Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-02-2016, 17:25   #24
Ulli
Konto usunięte
 
Ulli's Avatar
 
Reputacja: 1 Ulli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputację
Sala karczemna ucichła dopiero trochę po północy. Niestety hazardowego sukcesu nie udało się powtórzyć. Nikt nie chciał ryzykować gry w kości ze szczęściarzami, ani siłowania się z silnorękim Tankredem. Szczególną niechęcią co zrozumiałe darzyła ich czwórka oskubanych zbirów. Chłopcy Bertrama popatrywali w ich stronę zgrzytając zębami i rzucając przekleństwa.
Ponieważ próby wynajęcia pokoju zakończyły się niepowodzeniem nie pozostało nic innego jak rozłożyć się na ziemi. Nie byli sami. Taką formę spędzenia nocy wybrała większość gości. Stoły i ławy przestawiono więc w kąt, układając je jeden na drugim tak by zajmowały jak najmniej miejsca po czym ludzie zalegli pokotem okrywając się kocami i derkami.

Dzień był męczący i obfitujący we wrażenia, więc akolici posnęli mimo twardej podłogi i pochrapywania śpiących obok. Trudno orzec jak długo spali i co śnili jednak jeden sen zapadł im wszystkim w pamięć. Przyśnił im się nie kto inny jak ten którego pieszczotliwie nazywali "przystojniaczkiem".


Tym razem nic nie mówił i nie wykonywał żadnych gestów. Stopniowo zaczął się oddalać w swej bezwymiarowej komnacie czy może raczej wy się oddalaliście bo on nie wykonywał żadnych ruchów. Zaczęliście słyszeć narastające brzęczenie najpierw przed oczami zaczęło wam latać kilka much, potem setki w końcu były ich tysiące uniemożliwiając widzenie dalej jak na wyciągnięcie reki. Agresywne insekty zaczęły wciskać się do oczu, uszu, nosa i w usta. Czuliście jakbyście się mieli zaraz udusić, nie sposób było nabrać tchu. Zaczęła ogarniać was coraz większa panika, w końcu jej ulegliście i rzuciliście się pędem na oślep przed siebie. Biegliście trudny do określenia czas. Ostatnim co pamiętacie to to, że się potykacie się o coś i lecicie w pustkę. Nie ma tam już much, nie ma tam niczego. Po prostu szybko nabieracie szybkości zmierzając nieubłaganie na spotkanie śmierci.

Dieter i Markus zbudzili się niemal równocześnie podrywając się ze swoich posłań, łapiąc powietrze jak ryba wyciągnięta na brzeg. Ich włosy były pozlepiane od potu i przyklejone do ciała, w ustach czuli niesmak i ogólnie zbierało im się na wymioty. Śpiący obok nich Bobo, Gunter i Tankred chyba także mieli niespokojną noc, jednak się nie obudzili. Spali śniąc coś niespokojnie, ich usta poruszały się bezgłośnie, także byli spoceni.
Przez okna karczmy wlewał się słaby blask poranka. Piejące koguty obwieszczały nadejście nowego dnia. W karczmie trwała już krzątanina. Pojawił się karczmarz i zaczął głośno budzić ostatnich śpiących.

-Ludzie wstawajcie. Pora stoły rozstawić. Chcę śniadanie naszykować.

Co bardziej oporni byli budzeni kopniakami i niedługo już wszyscy byli na nogach. Wspólnie rozstawiono stoły i zaczęto wydawać posiłki. Pojawiły się tez niziołki witając się serdecznie z tymi spośród wędrowców, których udało im się bliżej poznać wczorajszego wieczora.

Zjedzenie posiłku i rozliczenie się z karczmarzem zajęło im nie dłużej niż dwadzieścia minut. Potem nie pozostało nic innego jak załadować się na wozy i ruszyć w drogę.

Karawana Zieleniaków liczyła tak jak mówili pięć wozów wyładowanych mięciutką wełną przykrytą płóciennymi płachtami. Do każdego wozu zaprzęgnięta była czwórka wielkich koni pociągowych.

Po trójce tajemniczych nieznajomych w płaszczach nie było śladu. Widać wyruszyli wcześniej.

Krasnolud, który oprócz niziołków był jedynym nieludziem w karczmie okazał się jednym z niziołkowych woźniców. Fakt, że grupa dołączyła do karawany nie zmienił jego powściągliwej postawy. Nie uznał za stosowne przedstawić się a jego imię "Grani" poznaliście jedynie dzięki Hugo, który tak się do niego zwrócił prosząc by pojechał na czele karawany. Jedyne co grani odpowiedział to - Dobrze- po czym zajął się sprawdzaniem zaprzęgu i poklepywaniem koni.

Reszta woźniców była ludźmi, ale wcale nie byli przez to wiele rozmowniejsi od Graniego. No może poza jednym, wielkim, siwobrodym brodaczem, który przedstawił się jako Gwidon. Powiedział, że pochodzi z jakiejś wsi w Averlandzie i był ciekawy kto do nich dołącza. Na szczęście nie było zbyt wiele czasu na pogaduszki.

