Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-02-2016, 20:39   #101
 
Aveane's Avatar
 
Reputacja: 1 Aveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumny
Czekać na Lucky długo nie trzeba było. Albo była w pobliżu albo też rzuciła wszystko i zjawiła się w wersji ekspresowej. Jakby nie było, Wolfa przywitała standardowym uśmiechem, który mówił tyle co nic.
- Żyjesz - stwierdziła, wchodząc.
- Ach, ta radość - odpowiedział równie beznamiętnie. - Powstrzymaj się przed rzuceniem mi się na szyję.
- To może być trudne -
odparła, zbliżając się do materaca. - Jak plecy? Środek wciąż działa?
Mężczyzna spojrzał na nią z krzywym uśmiechem.
- Działa zajebiście. Fizycznie jest ok, psychicznie czuję się jak gówno.
- Zauważyłam -
stwierdziła siadając na podłodze i prostując prawą nogę, lewą zaś podciągając i opierając na niej rękę. - Mała była grzeczna? - zapytała, skupiając się na zawartości nieodłącznego plecaka.
- Całkiem, jak na Głodną - mruknął z wyraźną niechęcią w głosie. - Gdyby nie ruszała moich rzeczy i gadała trochę mniej…
Zawieszenie głosu przez Wolfa wyraźnie wskazywało, że zdanie nie musi być dokończone.
- Na to akurat nic nie poradzi, więc zacznij się powoli przyzwyczajać. Porozmawiam z nią o ruszaniu twoich rzeczy. Nie przypominam sobie, by dostała na to pozwolenie. - Wreszcie znalazła to, co szukała, a co okazało się być pudełkiem zawierającym listki z małymi, białymi tabletkami. - Oboje jadą z nami dalej - poinformowała go, rzucając mu jeden z listków. - Jak zacznie być źle, dwie, nie więcej - udzieliła instrukcji, sama korzystając z pozostałych tabletek łykając je bez popijania.
- Już się dowiedziałem. Hura - beznamiętność w jego głosie aż raziła w uszy. - Mam nadzieję, że tylko do tej karczmy, gdziekolwiek ona jest - wsunął tabletki do leżącej obok niego saszetki.
Lucky zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
- A dokładniej? Bo nie przypominam sobie żadnej wzmianki o karczmie.
- Melody Inn czy jakoś tak. Tak, gdzie jej ojciec posuwał po pijaku dziwki. Jeszcze godzina i poznałbym całą historię jej życia, od plemnika do dziś.
- Mhm -
odparła. - Melody Inn znajduje się w Alabamie, Wolf. Nie tak znowu daleko od Hope.
Wolf z westchnięciem męczennika opadł na materac.
- Potrafisz pocieszyć, dziewczyno. Zero litości dla starego weterana.
- Tu mnie masz -
kącik jej ust powędrował w górę. - Zdecydowanie minęłam się z powołaniem. Dasz sobie radę. Wystarczy trochę czasu i będziecie za pan brat. Póki co ostrożnie i palec z dala od spustu. Potrzebuję obojga, najlepiej żywych.
Twarz mężczyzny stężała.
- Nigdy nie będę bratał się z Głodnymi. Jedyne, co mogę obiecać, to że ich nie zabiję - wysyczał przez zaciśnięte zęby. - W bolesny sposób.
- Nie mam ani siły ani czasu was pilnować -
odpowiedziała, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Sprawa jest prosta. Będziesz współpracował i się słuchał Wolf, albo cię tu zostawię.
- Przecież mówię, że ich nie zabiję -
warknął, jak na wilka przystało. - Doceń to i nie rzucaj pustych gróźb.
- Nie rzucam -
odparła spokojnie. - I doceniam - dodała, wciąż nie spuszczając go z oczu. - A teraz, skoro mamy to za sobą i wydajesz się względnie przytomny… Co poszło nie tak?
- Drzwiami oberwałem i mnie trochę skopał -
przyznał mężczyzna niechętnie. - Prawdę mówiąc - zawiesił głos na chwilę i wyciągnął ostrzegawczo palec w stronę Lucky - gdybym nie miał prywatnej broni, nie rozmawialibyśmy teraz. Później Sander przyszedł, jakaś eksplozja z zewnątrz sypnęła mu gryzem na łeb i nie zdążyłem go wynieść, bo budynek wyjebało. Niosłem go strażackim i resztę znasz.
Przymknęła oczy na chwilę, w dodatku dość krótką.
