowa broń wsparcia szarpnęła ale mocane cyberłapy mutanta opanowały wierzgającą bestie i pociski pomkneły ku celowi, obramowały jego, framuge okna rozrywając ją przy okazji, zasypując odłamkami szrapneli wnętrze pomieszczenia i rozbijając się o ścianę wewnątrz domu niejako przy okazji przeszywając cieplną sylwetkę w przenicowany ołowiem ochłap mięsa rzucając nim o tą poszatkowaną ścianę.

Tym razem jednak spotkał się z precyzyjniejszą kontrą. Z jednego domów nadleciał rój pocisków i co prawda żaden go nie trafił ale to, że przeszywały się wręcz muskając się o niego jasno świadczyło, że strzelcy widzą swój cel. Okazało się, że mają też grubsza artylerię. Prawie zaraz potem lasem targnęła eksplozja zasypując Schroniarza szrapnelami ziemi, drzazg i metalowych odłamków a fala uderzeniowa powaliła go na ziemię. Granat. To musiał być granat. Granatnik właściwie bo był raczej poza zasiegiem większości człowieczych rzutów i raczej by zauważył grenadiera wcześniej. Ale jak się gdzieś skitrał z granatnikiem i odpalił po zlokalizowaniu celu to właśnie tak by to wygladało. Eksplozja jednak zasłoniła najwyraźniej widok strzelcom bo strzelali dalej na ośleb ponad powalonym Bosede. Ten jednak musiał zwiewać nim grenadier zgodnie z regulaminem powtórzy swój atak o ile nie miał skrajnie mało amunicji. Atak faktycznie powtórzył się ale Baba zdołał się wycofać poza zasieg rażenia drugiej eksplozji skierowanej chyba na pamięc w miejsce jego ostatniego pobytu. Strzelanina ustała gdy odezwał się pojedynczy strzał i Aaron po chwili zameldował, że trafił jednego szmaciarza. Faktycznie gdy umilkły eksplozje dały się z budynków słychac jakieś jęki i zawodzenia.

Samego grenadiera jednak ani Babie ani Aaronowi nie udało się zlokalizować. Po częstotliwości strzałówgranatnika można było oszacować, że o ile nie zwlekał celowo z oddaniem strzału to ma jednostrzałowy granatnik. Pewnie coś z rodziny M 203, samodzielny M 320 albo klasyczny M 79. Automaty strzelały zdecydowanie szybciej i mogły nawet strzelić serią. Co prawda błyskwiczny pad na ziemię i osłona z solidnego pniaka o który dotąd rozbijała się większość wystrzelonego ammo złagodziła skutki eksplozji a podskórny pancerz zatrzymał większość odłamków które rozrzarzone utkwiły w skórze i tuż pod nią nie mając impetu wytarczajacego do przebicia się do mutancich trzewi ale fala uderzeniowa jednak pokiereszowała Babę.

Był więc pat. Obie strony trwały na swoich pozycjach licząc na wyczerpanie tej drugiej. Baba z Aaronem przespali się trochę dając choć chwilę wytchnienia. Po kilkunastu godzinach walki i warty musieli już posilić się zapasami. Jeśli walka szybko się nie roztrzygnie to zwłaszcza wwypadku manierek sprawa mogła zacząćwyglądać nieciekawie. Co robili tamci właściwie nie było wiadomo. Obaj jakby się nie rozstawiali nie mogli kontrolować wszystkich podejść, ścian, drzwi i budynków. Nie można było więc wykluczyć, że jakiś ruch pomiędzy budynkami trwa poza zasięgiem ich wzroku. Ponieważ większość czy żywych czy zabitych przeciwników nadal tkwiła w budynkach poza ich wzrokiem ciężko było oszacować ich liczebność ich straty. Po całym dniu walki i obserwacji wydawało im się jednak, że przeciwnik koncentruje się w kilku, centralnych budynkach. Pozostałe, głównie te na obrzeżach zdawały się być pozbawione życia. Ale pewne to też nie było. Może jako potencjalnie najbardziej narazone na wrogą penetrację po prostu przeciwnik był tam bardziej czujny.




Topek; Ruiny; stara szkoła; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Will z Vegas


Gruz odsunął się odwalony zmęczonymi, nie nawykłymi do ciężkiej, fizycznej, harówy rękami i potoczył po stercie tego odwalonego już wcześniej i wreszcie na skórze dało się wyczuć powiew świeżego powietrza. Wolni. Wreszcie wolni. Zdawałoby się wieki trwało odkąd zostali uwięzieni w tej ciemnicy. Właściwie nie mieli pojęcia o świecie na zewnątrz a więc i porze doby. Ale sądząc po pustej manierce którą miał tylko dorosły musiało chyba minąć z parę godzin.


Wcześniej uciekli z walącej się klatki schodowej właściwie w ostatniej chwili. Opadła ich fala uderzeniowa kamyków, piachu, pyłu i co troche większego gruzu wzburzona przez zapadającą się budowlę. Ogarnął ich rumor, hałaś, pył i ciemność. Will nie wiedział jak długo leżeli bo w kompletnej ciemności łatwo można było stracić poczucie orientacji czasu i przestrzeni. Może nawet ich aż tak ogłyszyło, że stracili przytomność? A może mu sie tylko zdawało.

Ale jak się w końcu ruszyli jęcząc, stękając i nawołuj siebie nawzajem. Znów byli we trzech. I raczej byli cali, podmuch najwyraźniej tylko ich poprzewracał, otumanił, opylił i zostawił trochę siniaków i zadrapań na pamiątkę. Wyglądało na to, że mogą iść dalej ale gdy po ciemku przedarli się przez może dwadzieścia czy trzydzieści kroków natknęli się wręcz na bliźniaczy zawał. Korytarz miał trochę bocznych pomieszczeń ale wszystkie były ślepe bez żadnych drzwi czy wyjść gdzieś dalej. Utknęli pogrzebani żywcem pod ruinami szkoły. Gdy dotarło to do obu chłopców ten ranny rozpłakał się a ten drugi też chyba był tego bliski.

Ale farciarz z Vegas nawet w takiej sytuacji był farciarzem z Vegas. Przy starym zaawale wyczuł coś jakby szczelinę przez którą szedł cug. Gdzieś z boku przy samej podłodze jakby zasłaniało jakąś dziurę zawaloną gruzem. I faktycznie tak było. Gruz jednak obsypywał się. Will do maratończyków czy siłaczy nie należał, zawalone suchoscią i pyłem usta oddychały cięko z chrypiącego wysiłku a na opylonej twarzy żłobiły przejścia zacieki potu więc robota szła mu wybitnie opornie. W końcu jednak przebił się.

Powstały otwór był na tyle duży, że dało się przez niego przejść. Po drugiej stronie czuć było wyraźniejszy powiew. Mieli wreszcie wyjście. Choć chyba nie na powierzchnie sądząc z takiej samej ciemności jak po ich stronie. Jednak powiew sugerował, że skadeś te powietrze i dokądś leci. Była szansa, że w końcu wydostaną się z tych podziemi. Woda już się skończyła a bez niej nie wytrzymają tu zbyt długo.

Wówczas Will’owi zdawało się, że coś słyszy. Jakby szuranie czy przesuwanie. Gdzieś po prawej stronie tego właśnie zrobionego otworu. Chociaż w sumie nie był pewny, bo przecież ekspertem od wyłapywania odgłosów nie był. Może echo tego potoczonego ostatniego kawałka gruzu? A może jacyś ludzie z powierzchni? Albo jeszcze co innego.




Pustkowia; Alpena Airport; karawana Szczoty; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Szuter i siostry Winchester



Po minie Tod’a Szuter widział, że chyba mają zbliżoną opinię o sztuce posługiwania się autem przez obie siostrzyczki z Detroit. Ruszyli we dwóch w stronę hangaru. We wnętrzu panował półmrok jak zazwyczaj w Ruinach. W półmroku wyróżnili kilka sylwetek porzuconych mniejszych samolotów. Po za tym widać było ślady zeszłorocznych ognisk na płycie hangaru. Walało się mnóstwo palet, beczek, przewróconych metalowych regałów i szafek tworząc rumowisko choć głównie pod ścianami. Udało im się przesunąć wrota choć skrzypiały przy tym niemiłosiernie. Okazało się, że faktycznie w tym sezonie też da się je zamknąć w razie potrzeby. Hałas spłoszył jakieś drobne latadełka pod sufitem budynku. W półmroku nie było widać co to dokładnie jest ale chyba jakieś ptaki, nietoperze czy tego typu drobnica.