Ponaglani przez Zieleniaków wyruszyli. Nie oni jedni zresztą. Całe wesołe towarzystwo jakie było w karczmie wracało do domów. Towarzyszami na trakcie na południe było kilka chłopskich furmanek, które jednak stopniowo się wykruszały. Wszyscy oni byli z okolic Uckrofurt i bądź to zatrzymywali się w wioskach przy trakcie, bądź tez zbaczali na boczne drogi i znikali pośród drzew i wzgórz. Niebawem pięć wozów Zieleniaków było jedynymi na drodze. Pasażerowie rozdzielili się równo między wozy by zanadto nie obciążać zwierząt. Na pierwszym jechali Grani i Zieleniakowie. Na drugim ku niezadowoleniu woźnicy Chłopcy Bertrama. Wąsaty Ostlandczyk klął, że zanadto obciążają wóz, ale najemnicy za nic nie zgodzili się rozdzielić. jechali szepcząc między sobą i rzucając jadącym na pozostałych wozach nieprzyjazne spojrzenia. Piątka wędrowców rozdzielona była równo na pozostałą trójkę wozów tak, że tylko na ostatnim jechało ich dwóch. Tak się złożyło, że byli to Marcus i Dieter zaś powoził im Gwidon. Jowialny chłop podśpiewywał sobie różne wesołe przyśpiewki popijając przy tym często z gąsiorka. Kiedy nie śpiewał i nie pił albo opowiadał pasażerom o swojej żonie Gudrun i siódemce dzieci i wypytywał ich o ich historie.

Niestety mniej więcej po godzinie jazdy pogoda zaczęła się psuć. Niebo zasnuły szare chmury, zaczął dąć zimny wiatr i zaczęło siąpić. To skutecznie popsuło nastroje. Podróżni otulili się pelerynami i płaszczami, które szybko nasiąkły wodą i przestały stanowić jakąkolwiek ochronę przed zimnem.
Zmienił się też krajobraz. Porośnięta lasem równina ustąpiła wzgórzom z rzadka porośniętym lasem, pokrytymi mozaiką pól.

Podczas drogi minął ich tylko dyliżans, który przemknął obok nich jak strzała i inna karawana. Była większa od tej Zieleniaków, ale nikt nie chciał tracić czasu na zatrzymywanie się by się przywitać. Woźnice zapytali się tylko o drogę a usłyszawszy, że jest dobra i wolna od niebezpieczeństw polecili się opiece Sigmara i popędzili konie w swoja stronę.

Deszcz nie ustępował, w dodatku Zieleniakowie zarządzili tylko jeden półgodzinny popas, tylko po to by w przydrożnym strumieniu napoić i nakarmić konie po czym ruszono dalej. Czas naglił bo powoli zaczęło się ściemniać. Kiedy wreszcie dojechano do rozdroża, gdzie tkwił wbity w ziemię koślawy, wyblakły drogowskaz z napisem Obelheim wozacy wydali radosny okrzyk.

-Najdalej za godzinę będziemy u celu- rzucił Gwidon do swoich pasażerów.

Była to z pewnością dobra wiadomość.

Jak się okazało miał rację. Nie upłynęło nawet tyle czasu gdy ich oczom ukazało się miasto. Niestety przed miastem natknęli się na dość ponure znalezisko. Jakieś sto kroków od bramy miejskiej leżały ciała dwóch mutantów. jeden miał trzy ręce, przy czym ta trzecia była mało podobna do ludzkiej, miała trzy stawy i kończyła się trzema szponami, zaś ten drugi był porośnięty gęstą sierścią. Obaj byli pokryci wrzodami i ropiejącymi otwartymi ranami. Mimo, że zwłoki nie wyglądały na stare cuchnęły jakby leżały tu od miesiąca. Żeby było ciekawie przy zwłokach stali trzej tajemniczy goście karczmy. Obok stały trzy gniade konie na których najwidoczniej tu przyjechali. Pod rozchylonymi płaszczami widzieli, że pielgrzymami raczej nie byli. Nie mieli co prawda zbroi, ale każdy wyposażony był w pistolet, kilka sztyletów i miecz. Jeden z nich kucał nad jednym z ciał i badał je przy pomocy sztyletu. Najstarszy z nich podniósł na wędrowców spojrzenie. Było dziwnie pogodne jak na okoliczności. Podpierał się okutym srebrem kosturem przywodzącym na myśl te, których używali czasem czarodzieje, lub kapłani.


Trzej nieznajomi sprawiali wrażenie takich, którym zabicie dwóch mutantów nie sprawiłoby trudności, ale z pewnością nie zginęli od broni palnej lub mieczy. Mieli liczne ślady wskazujące, że raczej ich zatłuczono jakimiś tępymi narzędziami, bądź też zakłuto widłami.

Dodo widząc makabryczny widok przytknął dłoń do ust i zakrzyknął
- Na Esmeraldę! Naprzód, wszelki duch.