- Pierwsza eksplozja to pewnie ta, która rozwaliła transporter. Nie wzięliśmy pod uwagę, że użyją czegoś mocniejszego. Ani dzieci, tak na dobrą sprawę. To osiedle powinno być puste. Trzeba będzie załatwić drugi pojazd, najlepiej opancerzony. Z jednym nie damy rady - planowała na głos, podpierając głowę ręką. - Zastąpisz Sandera - dodała. Harvey spojrzał na nią zaskoczony.
- W czym mam niby go zastąpić?
- W dowodzeniu -
padła krótka odpowiedź. - Walką… Reszta jest na mojej głowie.
- Dobrze, że to dodałaś. Już chciałem cię wyśmiać -
uśmiechnął się lekko, trochę nawet kpiąco. - Ile tu spędzimy?
- Ile będzie trzeba -
zignorowała wcześniejszą wypowiedź. - Nie dłużej jednak niż tydzień, to zbyt niebezpieczne. James co prawda twierdzi, że dałoby radę i dłużej, ale wolę nie ryzykować. Meggie jest poważnie ranna, Stoner też oberwał, jaki sam jesteś nie muszę chyba tłumaczyć. Załatwienie samochodu też trochę zajmie. Może przy okazji da się zdobyć leki, bo długo na obecnych zapasach nie pociągniemy.
- A gdzie w ogóle jesteśmy? Chyba przespałem zwiedzanie.
- Fountain Valley -
odpowiedziała. - Jakieś trzysta kilometrów od Vancouver, nieco więcej od granicy ze Stanami. Dobra godzina drogi od zjazdu na 99’kę.
Pokiwał głową, jakby doskonale znał umiejscowienie tego miejsca. Nie znał. Nie miał nawet pojęcia, gdzie to jest. Nie miało to zresztą większego znaczenia.
- Muszę znać możliwości tej dwójki, zanim ruszymy. Już wiem, że mała bawi się nożami, ale po pierwsze - nie wiem, jak jej idzie, po drugie - nie idzie się z nożem na strzelaninę.
- Jest dobra -
stwierdziła Lucky. - W strzelaniu mniej, ale możliwe że James zadbał o ten brak, tu musisz z nim pogadać. Przyślę go do ciebie to się powymieniacie doświadczeniami - jej uśmiech zmienił nieco formę, zyskując złośliwego wyrazu, jednak nie trwał długo.
- Nie dzisiaj - wszedł jej w słowo. - Zbyt wielu Głodnych jednego dnia mogłoby się źle skończyć. Będzie jeszcze czas, może nawet osobiście ich sprawdzę.
- Ostrożnie z Wenslowem -
nawet jeżeli nie spasowało jej jego wejście, to nie dała tego po sobie poznać. - Jest na testowych, a i bez tego to uroczy facet. Nie chcę stracić świeżo mianowanego dowódcy, zanim dostanie szansę na wykazanie się.
- Nie wiedziałem, że jego też mianowałaś -
szyderczy uśmiech wykrzywił jego usta. - Mógłbym się założyć, że przeżyłem spotkania z gorszymi skurwysynami.
- Mógłbyś -
zgodziła się, sięgając po kolejne tabletki. - Ten jednak mógłby ci zrobić niespodziankę. Wenslow dowodzi siatką w Kanadzie. Znam go od jakiegoś czasu. Będzie próbował wyprowadzić cię z równowagi wszelkimi sposobami, żeby wybadać twoje słabe strony. Postaraj się nie dać.
Wolf zaśmiał się głośno, po czym spojrzał na Lucky oczami niewiniątka.
- Widziałaś kiedyś mnie wyprowadzonego z równowagi? Poza tym powinnaś wiedzieć, żeby nie przekazywać takich informacji zbyt wielu osobom. Uczyli nas kiedyś, że każdą siatkę można zniszczyć eliminując odpowiednie osoby, ale nie wiem, jak je wyszukać, bo to jakieś matematyczne gówno.
- Zabezpieczam powodzenie misji -
odparła, po czym zaczęła się podnosić. - Jeżeli zostanę wyeliminowana, James zajmie moje miejsce i to od niego będziesz dostawał informacje o dalszych planach. Wolę się upewnić, że o tym wiesz.
- Nic ci się nie stanie, dziewucho. Złego diabli nie biorą.
- Powiedz to Sanderowi -
odparowała, ostrożnie testując wytrzymałość prawej nogi, a następnie pochylając się, by podnieść plecak.
- Widocznie nie był taki zły, jak ci się wydawało - wzruszył ramionami. - Załatwisz mi kawałek bawełnianej szmaty? Muszę broń wyczyścić. Albo chuj, sam pójdę, tylko powiedz gdzie.