Skrzeki pobudziły jakieś inne jazgoty w sąsiednim hangarze. Zaintrygowany zwiadowca wolał to sprawdzić niż zgadywać co tam może być. Przez szczelinę w ścianie hangaru dostrzegli kilkanascie stworzeń w jednym z rogów pomieszczenia. Wyglądały dość nędznie. Trochę jak jakieś kurczaki ale z dużo większymi dziobami. Albo może takie głowy miały wydłużone. Wielkościowo też wyglądały mniej więcej jak kurczaki. Hegemończykowi coś świtało, że widział już kiedyś podobnego stworka ale w klatce. Jakis jajcarz pokazywał kiedyś to to jako zmutowaną papugę. No faktycznie miało w sobie trochę ptasich cech. Ale po prawdzie nie wiadomo co to właściwie było. Tak w klatce czy nie nie wygladało zbyt groźnie. Tod sprawiał wrażenie ucieszonego tym odkryciem bo jak twierdził nadawały się do jedzenia. Miało też i mniej przyjemny aspekt bowiem prowadziły nocny i dość jazgotliwy tryb życia. I żyły w stadach. Te co tutaj widzieli to pewnie strażnicy a reszta odsypia nocne harce.

Sprawę punktu obserwacyjnego można było załatwić dwójnasób. Pierwszy topo prostu wejść po drabinie na dach hangaru. Z tamtąd powinien być całkiem niezły widok na okolice. Ale też i było sie wystawionym na aurę no i ktoś by się postarał to pewnie dałby radę spaść czy sturlać się z tego walcowatego dachu. Drugą i wygodniejszą opcją była więc wieża kontrolna. Tam dostali się bez problemów. Drzwi na ziemi były rozwalone na oścież może i od początku wojny a potem był nieco nerwowy kawałek bo wewnątrz wieży dominowała właściwie tylko klatka schodowa wokół niej o dość skąpym oświetleniu więc bez światła szło się nawet w dzień prawie po ciemku. Poza jednak puszkami na schodach, kawałkami pomniejszego gruzu, chrzęszczącego szkła, rozbitych szklanych i zgniecionych plastikowych butelek najbardziej dramatycznym znaleziskiem była zniekształcona i zaśniedziała łuska kal. .38 Special.

Na górze powitał ich dla odmiany pochmurny dzień czyli całkiem jasny widok po tej ciemnej klatce schodowej. Na a na zewnątrz widok faktycznie jak mówił Tod sięgał właściwie na całą główną płytę lotniska. Tylko fragmenty za wrakami czy budynkami były skryte przed obserwatorami z wieży. Wewnątrz znaleźli trochę śmieci świadczące o bytności ludzi choć pewnie sprzed sezonu czy nawet paru. Porzucone pety, kości drobnych zwierząt, improwizowane popielniczki z puszek jasno wskazywały, że miejsce jak na swoje opustoszenie bywało wykorzystywane dość często. Było jednak do tego wręcz idealne więc nie było to dziwne. Znaleźli nawet minutnik. O dziwo przedwojenny chronometr przeznaczony do odmierzania czasu w kuchni po nakręceniu wciąż działał i dzwonił głośno jak klasyczny budzik. Prosty mechanizm można było ustawić od kilku minut do 60 bo na tym sie limit kończył.

Z góry widzieli obaj też grzebiące siostry. Najpierw grzebały coś przy skrzydle samolotu, potem coś z niego wygrzebały, jakieś giętkie płachty chyba a potem zaczęły grzebać przy samochodzie. Ta z torbą zanurkowała pod brykę i nie wyłaziła z tamtąd dłuższy czas a jak w końcu wylazła to zaczęła grzebać coś pomiędzy bagaznikiem a tylnym siedzeniem chyba. Zaś ta z karabinem jej w tym dzielnie asystowała.

W międzyczasie siostry Winchester zorganizowały sobie wsparcie techniczne w postaci schodów dojazdowych, a następnie poradziły sobie z naprawą miski która była niezbędna do dalszego funkcjonowania samochodu, obłożeniem baku samouszczelniającą się pianką a Whitney zaczęła wyklepywać maskę by jej nadać choć z grubsza kształt z przed zderzenia. Tina rozglądając się jednak to tu to tam widziała drugą, samczą parę jak buszują po hangarach a potem przenoszą się do wieży. Był z tamtąd świetny punkt obserwacyjny i tamci musieli je widzieć. Przez lornetkę mogła dostrzec nawet ich sylwetki przez okna w koronie wieży.

Zauważyła po jakimś czasie też coś innego. Przez środek płyty przebiegała nieregularna, kropkowana linia dość rzucająca się w rangerskie oko wśród ocalałych od dnia zagłady regularnych linii, kropek, znaczników, trójkatów, cyferek i kresek nabazgranych na betonie czy asfalcie. Linia układała się w nieregularny trop żywego stworzenia. Były to dziwne, trójpalczaste ślady. Trop ni to łukiem ni to slalomem mniej więcej pomiędzy tylną ścianą hangaru a warstwą wysokiej trawy. Ślady były widoczne gołym okiem bowiem odciskały się dziwnie czerwonawym śladem jakby to coś wlazło w jakieś czerwone błocko czy coś podobnego zostawiając mokre odciski na betonie lotniska. Ślady wskazywały na to, że istota jest dwunożna. Musiała być chyba też dość wysoka sądząc po długości kroków. Prawdopodobnie z grubsza jak człowiek. Bez odcisków jednak w miększym podłożu ciężko było oszacować jego masę. No i samego stworzenia w tej chwili nie było ani widu ani słychu choć pewne przełaziło tędy w ciągu doby sądząc po jakości zachowanego tropu.

Obie grupki i przy samochodzie i w wieży zauważyły jak przez tą samą bramę co kilka godzin oni wjechali z takim głosnym hukiem teraz spokojnie, dużo ciszej wtoczyła się reszta karawany Szczoty z która rozstali się o poranku. Wjeżdżali spokojnie poprzedzeni konnymi zwiadowcami wśród nich była również Sedna. Chyba mieli raczej spokojną podróż bo nie widać było braków ani wśród wozów, koni ani załogi.




Detroit; dzielnica Runnerów; kręgielnia; Dzień 4 - wieczór; pochmurnie.




Alice "Brzytewka" Savage



Zdążyła. Z trudem ale zdążyła. Dość niby prosty z założenia plan spakowania się na podstawione przez szefa gangu bryki w detalach okazał się całkiem skomplikowany. Rzeczy kojarzących się z lekami czy medycyną niby w zasobach kliniki Brzytewki nie było aż tak wiele a na pewno duż mniej czym dysponowała w Hope a co chciałaby chociaż częsciowo tu mieć ale jednak okazało się, że nawet nie na sama furgonetke ale nawet autobus i jeszcze z prywatnym wozem Alice ochrzczonych przy zakupie przez bliźniaków “Piczkowozem” jest całkiem trudno się zabrać.

Jak się chciało to nagle wszystko okazywało się przydatne, potrzebne, niezbędne lub mogące sie przydać. Do tego trzeba było zabrać ludzi a samych jeńców był tuzin. Nawet gdy wykorzystano przydzielony im autobus przedwojennych służb penitencjarnych wciąż był kłopot z zapakowaniem wszystkiego. Wszyscy się na wszystkich darli, poganiali, wyzywali a w samym centrum tego majdanu latała jak poparzona głowna szefowa tej hałastry.

Jej pomysły zdumiały chyba zdecydowaną większość obecnych Runnerów. No, że bandaże trzeba brać czy jakies leki czy ten złom do krojenia no to trafiało to do nich do przekonania i problemów z tym nie było. Bardzo chętnie pakowali i nosili żywność a zwłaszcza zapasy alkoholu podobno medycznego. Ale śpiwory, poduszki, materace czy brudne folie po które jeszcze prawie do ostatniej chwili musieli przetrząsać pobliskie domy i ulice? Do wyobraźni przeciętnego gangera jakoś nie trafiało to do przekonania i od razu bierny opór i poziom marudzenia gwałtownie wzrósł.

