Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2016, 21:55   #103
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Rohow spacerował korytarzem muzeum, gwiżdżąc cicho pod nosem. Mężczyzna zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić. Oczywiście mieli teraz pełno potrzebujących, ale niestety na medycynie Rosjanin się nie znał. Potrafił założyć opatrunek, może na upartego udałoby mu się zszyć jakąś małą ranę; na podziurawionych jak sito towarzyszy nic nie mógł zrobić. Udał się więc na parter, a później skierował na tyły.
Orest przystanął zaraz za drzwiami i się zatrzymał, opierając dłoń na kaburze. Przy ghurce nadal kręcił się ten James, czy jak mu było. Strażnik z Arkadii zmierzył mężczyznę wzrokiem, po czym splunął w bok i oszczędnym krokiem podszedł do pojazdu.
- Nie macie za mało ludzi, żeby obstawić perymetr? - zapytał Orest, jakby od niechcenia przyglądając się wypakowującemu sprzęt z ghurki James’owi.
Mężczyzna spokojnie postawił skrzynkę na ziemi i spojrzał na Rohowa.
- Widzisz tu jakiś ludzi? - zapytał, rozglądając się teatralnie wokoło. - A myślałem, że to z małą źle…
- Po prostu zastanawiałem się, jakim cudem jeszcze żyjecie - zapytał obojętnie, również błądząc wzrokiem po okolicy. - Nie sądziłem, że tak łatwo można uniknąć Głodnych.
- Kto ci powiedział, że można? - zapytał James, zabierając się za wyciąganie kolejnej torby.
Orest przyjrzał się James’owi, ale już nic nie odpowiedział. Pokiwał tylko głową, zastanawiając się nad tym, jakie układy ci ludzie mieli z mieszkańcami pustkowi.
Coś mówiło Rosjaninowi, że ta cała ich wyprawa wcale nie jest taka “czysta”.
- Macie tu może barek? - zapytał, zmieniając temat.
- Może i jest - padła enigmatyczna odpowiedź. - To w sumie zależy.
- Od tego, kto pyta, czy o co prosi? - dociekał niezrażony. Obiecał Meggie coś mocnego, toteż starał się jak mógł wywiązać z danego słowa.
- Będzie jedno i drugie - odparł James. - Zamierzasz ruszyć dupę i mi pomóc czy tylko wpadłeś ją zawracać?
- Jeszcze nie stwierdziłem, co jest bardziej pocieszne - mruknął, mierząc bez uśmiechu na ustach James’a. Podszedł jednak do torb ze sprzętem chwycił za dwie naraz, dźwigając je w górę. - Gdzie niesiemy?
- Na górę i ostatni po lewej. - James zamknął pojazd, wrzucił kluczyki do kieszeni i sam zgarnął dwie skrzynie. - Nie naderwij sobie czegoś - dorzucił, kierując się w stronę drzwi.

Orest pomimo ostatniego życia w podróży i oszczędnych racji żywnościowych wciąż zachował trochę krzepy, toteż bez większej zadyszki dotarł pod wskazany pokój. Łokciem przekręcił klamkę, a butem popchnął drzwi.
Wszedł do środka i odstawił torby. Odczekał, aż James położy swoje skrzynie, a następnie wyciągnął dłoń w jego stronę, tak, jak to zrobił jakiś czas temu nieznajomy.
James w odpowiedzi uniósł tylko brwi i obdarzył Rohowa niekoniecznie przyjemnym wyszczerzeniem zębów, które od biedy można było nazwać uśmiechem. Gdy się miało dobry dzień…
- Nie było rozkazu - poinformował Oresta.
Rohow prychnął tylko, nie wyglądając na zbitego z tropu zachowaniem Jamesa. Nadal trzymał wyciągniętą lewą dłoń, ale dodatkowo prawą oparł o Makarowa.
- Tak się składa, że też mam swoje obowiązki.
- Jak my wszyscy, chłoptasiu - odparował James. - Chcesz klucze, to sobie załatw pozwolenie. Dopóki go nie masz, wsadź sobie łapcię w dupę, albo zajmij się czymś innym.