- Nie powinieneś się ruszać. James powinien mieć zapas, każę Melody przynieść coś, co powinno spasować. Jeszcze jakieś życzenia? -
zapytała bez zbędnej złośliwości, głosem który zdradzał zmęczenie.
- Tylko szmata i moja torba - uśmiechnął się lekko. - A potem idź spać, przyda ci się.
Przez chwilę przyglądała się Wolfowi oczami bez wyrazu.
- Najpierw muszę wypić za śmierć brata. Rodzinna tradycja. Przyślę ci małą - dorzuciła, otwierając drzwi i wychodząc. Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w drzwi, po czym zaczął się wiercić i przesuwać, żeby oprzeć się plecami o ścianę i móc spojrzeć w okno. Nie widział zbyt wiele z tej pozycji, ale sam widok świata zewnętrznego był w jakiś sposób kojący. Miał tylko nadzieję, że te manewry nie otworzyły mu żadnej rany. Był jeszcze tak naszprycowany lekami, że nawet by tego nie poczuł.

Po paru dłuższych chwilach pojawiła się zapowiedziana przesyłka.
- Wooolfik, jakieś graty dla ciebie - zakomunikowała Melody bezceremonialnie ładując się na środek pomieszczenia. Na jednej ręce miała to, czego Harvey potrzebował, a drugiej zaś, parę opakowań ze sproszkowanym żarciem najpewniej potrzebnych do załatwienia innych spraw. - Gdzieś to chcesz?
Wolf nie oderwał wzroku od okna.
- Postaw gdziekolwiek - rzekł bez emocji w głosie. - Chociaż jak postawisz obok mnie, nie będę miał ci tego za złe.
- Tylko mnie nie zjedz jak podejdę, panie Duży Zły Wilku -
skomentowała od niechcenia krzywiąc się nie co na brak entuzjazmu po drugiej stronie. Podczłapała do materaca i zrzuciła kolejną dostawę klamotów w taki sam sposób jak poprzednią. - Żarcie robię. Mam nadzieję, że jesteś pizzożerny. Jak nie, to robisz sobie sam i będziesz musiał poczekać aż ja skończę, bo jak zobaczysz mnie z nożem w ręku to zaczniesz strzelać. A tak się składa, że folię trzeba rozciąć - w złośliwej uwadze przekręciła głowę dobierając do tego odpowiednią minę.
- Spokojnie - odpowiedział bez zmiany tonu głosu. - Przestrzeliłbym ci tylko nogę, nie masz czego się bać. A pizzą nie pogardzę - spojrzał w końcu na dziewczynę, a na jego ustach pojawiło się coś, co optymista mógłby uznać za cień uśmiechu. Niepoprawny optymista. Z zakładu psychiatrycznego.
- Pocieszające... - mruknęła siląc się na uśmiech. Sztuczny uśmiech. Z zakładu psychiatrycznego. Już tego prawdziwego.
Dziewczyna obróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.

*Wolf (z ang. wilk - przyp. tłum.)
 
Aveane jest offline  
Stary 22-02-2016, 20:47   #102
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Lucky znalazła się w pokoju, do którego wysłała ją Melody, aczkolwiek wyglądała jakby dopiero co przekroczyła jego próg. Pochylała się nad plecakiem, wyjmując z niego drugą paczkę opatrunków. Na dźwięk otwieranych drzwi uniosła głowę, a jej dłoń spoczęła na kaburze.
- Melody... Wszystko w porządku? - zapytała.
- Aha - odpowiedziała siadając na stole. - Ten... Jak mu tam... No... Obudził się. Jakiś taki... Nie w sosie. Znalazłaś James'a...? Byłaś w wucecie...? Przynieść coś...?
- To dobrze - stwierdziła, pomijając serię pytań i wkładając opatrunki z powrotem do plecaka. - James będzie teraz zajęty. Postaraj się nie wchodzić mu w drogę. Idę do Wolfa, a ty sprawdź gdzie złożono nasze zapasy i spróbuj wygrzebać coś zdatnego do jedzenia. Wiesz gdzie mnie znaleźć w razie czego - dorzuciła, kierując się w stronę drzwi.
- Wolf! Tak, Wolf - powtórzyła unosząc butelkę wódki, jakby Lucy podpowiedziała słowo, które Melody miała na końcu języka. Nie odpowiedziała nic więcej. Zsunęła się ze stołu i myśląc o tylko jej znanym temacie zniknęła za drzwiami.