Zaś prawdziwa awantura zaczęła się gdy Brzytewka oznajmiła, że zabierają “Piczkowóz” oraz, że ma jeszcze w ostatniej chwili sprawę do załatwienia na mieście. Te dwie decyzje zdecydowanie pogrzebały gdzieś początkowy świetny humor jaki towarzyszył większości z nich gdy Guido oznajmił, że jadą na pierwszą w tym sezonie wyprawę. Gdy odjeżdżała swoim różowiutkim i kompletnie niegangerskim suv-em żegnały ją ciężkie i nieprzychylne spojrzenia.

Zaś całkiem inne powitały ją na miejscu przeznaczenia. Ivy i Szajba byli wręcz uradowani, że się u nich pojawiła. Wreszcie! Niby była już tyle w mieście, tyle słyszeli i o niej, jej klinice no i o Meczu Otwarcia oczywiście no a zjawia się dopiero teraz. Gdy okazało się, że też właściwie ma czas się pożegnać i niewiele więcej no to cóż, zostawało się pożegnać, zostawić wiadomość czy list i życzyć sobie nawzajem powodzenia.

Pod kręgielnię wróciła i niewiele przed wyznaczoną porą. Tak naprawdę zostawała jej wiara, że jej ludzie nie nawalą i bez jej nadzoru zjawili się już na miejscu zbiórki. Odkąd się rozstali straciła bowiem mozliwość ich kontrolowania czy wpływania na nich. Ale byli. Czekali na nią, jej piczkowóz i nieszczęsnego Chrisa za jego kierownicą który momentalnie stał się posmiewiskiem całej bandy, że dał się babie zgnębić za kierownicą. On, niby taki ganger i Runner a prowadził piczkowóz laski która nie znała się ani na samochodach ani na prowadzeniu ich i co jak co ale reguł Wyścigu nie kumała kompletnie. A Chris jak chyba każdy z Det był wybitnie wyczulony na zarzuty względem prowadzenia pojazdów czy znania się na nich. Teraz jego i tak chwiejna pozycja w autorytecie runęła i zanurzyła się po czubek czupryny poniżej najbardziej zabagnionej kałuży. Już chyba ciężko było znaleźć maszynę którą by była większa siara prowadzić. Przynajmniej z puntu widzenia Runnera i Detroitczyka.

Sama kolumna jednak robiła wrażenie. Poza jednym, różowiutkim wyjątkiem wszystkie auta były wybajerzone kolcami, płytami ochronnymi, klatkami bezpieczeństwa, taranami, katapultami, szperaczami czy bronią. Całośc dodawała otuchy i śmiało można było widać na pierwszy rzut oka, że ma się do czynienia ze zgraną machiną bojową zorganizowaną do uderzenia w konkretny cel.

Brzytewka widziała już znajome twarze, bryki, grupki które zbierały się na parkingu wokół kregielni. Parking był spory ale i maszyn było sporo. Takiej kumulacji sił nie widziała od czasu powrotu z Cheb. Guido znów ruszał prawie całością swojej bandy, w mieście mało kto zostawał. On sam przechadzał się pomiędzy swoimi ludźmi i ich maszynami. Pozdrawiał ich a oni jego. Klepali się po ramieniach, wspominali jakieś wcześniejsze epizody, obiecywali następne obietnice, gamble i przygody czy po prostu podawali sobie ręce czyśmiali się. Znów był tym ich starszym bratem i kumplem za jakiego uważała go zdecydowana większość szeregowych Runnerów. Liderem a nie dowódcą, przewodnikiem a nie tyranem, kimś kto zabierał ich po zebranie gambli i chwalebny powrót a nie na zwykłe mordobicie z Schultz’ami czy Camino.

Byli też wszyscy ze sztabu poza bliźniakami których wysłał wcześniej na rekonesans. Podeszdł też do Alice i też się roześmiał widząc Chrisa skazanego na różowiutki łagier. - A on czym ci podpadł na sam koniec? - roześmiał się ponownie wskazując na smętnego sanitariusza który już nie wiedział gdzie głowe ma schować. - Wszystko jest? Wszystko gra? - spytał lekarki choć dość wyraźnie było widać, że oczekuje jak wszędzie wcześniej tylko twierdzącej odpowiedzi.

A potem ruszyli. Zrobili jeszcze powolny wyjazd z dzielni co przerodził się prawie w niezapowiedzianą paradę i zarówno Runnerzy wyjeżdząjacy z miasta jak i zostający w nim darli się do siebie nawzajem, machali rękami, śmiali się, walili w klaksony, dzwony, skądeś wyciągnięte trąbki i gwizdki. Niektórzy co gorliwsi nawet odprowadzali swoimi brykami kolumne Guido aż na pogranicze Ruin dawnego Detroit. Dopiero opuszczając te zamieszkałe tereny kolumna ścichła i wyraźnie przyśpieszyła. Alice i tak szybko straciła orientacje gdzie się znajdują, zwłaszcza, że zapadały już ciemności.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 26-02-2016, 17:43   #168
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will zdjął z pleców zarzucony na nie wcześniej karabin i pokazał chłopakom żeby byli cicho. Jeśli coś tam się ukrywa w ciemności, to musi się w końcu poruszyć… Will postanowił poczekać tak bez ruchu przez około 30 sekund z bronią wycelowaną w otwór. Po tym czasie, dotknął ramienia chłopaka stojącego koło niego i powoli przeszedł na drugą stronę otworu. Po drugiej stronie poczekał aż dołączą do niego młodociani towarzysze i chwilę jeszcze nasłuchiwał. Potem cicho ruszyli w stronę z której wiał wiatr.

Zraniony chłopak nadal pochlipywał i siąpał nosem, więc ciężko uznać, że szli w całkowitej cichy. Byli chyba w jakichś starych wysuszonych kanałach i tylko coś tam chlupotało im pod nogami. Grupka potykała się całą trójką, zwłaszcza zraniony chłopak. Było ciemno i kompletnie nic nie byli w stanie zobaczyć - jak to zazwyczaj bywa pod ziemia bez światła. Po jakimś czasie przedzierania się przez ciemność, Will wyraźnie słyszał już wyraźniej jakieś skrzeki i chroboty. Słychać było również zbliżające się pluskotanie jak coś, czy ktoś idzie w ich stronę od czoła przez ten korytarz. Tak na słuch ciężko było ocenić odległość, ale było pewne, że ona się skraca. Co gorsza przybyszów było więcej niż jeden.

Słysząc coraz głośniejsze odgłosy, Will zatrzymał się i stąpają cicho podszedł z chłopakami do ściany, chcąc poczekać aż ludzio-potwory przejdą.

- Wiem, że cię boli, ale musisz być twardy. Spróbuj być całkowicie cicho przez jakiś czas - szepnął do ucha rannego chłopaka gdy już byli pod ścianą - [i][b]Macie może tę mp3? Przydałoby się jakiekolwiek źródło światła - dodał równie cicho
 
Carloss jest offline  
Stary 27-02-2016, 17:31   #169
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Post przy wspołpracy: MG, AdiVeb i Leminkainen

Obudził go głód, ssanie w żołądku było nieznośnie. Ostrożnie poprzewracał się jeszcze na łóżku, nie chcąc porozrywac opatrunków. Zaschło mu w gardle, złożył to wszystko na karb zmęczenia ranami. Posapałby jeszcze, ale ciało domagało się strawy. Wstał i założył drugi komplet łachów, jego spodnie mundurowe i mocna bluza, która nosił na co dzień pod kamizelką taktyczną, były w opłakanym stanie. Czyszczenie ubrań mieli w standardzie, co wynikało z kwitów od szeryfa, ale na ubrania musiał poczekać do jutra, obiecał dziewczynie, która miała się nimi zająć, że jak je poceruje i pozszywa to dostanie od niego parę papierosów albo drobnej amunicji, w zależności co wybierze. “Podobnie jak trzy posiłki” - przypomniało się snajperowi, który analizował kwit od Daltona. Prawdziwy przedwojenny formularz, z prawdziwego przedwojennego bloczku. Czasami zastanawiał się ile sensu jest w tej biurokracji Szeryfa… przewiesił krótki karabinek Hecklera przez pierś i zamknął na klucz drzwi od pokoju.