- Albo po prostu zastrzelę cię na miejscu - powiedział chłodno, błyskawicznie dobywając pistolet i mierząc nim w mężczyznę.
- I jak niby taką atrakcję wytłumaczysz górze? - Mężczyzna nie wydawał się szczególnie przejęty wycelowanym w niego pistoletem. Można wręcz było rzec, iż w jego głosie jak i postawie zaczęła dominować wyraźna pogarda. - Z takim opanowaniem to chłoptasiu daleko nie zajedziesz. Skąd ona was wykopała? Z przedszkola?

Rohow stał spokojnie, uważnie obserwując James’a. Widział już wielu kozaków, którzy zachowywali względne opanowanie przed wylotem lufy tylko po to, by uśpić czujność napastnika. Mężczyzna nie wyglądał na amatora i pewnie potrafiłby rozbroić Orest’a. On jednak nie miał zamiaru na to pozwolić.
- Wypadek przy pracy. Tylu już zginęło po wyruszeniu z Arkadii, że nikt by się nie przejął - odpowiedział z lekkim uśmiechem. - A teraz nie testuj mojego przedszkolnego opanowania i oddaj grzecznie moje kluczyki.
- Twoje kluczyki - James zbadał dokładnie każdą sylabę tych dwóch słów. - Ciekawe… - sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot sporu, a następnie podrzucił je lekko. - Albo oślepłem, albo nie ma na nich twojego nazwiska.
Rosjanin kątem oka obserwował klucze, jednak wciąż miał na uwadze James’a. Nie mógł dać się zaskoczyć. Nie z bronią w ręku.
- Wiesz, stary, zżyłem się z tym wozem jak z kobietą. To chyba czyni ze mnie właściciela. Ale jeśli się postarasz, to zamiast mojego nazwiska będzie na nich twoja krew - Rohow spróbował odwzorować paskudny uśmiech mężczyzny, spokojnie mierząc w jego pierś.
- To zależy… - Uśmiech Jamesa pogłębił się o tą odrobinę potrzebną do dorzucenia kpiny do tej, która już brzmiała w głosie. - Pieprzyłeś go już czy jeszcze nie, bo to istotna kwestia - co mówiąc zamachał kluczykami przed Rohowem.
- On nastol'ko ser'yezno? - mruknął po Rosyjsku sfrustrowany, co można było przetłumaczyć na “on tak poważnie?”. Orest powoli tracił cierpliwość do tego gościa. Zdawał sobie sprawę, że gdyby James zachowywałby się tak przed człowiekiem Siergieja, już dawno skończyłby z kulką w głowie. Na szczęście znajomego Lucky Rohow cechował się większym opanowaniem i chłodniejszym temperamentem. Ale wszystko miało swoje granice.
- Słuchaj, po prostu oddaj te pieprzone kluczyki i skończmy z tą farsą. Ghurkę prowadzę ja, więc nie ma potrzeby, by były w twoim posiadaniu - powiedział, uspokajając się.
- Może jest, a może nie ma - odparł James. - To się okaże, a póki co schowaj zabaweczkę, bo sobie jeszcze coś odstrzelisz.

Dwa strzały. Jeden po prawej drugi po lewej od James’a.
- Trzecia jest dla ciebie - zakomunikował twardo.
James się nie poruszył. Nie wydawał się też być szczególnie przejęty strzałami. Kluczyki dalej pozostawały w jego dłoni i nigdzie się nie wybierały.
- Kici… Kici… - mruknął Wenslow, a jego wzrok delikatnie zboczył w stronę drzwi. - Kici…
- Co tu się do cholery dzieje? - Kobiecy głos zgrał się z dźwiękiem otwieranych drzwi.
- Kotek - ucieszył się James.
- Rohow uspokój się - rozkazała Beri, wchodząc i trzaśnięciem zamykając drzwi.
Orest obdarzył Beri tylko krótkim spojrzeniem, jednak zaraz wrócił do obserwowania James’a.