Zapasy, jak Melody miała okazję wkrótce się przekonać, złożono w pokoju, który James wybrał sobie na swoje królestwo. W dodatku nie leżały pozbawione opieki, bowiem sam pan i władca, w siedział w najlepsze rozwalony na materacu i nie wyglądał na szczególnie zachwyconego wizytą.
- Czeeeść... - rozpoczęła wystając zza framugi, gdyż mimo pozwolenia od Lucky, paradowanie z butelką wódki, którą zwędziło się bez świadomości właściciela nie należało do najmądrzejszych. - Przyniosłeś tu wszystkie rzeczy z dżipa, prawda...? Całe żarcie i takie tam...?
- I takie tam - odpowiedział, szczerząc zęby co niekoniecznie świadczyło o polepszeniu jego humoru, a wręcz istniała szansa że sytuacja ma się na odwrót. - Znowu buszowałaś?
- Nie buszowałam, Lucky potrzebowała. Jak głośno uprzedzałam, to nie miałeś przeciwwskazań. Sam żeś nie słyszał. Żarcia będziesz bronił jak nadęty kocur, czy dasz reszcie coś wszamać?
- Zastanowię się - odparł, nie zmieniając pozycji, aczkolwiek ukryć się nie dało że uśmieszek zrobił się tą odrobinę złośliwszy. Sięgnął za siebie i chwilę pogmerał, po czym wyciągnął rękę w jej stronę. - Zapalisz mała? - zapytał wyjątkowo kuszącym głosem, po czym wpakował papierosa między wargi.
Skoro James i tak doszedł do tego, że jego barek został napadnięty, Melody stanęła w przejściu i oparła się plecami o framugę, nie kryjąc się z butelką. Propozycja doprawdy kusiła. Dziewczyna zastanowiła się zagryzając wargi i paznokcie wolnej ręki. Obejrzała się po korytarzu i wróciła do "przyjaciela".
- Tak tutaj...? Czyści tu są... - odpowiedziała. Gołym okiem było widać, że siedziała już w tym po uszy.
- Co ty nie powiesz... - zakpił, wyciągając w jej stronę świeżego papierosa i odpalając zapalniczkę. - Pobawiłem się z jednym. Takie z nich zagrożenie, że cudem chyba dotarli tak daleko.
Mina Melody pokwaśniała a brwi zbiegły się razem. Takiego przebiegu zdarzeń nie oczekiwała.
- Um... Pobawiłeś...? Że jak? Z którym?! Kto tobie pomagał przy zapasach? Co mu zrobiłeś?
Nie odpowiedział tylko się zaciągnął, a następnie wydmuchał dym w jej stronę.
- Zabawiłem się - powtórzył.
- O kur*a... - rzuciła pod nosem nie wiedząc, co zrobić z takim gównem. Zestresowała się w jednej chwili i odbijając od futryny rzuciła się w kierunku tylnych drzwi muzeum i dżipa.

Butelkę wódki porzuciła gdzieś po drodze na losowym stole, który akurat się napatoczył. Przebiła się siłą przez wyjście i przebierała nogami ile mogła. Kogo miała wołać? Kogo miała szukać? Krew, z pewnością powinna szukać śladów krwi, jeśli nikogo nie było na płycie parkingu. Krwi nigdzie widać nie było. Podobnie zresztą jak ciała. Pojazd stał sobie spokojnie, szczelnie zamknięty. Wszędzie panowała cisza i spokój. Zdenerwowana dziewczyna rozejrzała się po okolicy, obejrzała środek pojazdu przez szyby, spód pojazdu i jego dach. Ani walki, ani krwi, ani trupa. Nic. Żwawym krokiem wróciła do budynku nie oszczędzając przy tym niczemu winnych drzwi.

Zdyszana stanęła w futrynie Wenslowa. Wbiła w niego wzrok jakby oczekując na jego kolejną złośliwość, by następnie wybuchnąć w jego kierunku ze wszystkim.
- I jak mała? Znalazłaś Czystego? - Roześmiał się złośliwie na jej widok.
Dziewczyna zmniejszyła dzielącą ich odległość o połowę. Gdy przystanęła nabrała powietrza, potrzebnego do wewnętrznej walki. Jej ręce uniosły się do góry, lecz nie zrobiły nic poza chwilowym wpleceniem się we włosy. Odchrząknęła skręcając się a jej ręce wycelowały środkowe palce w Wenslowa.
- Pier*ol się! Razem z tym swoim zje*anym ryjem!!! - wycedziła nie szczędząc strun głosowych.
- Czyli nie znalazłaś - stwierdził rozbawiony, zakładając ręce za głowę i opierając na nich głowę. - Szkoda... A na przyszłość trzymaj łapy z dala od moich zapasów.