Na korytarzu spotkał się z Gordonem, którego też pewnie obudził głód. Zabójca maszyn rzucił, że zaraz też będzie na dole. Zwiadowca z byłego Drugiego Zwiadowczego podszedł do lady. Czekając na Jacka zlustrował wzrokiem obecnych na sali, zwłaszcza typek, który wyglądał mu na wędrownego medyka go zainteresował. Mierzył też wzrokiem chwilę gościa, którego pierwszy raz widział w “Łosiu”. Siedział w kącie sali, z ponurą i zaciętą miną.

Właściciel wreszcie się pojawił i mężczyzna mógł wreszcie zamówić kolację. Wyboru wielkiego nie było, ryba i kufel piwa do tego, w ramach uposażenia od Szeryfa, jednak Lynx od siebie dorzucił jeszcze pięć “dziewiątek”. Miał do barmana parę pytań i miał nadzieję, że naboje extra, sprawą, że Jack będzie chętniej na nie odpowiadał. Zagaił do właściciela knajpy, kiedy ten przyjął zamówienie: - Widzę, że dorobiłeś się szyb nowych - kiwnął głową na okno, które było świeżo wstawione - ja nie wyrobiłem, nie wiedziałem, ze na tych pieprzonych bagnach tyle zejdzie. W każdym razie przepraszam, nie lubię nie dotrzymywać słowa.

- Na bagnach rzadko komu schodzi krótko a jeszcze rzadziej przyjemnie. - rzekł Jack podnosząc z lady jeden złocisty nabój i oglądając go pod światło jakby właśnie ten mały detal skupiał całą jego uwagę. - Mnie właściwie nic do tego. Ja wreszcie mam wstawioną nową szybę. Może parę dni czy tydzień i jakoś uzupełni się resztę. Ale Yelena musiała znaleźć kogoś innego do pomocy bo te szyby cholernie ciężkie są di dźwigania i noszenia. No i to szkło. - uśmiechnął się właściciel lokalu na koniec przenosząc spojrzenie z naboju na rozmówcę. A jak ciężkie i łatwe do dźwigania są te okna to snajper nie wiedział ale łatwo szło się domyślić, że do manewrowanie do knajpy z cała szklaną taflą przez Ruiny niekoniecznie musi być takie łatwe. No i rzecz była spora wcale nie głupie na dwie osoby było ją dźwigać. Gdy wspomniał monterkę kiwnął niec trzymanym nabojem na rozmawiających gdzieś z boku baru Yelenę z Sandersem.

- Podobno do miasta przyjechali żołnierze z Nowego Yorku? - zarzucił pytaniem. - Szeryf coś wspominał, że rozbili obóz niedaleko wioski Czerwonych. Byli u Ciebie? Dużo ich przyjechało? Chyba nie widywaliście ich w Cheb zbyt często? Na Front raczej tędy nie mają po drodze - ostatnie zdanie było raczej komentarzem.

- Tak, też słyszałem, że przyjechali i że się rozbili koło ludzi Burzowej Chmury. Ale nie wiem więcej bo nie było mnie tam. Jak widzisz mam tutaj koło czego chodzić. - rzekł barman wrzucając gdzieś pod ladę drobny w jego paluchach nabój i biorąc następny z leżących na ladzie. - Podobno przyjechali wczoraj wieczorem. Ludzie mówią, że całkiem sporo. Ciężarówki, namioty i takie tam. Ale tutaj ich właściwie nie było. Może teraz jest wieczór to przyjdą… - zamyślił się barman i w głosie bez trudu dało się wczytać, że myśl o żołnierzach zostawiających u niego swoje fanty za obsługę wcale nie jest mu niemiła. Taka ilość klientów na pewno dałaby niezły zastrzyk tych fantów właścicielowi lokalu gdzie by się zatrzymali. - Tylko jeden z nich tu przyjeżdża co rano. Hummerem. I ten był tu wcześniej bo już chyba ze trzy dni temu. Chyba jakiś oficer. Przychodzi na śniadanie, zamawia, zjada i wychodzi. Daje dobre napiwki. - zaznaczył od razu z przyjemnością barman. - Ale trochę dziwny bo zawsze się pyta czy są dla niego jakieś wieści. Ale jak tak płaci to ci powiem, że i większe dziwactwa jestem w stanie znieść. - machnął obojetnie dłonią uśmiechając się znowu lekko. Póki ludzie zostawiali mu swoje fanty i nie demolowali lokalu Jack potrafił być oazą cierpliwości, tolerancji i dobroci dla swoich klientów.

- Sporo gości masz dzisiaj, to chyba dobrze dla interesu - pociągnął z obtłuczonej szklanki spory łyk piwa - sporo nowych twarzy. Ten z tym regałem - delikatnie wskazał wzrokiem, o kogo mu chodzi - sprzedaje coś? Wygląda na medyka czy coś w tym stylu? Nie wiesz, czy ktoś prócz Kate jeszcze sprzedaje jakieś bandaże, czy podstawowe leki? Może Czerwoni?

- Nie mam pojecia co to za jeden. Pierwszy raz go widzę. Przyszedł może z godzinę temu. Pytał o nocleg. Ale jeszcze nie zamówił. No i chyba głodny jak wilk jak widzisz. - rzekł barman przy okazji lustrując szamiącego przy stole faceta. Faktycznie tamten się dossał do talerza jakby cały tydzień nic nie jadł. Jedzenie zdawało się pochłaniać całą jego uwagę i nie zważał na resztę otoczenia. - A z bandażami to teraz niewesoło. Podobno co parę bardziej przedsiębiorczych kobiet zaczęło coś się wymieniać między sobą czy podróżnymi. - rzekł niezbyt pewnie chyba nie będąc pewny tej informacji. - Ale z czerwonymi to ciężko teraz się na cokolwiek wymienić. Burzowa Chura powiedział, że nie no i znasz ich trochę. Trzymają sie tego. Więc jak ktoś coś ma od nich to albo ze starych zapasów albo znalazł jakąś lukę w systemie. Bo tak jak coś się pójdzie z czymś do nich to stopują na bramie i mówią, że później albo, że przykro ale nie. No nie pogadasz. - Jack skrzywił się mówiąc o tej popsutej relacji pomiędzy miejscowymi “dzikusami” a resztą osady. Ale faktycznie wódz pospołu z szamanem w tamtej społeczności posłuch mieli może na swój sposób to większy niż w wojsku czy jakiejś bandzie. Jeśli postanowili coś to z indiańskim uporem raczej byli w stanie trwać przy tym a wraz z nimi całe ich plemię.

Żołnierz zbierał się już od lady, trzymając w jednej ręce talerz, a w drugiej kufel z piwem, chciał skierować swoje kroki do stolika. Wtedy postawnowił zapytać się Jacka jeszcze o tajemniczego gościa, który najwyraźniej wolał trzymać się na uboczu: - A tamten tam, w kącie? Nigdy go tu nie widziałem, kim jest? Może ma coś ciekawego na handel? - próbował przykryć zainteresowanie nieznajomym, chęcią handlu.

- Nie wiem kim jest, pierwszy raz tu jest. Przyjechał dziś po południu, zostawił samochód na podwórzu. Ma broń, jakiś karabin ale widocznie zostawił w pokoju bo zszedł bez niej. - wspomniał o tym barman wskazując brodą na żelastwo przytroczone do snajpera. - Sam widzisz jak mu z gęby patrzy. Mam nadzieję, że zje, napije się, wróci do pokoju i pojedzie rano w cholerę. Nie chcę tu żadnych kłopotów. - odparł właściciel lokalu zgarniając resztę kulek z lady jednym ruchem i wrzucając je znowu gdzieś pod ladę. Sądząc z tonu głosy żywił do potencjalnego problemotwórcy takie same ciepłe uczucia ja tamten rozsiewał wokół swoje spojrzenie.

Gordon zeszedł chwilę po Lynx’ie i również ruszył w kierunku baru. Zamówił u barmana nadaną mu przez kwit kolację i kolejkę whisky nie zważając na rozmowę Jack’a ze snajperem. Nie zareagował też zbyt wymownie na rzucony im tekst Sanders’a. Zauważył przy stoliku Nico i ruszył z kolacją w jej stronę. Chwilę po nim przy stoliku zasiadł Lynx. Usiedli spokojnie i zaczęli jeść posiłek. Walker rozglądał się spokojnie po barze. Wiele nowych twarzy nie poprawiało mu humoru. Szczególnie kiedy przez drzwi wszedł barczysty urodzony morderca Cass. Gordon wiele słyszał o jego dokonaniach. Na froncie krążyło wiele ciekawych opowieści o najemniku.