- My tylko rozmawialiśmy - odpowiedział, uśmiechając się krzywo i wzruszając ramionami. - Wiesz jak to jest. Czasami między facetami dochodzi do nieporozumień. Nie ma tu nic, czym musiałabyś się przejmować, Beri. Prawda, James?
- Dało się usłyszeć tą waszą rozmowę. Rohow opuść broń zanim zrobisz coś głupiego. James…
- To tylko rozmowa, nie denerwuj się tak, bo ci oczka nieco bardziej skośnieją -
James wyraźnie miał przy okazji ubaw przeskakując wzrokiem od Oresta do Beri, która obecnie wyglądała, jakby miała ochotę trzasnąć go w pysk.
Rohow zaczynał żałować tego, że nie kropnął James’a zanim przyszła Beri.
- Nasz kolega po prostu odda kluczyki, które pożyczył ode mnie i wszyscy rozejdziemy się w pokoju - powiedział Orest, przemieszczając się powoli tak, by James stał między nim a Beri. Bądź co bądź Azjatka należała do jego drużyny, toteż liczył, że w razie czego pomoże mu obezwładnić upierdliwca, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z tego powodu Rohow nie pozwolił znajomemu Lucky obserwować jednocześnie jego i Beri.
- Wydaje mi się, że wszyscy jedziemy w jednym kierunku. Po co sobie tak komplikować życie, James? - zapytał jeszcze.
- Bo co to za życie bez komplikacji? - James najwyraźniej nie miał nic przeciwko Beri za swoimi plecami i skupił się na Oreście.
- Wenslow oddaj klucze. Rohow odłóż tą broń, zanim sama w ciebie wyceluję. Oboje zacznijcie się zachowywać jak dorośli.
- Łap -
nagle James zmienił zdanie i rzucił kluczyki. Tyle że nie do Oresta, a Beri.
Rohow uśmiechnął się tylko, ale zabezpieczył pistolet i wprawnym ruchem włożył go z powrotem do kabury.
- Nie interesuje mnie to, że jesteś psychopatą. Następnym razem nie testuj mojej cierpliwości, albo nie zacznie się od strzałów ostrzegawczych - powiedział Orest z resztkami frustracji. - Alkoholu sam poszukam - dopowiedział, mijając James’a. Nie zachowywał dużego dystansu. Był gotowy w razie czego sparować jego atak, gdyby nagle coś strzeliło mu do głowy. Właściwie Rohow prosił się o to, by James się na niego rzucił. Miał ogromną ochotę dać mu po ryju.
- W gorącej wodzie chłystek kąpany - stwierdził James i zamiast atakować Rohowa, ruszył w stronę materaca. - Szukaj se, szukaj… Nie znajdziesz… Barek jest tutaj chłoptasiu. Dzieciom jednak nie podajemy - co mówiąc zaczął się śmiać.
- Musimy pogadać - Beri zignorowała Wenslowa i zwróciła się do Oresta, podając mu przy tym klucze.
- Jasne - rzucił do Beri. O James’ie chciał na razie zapomnieć. Nie miał już siły grozić mu bronią, by ten podzielił się alkoholem. Zresztą, aż tak mu na tym nie zależało.
Orest schował kluczyki do kieszeni i wyszedł na korytarz. Tam oparł się o ścianę i zaczekał na Azjatkę.
Beri nie zwlekała z zostawieniem James’a samemu sobie.
- Nie tutaj - rzuciła tylko, kierując się ku przeciwnemu końcu korytarza.

- A więc? - spytał, kiedy przeszli już dobry kawałek pomieszczenia.
Beri nie odezwała się jednak i stan ten utrzymał się aż stanęła przed przedostatnimi drzwiami, które otworzyła i ruchem ręki zaprosiła Rohowa do środka.
- Tylko ty jesteś cały w tym burdelu… Odwaliło ci, żeby z nim zadzierać? - zapytała nad wyraz uprzejmym głosem, zamykając z głośnym trzaskiem drzwi.