Woźniców nie trzeba było zachęcać. Wszyscy smagnęli konie i czym prędzej ruszyli w stronę murów miejskich.

Obelheim było bez porównania większym miastem od Uckrofurt. Miało mury, bramy miejskie i dość głęboką choć suchą fosę. Od wschodu otaczał miasto otaczał miasto gęsty las. Bramy co dziwne były zamknięte choć jeszcze słońce całkiem nie zaszło. Strażnicy pojawili się dopiero gdy woźnice zaczęli dąć w swe rogi.

- Czego chcecie i coście za jedni?- wykrzyknął w kierunku wozów strażnik, który się pokazał w okienku strzelniczym nad bramą. Widzieliście, że dwóch innych mierzy w was z łuków.

- Karawana kupców Zieleniaków dobry człowieku! Czyście powariowali, żeby za dnia bramy zamknięte trzymać! Wrogiej armii się spodziewacie, czy co?- odpowiedział jeden z niziołków.

W odpowiedzi dało się słyszeć tupot nóg i dźwięk odryglowywanej bramy.
Gdy się wreszcie otworzyła zobaczyli tego samego strażnika w towarzystwie trzech innych. Wyglądali na zmęczonych i spiętych.
- W złą godzinę przyjeżdżacie. Straszne rzeczy się dzieją w Obelheim. Ludzie giną i zaraza się szerzy. W dodatku pojawiają się mutanci. Musieliście widzieć te ciała po drodze. Bramę kazał zamykać Hrabia Edmund Kasselsky tak na wszelki wypadek i nikogo z miejscowych nie wypuszczać co by zarazy nie roznieśli. Wy chcąc miasto opuścić będziecie musieli też zgodę barona mieć.


- Zgroza!- odpowiedział Hogo.
- Musimy tu się zatrzymać, mają tu do nas dołączyć dwa wozy z wełną z Badau!

Pełni obaw wjechali do miasta. Ulice były wymarłe. W drodze do największego zajazdu w mieście minęli ledwie dwie osoby, które opatulone szmatami i pokasłujące zniknęły im z oczu w jednej z ciemnych uliczek.
Zajazd pod "Pijanym Trollem" był okazałym budynkiem do którego przylegał spory , zadaszony budynek wozowni i stajnia.
Woźnice zaczęli wyprzęgać konie i klnąc na opieszałość stajennych, którzy powinni wyjść i im pomóc poprowadzili je do stajni. Reszta weszła do karczmy.
Wnętrze było ciche i puste. Paliło się tylko kilka świec wskutek czego panował półmrok.
Po może dwóch sekundach z zaplecza wyszła do nich para niziołków. Byli może ciut starsi od Zieleniaków i tak jak oni bardzo niziołkowi chociaż jacyś smutni.
- Witajcie, witajcie! Goście w takich czasach. Nie spodziewaliśmy się. Wybaczcie brak stajennych i służby, ale przez zarazę ludzie boją się wychodzić z domów nawet jak są zdrowi. Was damy rade obsłużyć nawet my. Jestem Otto Gorzałek a to moja żona Hanna- niziołka ładnie dygnęła i uśmiechnęła się w kierunku nowych- kuzyni Hogo i Dodo witamy ponownie.

Zieleniakowie byli wyraźnie zadowoleni, że spotykają starych znajomych. Na podanie strawy musieli niestety poczekać około pół godziny, ale wynagrodził im to doskonały smak potraw. Wypytywani Gorzałkowie opowiedzieli, że od około trzech tygodni w mieście szerzy się zaraza. Umierają ludzie. Jest to przy tym dość dziwna zaraza bo niemal każdy przypadek jest trochę inny. Jedni mają wrzody i ropnie, inni wymiotują krwią, jeszcze inni maja wysypkę i wysoka gorączkę.

Jedyny środek zaradczy wprowadzony przez Hrabiego to kwarantanna miasta. Nie zgodził się na posłanie po kapłanki Shalyi do Talabheim tłumacząc to względami sanitarnymi. Wydał tylko odpowiednie polecenia strażnikom i zamknął się na zamku. Wielebny Okwist, miejscowy kapłan Sigmara, otwarcie okrzyknął go nieudolnym tchórzem. Nic to jednak nie dało, poza tym ludzie nie chodzą na msze z powodu strachu przed zarażeniem. Walka z zarazą spadła na barki Okwista, podległego mu akolity i jedynego cyrulika w mieście.

- Niech to, musimy udać się do tego szlachetki by pozwolił posłać posłańca do Badau. Im prędzej załatwimy tu swoje sprawy i ruszymy dalej tym lepiej- powiedział Dodo a brat pokiwał głową przyznając mu rację.

Zaraz po tym drzwi karczmy otworzyły się a do środka wkroczyli trzej z traktu.
- Gospodarzu, posiłki dla trzech osób!

Otto skinął głową i ruszył na zaplecze a w karczmie zapanowała złowroga cisza.
 

Ostatnio edytowane przez Ulli : 22-02-2016 o 23:17.
Ulli jest offline