Lynx wytrzymał wzrok najemnika z Pazurów, może i nie miał takiej renomy jak Cass, ale też byle popychadłem nie był. Swoją porcję prochu zjadł. Jego spojrzenie było podobne do spojrzenia najemnika, nie patrzył na niego jak wroga, raczej starał się oddać szacunek i respekt. Z drugiej strony miał nadzieję, że nie był tu po niego, zresztą gdyby tak było, to już świstałyby kule. Nachylił się nad swoim talerzem i zaczął konsumpcję, dopiero kiedy wielgaśny najemnik z obstawą podszedł od baru, odezwał się: - Ciekawe czego on tu szuka? - starał się mówić ciszej, żeby nie wzbudzać zainteresowania postronnych - Widzę, że i Ty go poznałeś Gordon - zabójca maszyn patrzył gdzieś w ścianę nad głową Lynxa.

Walker kiwnął głową:
- Mhm… słynny Anthony Rewers… niejaki Cass… zasłużony bohater Posterunku… - rzekł ze stoicką sobie ironią spoglądając na Lynx’a - zwykły najemnik… nie lepszy ode mnie i mojego wcześniejszego życia...

- Pieprzyć to kim jest, pytanie co ma tu za interesy? I dla kogo teraz robi? Coś mi mówi, że wiosna w Cheb nie będzie spokojna tego roku. Maszyny, żołnierze, bunkier, Cass i wizja perspektywy Runnerów na wyprawie wojennej? - pokręcił głową z niedowierzaniem - Ojciec kiedyś mi mówił, że czasy są historyczne, jak się dzieje dużo i szybko, wydaje mi się, że dla Cheb takie czasy nadeszły… - pociągnął łyk robiącego się coraz cieplejszego piwa.

Zabójca maszyn uśmiechnął się i kiwnął głowa znakiem że się zgadza ze słowami Lynx’a:
- Tak, to będzie ciekawa wiosna… już mówiłem… za dużo się tu dzieje jak na taką mieścinę pośrodku bagna… - wypił jednym haustem whisky i dodał - wspominałem już że zaczyna mi się tu podobać? Nawet już nazwa “Wesoły Łoś” jakoś mniej działa mi na nerwy… teraz bardziej na nerwy działa mi cokolwiek związanego z nocą na bagnach…

Lynx wyraźnie posmutniał, rozmowa z Kate nie przyniosła spodziewanego efektu, zastanawiał się przez chwilę nawet nad wyjazdem… ale dokąd miałby się udać? :
- Ja też zostaję, muszę przez ten tydzień znaleźć jakieś lokum, bo noclegi w Łosiu mnie puszczą z torbami. Dlatego wziąłem robotę u Szeryfa… bo Kate chyba miała rację, nie nadaję się do spokojnego życia chyba.

Walker zareagował na pociągłą minę swego bagiennego kompana:
- Oho… komuś się włączył ból egzystencjonalny… nie martw się… podobno najlepszym sposobem na wyleczenie chandry jest wyżycie się… tak się składa że będziesz miał do tego mnóstwo okazji w najbliższym czasie… - rzekł z uśmiechem Gordon i dodał - gangi, maszyny, to wszystko tylko po to żeby wyciągnąć cię z dołka… wszechświat chce poświęcić Cheb żebyś ty odzyskał wiarę w życie… - rzekł z lekceważeniem, zrobił chwilę przerwy i dokończył już bardzo poważnie - lepiej zakop to złamane serce czym prędzej do bardzo głębokiego dołu… przecież wiesz ilu zginęło bo myśleli złą głową w okopie…

Pomyślał chwilę i rzekł:
- Myślicie że Runnersi naprawdę przyjadą się układać z Cheb? Ja się obawiam że to się skończy rzeźnią… ktoś pęknie… a wtedy polecą łby…

Żołnierz pokiwał głową, Gordon miał trochę racji, ale sam wiedział, że o Austin będzie mu bardzo trudno zapomnieć. Tak samo jak o Marii, dziewczynie z Teksasu, którą poznał w ruinach Nashville, zginęła. Nie potrafił jej wtedy ocalić, uważał, że nie jest na tyle odpowiedzialny, by znowu się z kimś związać. Dopiero Kate wyleczyła go z takiego myślenia, teraz musiał się z tym pogodzić. Nie wątpił, że rutyna i służba u Szeryfa jakoś mu w tym pomogą:
- Cholera wie co z tymi Runnerami. Szeryf chciałby, żeby było po staremu, czyli przyjeżdżają, biorą swoje i odjeżdżają. Pytanie co zrobią teraz. Moim zdaniem, jeśli Dalton nie chce przygotowywać się do walki z nimi, powinnismy się skupić na chronieniu kobiet, dzieci i co cenniejszego dobytku. Ale to i tak od Szeryfa zależy.

Gordon rzucił odchylając się i jakby przeciągając:
- Hmm… szeryf chce żeby było po staremu… ale przecież wiadomo jak to działa z takimi grupami bandytów… zemsta musi się dokonać… albo jeszcze bardziej przycisną Cheb “opłatą za ochronę” albo będą chcieli po prostu urządzić rzeź… jak zastaną nieprzygotowane miasto to pójdzie im bardzo łatwo… powiem tak… i powiem to szczerze… chętnie pomogę w obronie Cheb… bajka o Dawidzie i Goliacie to moja ulubiona opowieść... ale w obronie… - zwrócił się zastępców szeryfa siedzących z nim przy stoliku - nie mam zamiaru siedzieć z założonymi rekami i czekać jak potoczą sie rozmowy… chcę żeby to było jasne… Wiem że szeryf chce zrobić to bez przelewu krwi ale… to naiwny stary człowiek… zadarliście z nimi zeszłej zimy, nikt nie będzie przyjeżdżał się układać… muszą zamazać tę plamę na honorze, która im zrobiliście… a nie daj boże wieść się rozejdzie w Detroit że dali sobą pomiatać i że ich kilkunastu mieszkańców powstrzymało… źle to się skończy… bardzo źle… - wspomnicie moje słowa...

- Też tak sądzę, oni bazują jedynie na szacunku wynikającym z brutalności i siły, nic więcej. Będą na pewno chcieli większego okupu, pytanie tylko co ludzie z Cheb mogą im dać? Moim zdaniem nic więcej, miasteczko i tak jedzie na ostatnich zapasach, a do lata daleko jeszcze. Zresztą, pogadamy jutro o tym u Szeryfa, zobaczymy co wymyśli za robotę. Nie będziemy się martwić rzeczami na które nie mamy wpływu, przynajmniej dzisiaj. Póki co ciekaw jestem po co przyjechał tu Cass - siedział tyłem do baru, więc delikatnie poprawił karabinek leżący mu na kolanach. - Zachowajmy czujność - postukał dłonią łoże karabinku.

Uwagę Lynx’a zwróciło zdawałoby się przesadnie głosne pyknięcie balonówki. Dziewczyna z obstawy Cass’a nadal z pozorną beztroską zawzięcie żuła gumę ale tym razem patrzyła prosto na niego. Musiała zauważyć jego gest bo z bezczelną miną poklepała swój karabin praktycznie w bliźniaczym do jego geście. Nie do końca mógł rozczytać czy była to prowokacja czy ostrzeżenia.

W tym czasie Cass schował wyjęty wcześniej papier takim samym, niespiesznym i spokojnym ruchem jakim go wyjął. Snajper dostrzegł tym razem, że chyba była to gazeta albo coś podobnego. Gordon dostrzegł nawet charakterystyczną trzcionkę dla nowojorskiego NYT. Ale o czym rozmawiali dłuższą chwilę z barmanem nie udało im się podsłuchać. Ale wyglądało na to, że najemnicy zwyczajnie zamówili pokój bo w końcu łysol odwrócił się w stronę schodów gdy barman w typowy dla siebie sposób zazwyczaj tłumaczył gościom który pokój jest ich i jak tam dojść a potem olbrzym kiwnął głową, i machnął na swoich ludzi. Przechodząc obok stolika łowców robotów, snajperów i zastępców szeryfa spojrzał ponownie na nich beznamiętnym wzrokiem ale czy dlatego, że akurat ich mijał czy z innego powodu nie potrafili powiedzieć. Potem zaś zniknął na górze wraz ze swoimi ludźmi.