- Z tym bym się kłócił, kto tu z kim zadzierał - odparł, podchodząc spokojnie do okna i wyglądając na zewnątrz. - Bez ghurki jesteśmy trupami. Nikt nas z tego zadupia nie wyciągnie, jeśli sami nie zadbamy o siebie - powiedział w zamyśleniu.
- Więc na przyszłość załatwiaj takie sprawy przez Lucky. W innym wypadku może się okazać, że nigdzie nie pojedziesz i cała reszta z tobą. - Beri nie brzmiała na zachwyconą. Oparła się plecami o drzwi i przyglądała Orestowi.
- On jest jednym z nich, prawda? - zapytał, odwracając wzrok na kobietę.
- Jest - potwierdziła.
- Kurwa... W co Lucky nas wpakowała? - dociekał.
Odwrócił się i oparł o framugę. Wyglądał na zmęczonego, jakby konfrontacja z James’em go wyczerpała.
- Nie mam pojęcia - wyglądało na to, że była z nim szczera. - Nie da się z nią porozmawiać w cztery oczy, próbowałam. Pozostaje liczyć na to, że wie co robi.
- Ufam jej, jeśli o to chodzi. No, przynajmniej w większym stopniu. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o jej znajomych. Są tykającą bombą. Nie chciałbym być w pobliżu, kiedy Głód ich dopadnie. Dlatego staram się zabezpieczać i utrzymywać tyle kontroli, na ile pozwala na to sytuacja. Może pewnego dnia będziesz mi za to wdzięczna, Beri. - Uśmiechnął się do niej. Z tym gestem zniknęły resztki stresu wywołanego zachowaniem James’a.
- Bawiąc się z James’em? - W jej głosie brzmiało wyraźne powątpiewanie. - Jak mu odwali to zostajesz tylko ty jako w pełni sprawny, żeby zadbać o resztę. Ja nie mam z nim szans. Po prostu - westchnęła nieco tylko wkurzona. - Po prostu trzymaj się od niego z daleka, a jak dojdzie do jakiegoś nieporozumienia, to wal do Lucky. Szczególnie przez najbliższe dwa dni, kiedy leci na testowych środkach.
- Nie przywykłem biegać do kobiet z płaczem, kiedy jakiś frajer mi się naprzykrzał - zaśmiał się rozbawiony. - Ale nie martw się. Nie chcę mieć z nim do czynienia tak samo jak ty. Po prostu będę pamiętać, by nic mu więcej nie pożyczać - ponownie się uśmiechnął, puszczając Beri oczko. - Nie dążę do konfliktów jak James. Chodzi o to, że nie pozwalam nikomu deptać po moim trawniku. Spokojnie, już sobie wszystko wyjaśniliśmy. Od teraz będę się trzymał na uboczu, jak zawsze.
- Już to widzę - rzuciła powątpiewająco, jednak przynajmniej przestała się wściekać.
- Będziesz musiała zaufać mi, tak jak ufasz Lucky - odparł z lekkim uśmiechem, podchodząc do niej. - To już wszystko, proszę pani, czy jest jeszcze coś, za co muszę być złajany?
- Pewnie coś by się znalazło, ale chyba nie mam na to siły - odparła, kręcąc głową.
- Dziękuję więc za tę lekcję - powiedział rozbawiony, spoglądając ukradkowo na klamkę drzwi, o które opierała się kobieta.
Ta w odpowiedzi odsunęła się umożliwiając mu do owej klamki dostęp.
- Pilnuj pleców, Rohow - dorzuciła jeszcze, kierując się do opartego o ścianę przy oknie wąskiego materaca.
- Od dłuższego czasu dbałem tylko o swoje. Chyba czas zwrócić uwagę na innych - mruknął bardziej do siebie niż do Beri.
Zaraz po tym wyszedł na korytarz, zostawiając kobietę samą.

- Może ten fiut nie schował całego alkoholu... - Z tymi słowy ruszył na zwiedzanie muzeum.
Teraz wiedział, kogo się wystrzegać. Orest trafił kosą na kamień. Pytanie było, kto kogo pozbędzie się pierwszy?
 
MTM jest offline