Gordon nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Siedział sobie rozglądając się spokojnie i dyskretnie po barze. Nie podobała mu się ta cisza przed burzą. Rzucił do współbarowiczów siedzących przy stoliku:
- I co tu o tym wszystkim sądzić… - chwycił swoją pustą szklankę i wstał nie czekając na błyskotliwe odpowiedzi współrozmówców i leniwym krokiem ruszył w stronę baru, oparł się o blat barowy i rzucił do krzątającego się Jack’a - Nie masz przypadkiem jakichś ciuchów na sprzedaż? Moje są nieco… jak wyciągnięte psu z gardła… - uśmiechnął się do rozmówcy - przydałoby się nieco odświeżyć garderobę… - postawił pustą szklankę na blat baru i dodał - możesz jeszcze polać… wiesz z kim miałeś przed chwilą do czynienia Jack?

- Tak, nie wątpie. - rzekł dyplomatycznie Rudy na uwagę sapera o wyglądzie swoich ubrań w jakich wrócił z dwudniowej wyprawy na bagna. Wszcycy chyba co byli wówczas w lokalu czy nawetmiajli ich na ulicy zwracali uwagę na ich żałosny wygląd. Teraz w zapsaowych zestawach wyglądali w dużo bardziej cywilizowany sposób.

- Hej Carla! Przynieś tu ten kosz z ubraniami z piwnicy! - krzyknął do dziewczyny wracającej z pustą tacą z sali głównej. Ta kiwnęła głową szefowi i znikła gdzieś w tylnych drzwiach.

- To już ostatni z tego kwitu od szeryfa. - rzekł spokojnie Jack nalewając do szklanki promilowego płynu. - Nie wiem z kim miałem własnie do czynienia poza tym że wynajął pokój w moim lokalu. Ale jak coś o nim wiesz to chętnie się dowiem. - rzekł stawiając szklankę przed saperem. Najwyraźniej z tonu rozmówcy trafnie domyślił się, że ten wie o jego gościu nieco więcej od niego.

Walker kiwnął głową i dodał z uśmiechem:
- Kawał twardego sukinkota… jest sławny w każdym zapadłym kącie który ma do czynienia z Frontem czy Posterunkiem i niekoniecznie jest to ta sława o której gość prowadzący lokal w małym miasteczku chciałby słuchać… i jego pojawienie się tutaj nie zwiastuje spokoju… - spojrzał wymownie na Jack’a - Nie opowiedziałbyś mi o tej gazecie, o której rozmawialiście? Rzadko widuje się nowojorskiego Times’a tak daleko od Zgniłego Jabłka… - chwycił szklankę i upił odrobinę - pytam z czystej ciekawości… po prostu może trochę wścibski ze mnie gość… mam nadzieję że to żadna tajemnica… lubię wiedzieć co się dzieję wokół mnie...

Lynx skończył jeść i odniósł naczynia do okienka, gdzie dziewczyny od Rudego, zabierały je do zmywania. Potem podszedł do baru, gdzie Gordon rozmawiał z właścicielem. Stanął z boku, czekając, aż skończą rozmowę. Dopijając piwo, rzucił do nich:
- Nie przeszkadzajcie sobie, panowie. Ja tylko po dwie lufy twojej produkcji, Jack - rzucił zachowując dystans, tak by nie krępować obu mężczyzn ewentualnym podsłuchiwaniem ich rozmowy. Nie musiał, zaufał zabójcy maszyn i wiedział, że ten na pewno podzieli się z nim nowościami na temat Cass’a. Kiedy otrzymał swoje zamówienie, zostawił swego kompana rozmowie z Jack’iem ruszając w stronę nieznajomego, o którego wcześniej pytał Rudego, chciał się dowiedzieć kim jest. Coś ostatnio za dużo nieznajomych zjeżdżało do Cheb.

Barman kiwnął głową do odchodzącego snajpera i ponownie zwrócił się do sapera stojącego po drugiej stronie baru. - A pewnie, że ci mogę opowiedzieć o tej gazecie. Kobiety szukał. - uśmiechnął się pod wąsem barman pozwalając sobie na drobny żarcik. - Tej lekarki co tu była w zimie i pojechała do Detroit z tymi bandytami. I pewnie, że mogę o tym powiedzieć bo wręcz prosił mnie o to. Jak ktoś ma jakieś informacje o niej to by śmiało iść do niego. Zapłaci. Za konkret. Ale nie będzie miły jak ktoś będzie zalewał. Tak powiedział. Więc jak coś wiesz o tej lasce to możesz z nim pogadać. - odpowiedział Jack kiwając kciukiem w stronę schodów na górę gdzie niedawno zniknął Revers ze swoją świtą. W międzyczasie wróciła ta dziewczyna którą posłał po ubrania. Faktycznie przyniosła jakiś sporawy kosz jaki kiedyś używało się do trzymania prania a obecnie nadal jak widać zdarzało się, że trzyma się ubrania. - Możesz zerknąć czy coś by cię nie interesowało. Jak coś chcesz to Carla cię obsłuży. - rzekł właściciel lokalu wskazując głową na dziewczynę która położyła kosz na jednym z nieużywanych stolików przy samych drzwiach na zaplecze.

Gordon zamyślił sie:
- Hmm… jak się nazywała ta lekarka? I dlaczego pojechała z gangerami do Detroit? Porwali ją? Czy była częścią ich grupy? Chodzi o tych samych gangerów co urządzili wam w mieście ten cały bajzel? - zalał gradem pytań barmana - Mówił czemu jej szuka?

- Mówił, że szuka a ja się nie pytałem dlaczego. Chcesz to sam się go spytaj. - odrzekł nieco kwaśnawo Jack najwyraźniej całkiem świeżo mając w pamięci olbrzymią aparycję swojego niedawnego rozmówcy zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów od siebie. - I tak chodzi o tych samych Runnerów co byli tu w zimie. Nazywała się Alice Savage. I pojechała z nimi wracając do Detroit ale czy była z nimi czy co to nie wiem. Naszych też leczyła i na początku myśleliśmy, że tak tu się kręci. - barman nie był pewny chyba co myśleć o tak enigmatycznej osobie której osobiście nie spotkał a znał tylko z relacji innych. Często wyrywkowych i wzajemnie sprzecznych.

Gordon kiwnął głową i dodał:
- Dziękuję Jack - dodał kładąc sztukę śrutu na blat baru i podchodząc do kartonu z ciuchami zaczynając w nim szperać - Wezmę koszulę i te spodnie… - odłożył ciuchy na bok, odsunął karton i wypłacił Jack’owi jeszcze odpowiednią ilość amunicji śrutowej za ubrania - odłożysz pod bar? zgarnę jak będę wracał do pokoju…

Walker chwycił znowu swoją szklankę i oparł się plecami o blat baru i upił kolejny łyk. Był odwrócony do Jack’a plecami i rozglądał się spokojnie po pomieszczeniu barowym. Pilnował Lynx’a który przekornie poszedł do gościa z zaciętą miną. Był pewny że nic się nie stanie, pogadają i się rozejdą ale… przezorny zawsze ubezpieczony.

Saper widział jak snajper podszedł do stolika z obcym, pogadał chwilę po czym usiadł przy stoliku wcześniej stawiając na nim szklankę z browarem. W tym czasie Walker wymienił prawie pół tuzina naboi śrutowych na spodnie i koszulę z kosza. Carla zabrała z powrotem kosz znikając gdzieś na zapleczu. Barman machnął ręką i para ubrań znikła gdzieś pod ladą. Spojrzał ku schodom bo rozległ się odgłos po schodach świadczący, że ktoś nimi schodził Faktycznie na dole pojawił się Cass i jego dwójka żołnierzy tym razem już bez broni długiej i wierzchnich ubrań w jakich tu weszli. Dziwne ale Gordon miał wrażenie, że łysy olbrzym wali prosto na niego jak już znalazł się na dole tych schodów.

Walker jednak dalej tkwił w bezruchu oparty spokojnie o blat baru czekając na rozwój sytuacji. Jeśli faktycznie Cass i jego świta szła do niego to pewnie za chwilę dowie się o co chodzi. Chyba że odstrzelą mu łeb… to może skomplikować przepływ informacji, a z tymi najemnikami frontowymi nigdy nic nie wiadomo - to akurat udało mu się wynieść z własnych doświadczeń życiowych.

Nie szli po niego. Szli po Jack’a a właściwie do niego. Choć prawie do ostatniej chwili Walker nie był tego pewny. Wyglądali jakby to własnie jemu poswięcali głowną uwagę, zwłaszcze te przeszywające, czujne spojrzenia Rewers’a budziło respekt i nie dało się nie zauważyć, że gdyby po kogoś naprawdę “szedł” to ten ktoś mógłby mieć powody do obaw. Tymczasem Cass usiadł przy barze niedaleko Gordona poswięcając mu niewiele więcej niż jedno spojrzenie jakie zazwyczaj posyłają ludzie gdy dosiadają się do kogoś czy wchodzą do pomieszczenia gdzie ju ktoś jest. Laska usiadła z perspektywy sapera to za łysym i podobnie jak Walker oparła się o bar mając widok na większość sali. Trzeci z paczki zaś nie mając miejsca obszedł poharatanego speca od maszyn i przysiadł się z drugiej strony. W ten sposób Walker znalazł się między nim a sławnym najemnikiem. Ten zaś zaczął z barmanem gadkę i wyglądało na to, że zwyczajnie rozmawiają o zamówieniu kolacji.

Gordon stał dalej sącząc drinka. Nie miał zamiaru na razie zagadywać Cass’a. Zobaczy o czym będą gadać i czy w ogóle będą gadać. Ewentualnie jak nic się nie rozwinie zagada na odchodne. Pozostał w bezruchu rozglądając się po barze.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 27-02-2016, 17:47   #170
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dialogi i handel przy współpracy MG.

Facet, którego wyposażenie i plecak pozwalał sklasyfikować jako medyka, kończył właśnie kolejną porcję potrawki z ryby. Snajper podszedł do niego: - Witamy w Cheb - zaczął - wołają na mnie Nataniel. Widząc twoje wyposażenie - wskazał na regalik, przerobiony na plecak - domyślam się, że mam do czynienia z medykiem? Chętnie bym kupił parę drobiazgów z waszych zapasów.

- Medykiem… Heh… Widziałeś kiedyś, żeby medyk zasuwał z szafą na plecach? - odparł nieznajomy nieco prychając gdy już na prawie pustym talerzu wcierał ostatnie resztki sosu w chleb najwyraźniej nie chcąć tracić ani kawałka pokarmu. Zachowywał się albo jakby mu wybitnie smakowało albo był wybitnie głodny. Swojemu rozmówcy zdawał się poświęcać tylko przelotne spojrzenia zajęty głównie czyszczeniem talerza. - No ale mam trochę tego czy owego. Szukasz czegoś konkretnego? - spytał zagryzajac ostatni kęs kromki i przełykajac ją momentalnie. Wciąć patrzył się w już pusty i prawie czysty jak po myciu talerz. Na chwilę posłał spojrzenie pod ścianę gdy tamten chłopak z gitarą zagrał przez chwilę coś głosniejszego i bardziej skocznego nim znów przerwał krecąc z niezadowoleniem głową.

- Jakieś opatrunki? Bandaże? Czymś przeciwgorączkowym bym nie pogardził, albo penicylina? Przyjmujesz zapłatę w amunicji? A tak ogólnie powiedz co masz, to może moje zamówienie się rozszerzy? - snajper lustrował rozmówcę.

- Noo… - odparł handlarz trochę roztargnionym głosem przenosząc wzrok z powrotem na pusty już talerz i grzebiąc w zębach paznokciem. W końcu coś odchrząknął i jakby się wziął w garść. Wstał i to dość nagle po czym złapał za swój specyficzny, drewniany plecak i postawił go na stole obok już pustego talerza. - Bandaże mówisz? Tak, bandaże zawsze są potrzebne każdemu. Mam bandaże. I penicylinę? No coś chyba też by było ale końcówka. Słabo tutaj o zaopatrzenie w tej okolicy to wszystko się kończy. - rzekł otwierając zaskoblowane o zakłódkowane dotąd odrzwia swojej szafy. Gdy otwarł oczom snajpera ukazał się jeden wielki, gąszcz buteleczek, torebek, blaszek z tabletkami, kawałków ziół czy zwykłych patyków i wszystko było w przeróżnego pochodzenia. Widział blaszane pudełeczka po przedwojennej herbacie i mało prawdopodobne by wciąż tam była oryginalna zawartość. Były małe pudełeczka jak od kremów które lekko grzechotały gdy je handlarz poruszył czy szturchnął. Były wreszcie bezimienne buteleczki, fiolki i torebki w których po prawdzie mogło być cokolwiek. Jednym słowem wyglądało to jak typowe stanowisko czy stacjonarne czy obwoźne z medycznymi akcesoriami na jakie można było się natknąć czy tu czy tam.

Po chwili grzebania właściciel wyjął jakąś większą torbę i wydobył z niej jeden z bandaży. Była to już jakaś powojenna przeróbka z czegoś tam ale wyglądało schludnie i czysto. Materiał też był dobrany tak, że minimalizował ryzyko pozostawienia swoich fragmentów w ranie. - No mam takie cudeńko. Będziesz odwalał kitę na chodniku to właśnie to ci uratuje życie. Zobaczysz, że jak będzie na czerwono z ciebie życie uciekać to ile będziesz płakał, że nie wziąłeś na zapas. Bo przecież potem zmieniać trzeba no nie? A do tego mam jeszcze to… - na moment odwrócił się i skądeś wyjął coś co wyglądało na zwykłą taśmę klejącą o gabarytach przedwojennego plastra. - Parę fajek dorzucisz i masz z głowy kłopot z dokładnym obwiązywaniem. Kleisz i masz spokój. Bierz, bierz, zwłaszcza jak w łapę i tę sprawniejszą oberwiesz a widzę, że już oberwałeś a chodzisz ze spluwą to pewnie nie ostatni raz, wiec przyda ci się zobaczysz jak nie dziś to jutro. - handlarz nawijał bez oddechu dalej zupełnie jakby po jedzeniu jakas inna osobowość mu się włączyła. Zupełnie nie przypomniał mruka znad talerza jakim był ledwie chwilę temu.

- A może coś na zakażenie? Mam coś specjalnego coś lepszego niż zwykła wóda jaką zazwyczaj się te rany traktuje… - odłożył z powrotem taśmę, zanurkował w swoja szafkę i wyjął jakąś torebeczkę. - No, stary sposób indiańskich szamanów z prerii. - wyjął z małej, papierowej torebeczki coś co wyglądało na zasuszony ogon skorpiona. - Działa jak marzenie, zupełnie jak przedwojenny zastrzyk. Musisz się ukłuć obok rany i pozwolić by jad wleciał do środka. Wypali zakażenie momentalnie. Działa nawet jak już wdało się zakażenie oczywiście o ile nie jest już na pięć minut przed upitoleniem łapy bo gangrena się wdała. Ale tak to działa jak złoto. - rzekł machając w takt mówienia odwłokiem pajęczaka po czym chowając go z powrotem do środka.

Lynx przyglądał się towarom handlarza, stwierdził, że ma do czynienia z kimś na kształt zielarza i zbieracza chyba, bo faktycznie speca znającego się na leczeniu, jak Kate, nie przypominał. Ani sposobem wysławiania się, ani postawą. Niemniej dysponował towarem, a ten interesował Wooda. Snajper zainteresował się bandażem i taśma klejącą: - Interesują mnie bandaże i ta taśma klejąca, wezmę więcej niż jedną sztukę, jeśli masz więcej? Do tego tę resztę penicyliny która Ci została, chyba, że dysponujesz jeszcze czymś przeciwbólowym? Typu morfina, albo zwykła aspiryna czy ibuprofen? A gazę może masz? I ile chcesz za to? Płacę amunicją pistoletową, albo śrutem - zakończył Lynx.

- Tak mam więcej. - uniósł papierową torbę z jakiej wcześniej wyjął bandaż. - Penicylina, tak penicylina. Gdzieś tu była… - odwrócił się i znów zanurkował we wnętrze swojej szafy i po chwili stuków, chrobotów i grzebania wydobył jakąś niewielką buteleczkę. Odkręcił i wysypał na dłoń kilka pigułek. Chyba gdzieś z pół tuzina. Naklejka na buteleczce z ciemnego szkła była zdarta albo zatarta a prochy były kształtu innego niż te które jeszcze posiadał snajper w swoich zapasach. Ale wiedział, że na to reguły i normy nie było, przed wojną co sie który producent dorwał do danego produktu to wręcz obowiązkowo kolorował, kawałkował, sztabkował jak leci wręcz jakby za cel stawiając sobie by jego produkt był inny od konkurencji. To tylko pogłębiało dzisiejszy chaos na rynku produktów medycznych. - Mam jeszcze paczkę ibuprofenu. I buteleczkę jodyny, Gazy też by się znalazły. Ale pokaż mi najpierw jakie masz ammo na wymianę. I ciężkie to wolałbym jakieś prochy. Mam jeszcze tornado jak chcesz się zrelaksować, speed’a jak nie chcesz zasnąć, i takie fajne rozpuszczalne w wodzie plusze na każdą okazje, no wiesz, na złamania kości jak ci pyknął, na usuwanie zmęczenia jak cię ktoś wkurzy, na wzmacnianie krwi jak ci jej utoczą albo zestaw witaminowy na ogólne wzmocnienie organizmu. I jeszcze kawę, herbaty ziołowe, tytoń do żucia, skręty do palenia, coś potencję czy zwiększenie libido dla niej czy dla niego oraz miód, wosk, maść na poparzenia, środki przeciw owadom, mydło, pastę do zębów i lateksowe rękawiczki. - rzekł kończąc chyba swoim standardowym tekstem i część rzeczy o jakich mówił była widoczna w otwartej szafie. Najwyraźniej jednak darmowa prezentacja się skończyła i czekał aż nabywca wyjmie swoje rzeczy na wymianę do zweryfikowania. Dało się zauważyć, że handlarz co raz bardziej mówił nie tylko do niego bo i ludzie z sąsiednich stolików co raz ciekawiej zerkali na obydwu rozmówców. Lada chwila mogło komuś strzelić do łba samemu coś kupić i zacznie się wieczorek handlowy na całego.

Lynx dał mu znać, że zaraz wróci i poszedł na piętro do pokoju po amunicję na wymianę. Przyniósł tego kilkadziesiąt sztuk, popakowanych kalibrami, wśród których były i popularne dziewięć milimetrów, czterdziestki piątki, czterdziestki i trzydziestka ósemka. - Mam tylko to na zapłatę, ale w tej okolicy to towar deficytowy. Wziąłbym z cztery bandaże i tą taśmę klejącą. Do tego tyle samo gazy, tą butelkę jodyny, resztę penicyliny, ibuprofen, maść na oparzenia i słoik miodu. Handlarz oglądał chwilę pestki, po czym podał cenę, a Lynx odliczył wymaganą liczbę pestek. Na koniec zapytał jeszcze: - Tak w ogóle jak się nazywasz? - zapytał na koniec.

- A mnie Szafa. - odparł krótko obwoźny handlarz artykułami medycznymi i pochodnymi zgarniając do woreczka otrzymane za swoje towary naboje. Zdawał się być zadowolony z takiego handlu. W międzyczasie Lynx dostrzegł, że na dole ponownie pojawił się Cass najwyraźniej zjawiając się na kolację. Obszachowali specjalnie bądź przy okazji Gordona który nie ruszył się ze swojego miejsca przy barze. Zaś do Szafy zaczęli podchodzić pozostali goście lokalu widząc, że idzie zrobić z nim interes na rozsądnych warunkach.

Snajper zapakował rzeczy, które zakupił do podręcznej torby, zadowolony z zakupów. Nie brał tego, czego nie potrafił rozpoznać, czy nie widział tego wcześniej. Niemniej bandaże, czy gaza bardzo się przydadzą, bo w Cheb był ich deficyt, podobnie jak leków. Nawet miód mógł posłużyć jako świetna maść na rany, o czym mało kto wiedział. Miał jeszcze jedną osobę na oku. Postanowił wybadać nieznajomego, który siedział w kącie wspólnej sali. Nie miał wyraźnie ochoty do rozmów, ale Lynx był ciekaw kto to taki. Czasy były niespokojne więc warto było sprawdzić wszystko.

Karabinek swobodnie przewiesił przez plecy, nie chciał sprawiać wrażenia zagrożenia czy czegokolwiek. Podszedł do mężczyzny i zatrzymał się przed jego stolikiem. Szklankę z grubym dnem postawił przed nim, pytając: - Można się dosiąść? Sprawę mam - głos miał spokojny, a wzrok skupiony na facecie.

Facet lustrował go spojrzeniem zoczywszy najwyraźniej parę kroków częśniej, że obcy z karabinem na plecach i dwoma szklankami jakoś dziwnie zbliża się do jego stolika. Spojrzał nieprzychylnym wzrokiem i na rozmówce i na postawione szkło po które nie wykonał nawet ruchy by sięgnąć. - A jakiego typu ta sprawa? Jestem całkiem zajętym człowiekiem. - odparł patrząc w górę na stojącego snajpera. Nie wykonał też żadnego zapraszającego gestu do niego.

Lynx przysiadł na ławie na wprost niego, wytrzymując jego spojrzenie: - Biznesową, podobno masz transport? Nie weźmiesz pasażera?

- To że mam transport nie znaczy, że mam miejsce na pasażera. Jadę na północ. Nie będę zmieniał trasy. Co masz do zaoferowania? - facet wciąż lustrował snajpera nieprzychylnym spojrzeniem i mówił ponurym tonem. Z bliska wyglądał na ok czterdziestki, ze szczeciną kilkudniowego zarostu na ogorzałej wiatrem i Słońcem twarzy.

- Na północ? Konkretniej? Bo o ile dobrze kojarzę to na północy jest tylko jezioro, chyba, że je objeżdżasz? A co byś chciał za ewentualną podwózkę? - jego rozmówca był chyba doświadczonym wędrowcem, który sądząc po wyglądzie twarzy, sporo kilometrów już zjechał. Snajper nie zamierzał się nigdzie wybierać, ale chciał wybadać kim on jest.

- Jakbym chciał objeżdżać jezioro to bym pojechał wokół Chicago. - mruknął obcy przy stoliku biorac wreszcie do ręki postawione przed nim piwo a przy okazji zdradzając się, że zna nie tylko najbliższe rejony. - Mam sposób by dostać się na północ razem z bryką. Pojedziesz to zobaczysz. I jadę do Montrealu. Jak ci pasuje to możemy pogadać konkretniej. - odparł nadal ponurym głosem.

- Trochę nie ten kierunek- pokiwał głową z niezadowoleniem - bardziej o wschodzie myślałem. Montreal? Ciekawy kierunek -skomentował. Jesteś stamtąd? - zapytał upijając łyka ze swojej szklanki. - Tak wogóle Wood, na mnie wołają. Zawsze byłem ciekaw co się w Kanadzie dzieje po całym tym gównie które spadło? - rzucił.

- Nie wiem co się dzieje w Kanadzie. Byłem tylko w Montrealu i okolicach. Sprawy służbowe. - odparł siedzący facet upijając kolejny łyk chłodnego choć nie zimnego piwa. Ale zimne piwo poza sezonem zimowym było ciężkie do zdobycia bo najczęsciej się wiązało z posiadanem sprawnej lodówki czy podobnego sprzętu czyli dostepem do elektryczności i paliwa. Można było najczęściej dostać po prostu chłodne jak z piwnicy czy innego tego typu miejsca. - Mówią na mnie “Candy”. Ale jak ci nie po drodze to chyba nici z interesu. - zauważył facet przekornie nazywany Candy.

Lynx zmarkotniał: - To faktycznie nici, chyba, że masz karabinową amunicję na handel? Przygarnąłbym, mam na sprzedaż shotguna Ithaki z trzydziestoma sztukami amunicji, głównie gruby śrut i brenneki. Może masz siedem, sześćdziesiąt dwa, albo pięć pięćdziesiąt sześć na wymianę? A jak tam jest w tym Montrealu i okolicach? Też tam mają Molocha? Czy tylko nam dobiera się do dupy? - próbował pociągnąć rozmowę Lynx.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172