- Je*any złamas... - dopowiedziała pod nosem obracając się w miejscu. Ręce zawisnęły w powietrzu dusząc delikwenta w czach wyobraźni. Zamiast wyjść Melody zajęła jedno z krzeseł na przeciwległym końcu pomieszczenia. Skanowała Wenslowa swoim wzrokiem w ciszy przez parę kolejnych buchów. W końcu się odezwała oburzonym tonem.
- I będziesz się sam kitrał jak gimbaza z tym gibonem?
- Masz z tym jakiś problem, mała? - zapytał, niewiele sobie robiąc zarówno z jej słów, tonu głosu jak i wszystkiego co akurat się z nią wiązało w tej chwili. Zmrużył oczy, zadowolony z kolejnych pociągnięć i obłoku dymu jaki go otoczył. Sprawianie wrażenia rozluźnionego i mającego wszystko w dupie wychodziło mu całkiem nieźle.
- Poza tym, że będą do nas strzelać... To niespecjalnie... - odburknęła uspokoiwszy się bardziej. Koncepcja palenia czegokolwiek była na tyle atrakcyjna, by odpuścić sobie złośliwości i niesnaski, szczególnie gdy te stały na przeszkodzie do relaksującej inhalacji.
Melody podniosła się z krzesła, chwyciła je za oparcie i pomaszerowała do drzwi zastawiając nimi klamkę. Małe zabunkrowanie nie powinno zaszkodzić, choć było to zagadką - nie wiedziała jak zachowywać się przy Czystych, którzy nie strzelają w pierwszym odruchu. Spokojnym krokiem podeszła do Wenslowa zgłaszając w ten sposób chęć rozpracowania fajki.
James przyglądał się jej cały czas, a na widok krzesła prychnął. Wyraźnie był w nastroju do wkurzania wszystkiego co znajdowało się w pobliżu, a że jedynym celem póki co była Melody... Względnie udawał, cholera go wiedziała.
- Strzelać... - kolejne prychniecie ozdobione uniesieniem brwi. - Coś masz wygórowane o nich mniemanie. Któryś wpadł ci w oko? - Tym razem nie zwlekając wyciągnął paczkę, która swoje lata świetności miała dawno za sobą. Nie była jednak pusta, a to w sumie było jedynym co się liczyło. - To jakie informacje przynosisz, mała? - Zadał kolejne pytanie, zachęcająco potrząsając pakunkiem.
- I co się głupio szczerzysz? - odburknęła bez większego przejęcia. Sięgnęła po fajkę a w chwili oczekiwania na zapalniczkę dorzuciła:
- Jedziemy na tym samym wózku, James. No... Prawie... Jak coś odje*iesz to ja idę do piachu jeszcze z tego samego magazynka. Jak mi odbije, to jeszcze się jakoś wykręcisz.
Dym własnego gibona wypełnił jej płuca. Trzymała go przez chwilę z uniesioną głową. Następnie wróciła wzrokiem do Wenslowa.
- Je*any... - skomentowała wypuszczając dym. - Wątpię by Czyści raczyli dochodzić, że te nie mają notyny.
Wsadzając fajkę w usta zorganizowała sobie wygodne miejsce, by rozwalić się obok Wenslowa. Po paru kolejnych buchach odprężyła się na tyle, by humor powrócił.
- Jadą do Montgomery. Mieszkałam tam zanim mnie zamknęli. Wracam do domu, rozumiesz James? - dodała sama nie wiedząc, czy był to czysty zbieg okoliczności, czy celowe zaplanowanie. Po buchu kontynuowała opowiadanie. - Lucky ich pozbierała i uzbroiła. Było ich więcej ale dostali takie ciengi, że ledwie się do nas dociągnęli. Ten najbardziej ranny to operator działka, Lucky bez przerwy go pilnuje, więc musi być dla niej jakiś ważny. Nie wszyscy są wojskowi, pewnie laski. Jak myślisz, po cholerę tak ich niesie...?
James zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią przemielając informacje, którymi go zasypała.
- Dla Lucky ważna jest tylko jedna osoba i ten tam, jak mu niby jest, nijak go nie przypomina - stwierdził, strzepując popiół. - No ale się zobaczy. A po cholerę ich niesie…? Cholera tylko wie. Jak uzna, że musimy o tym wiedzieć, to nam powie. Musi to jednak być coś dużego, inaczej nie korzystałaby z siatki w tak otwarty sposób. I nie pchałaby się w gówno tylko wysłała swoich ludzi. Ci tam - wskazał środkowym palcem drzwi. - Ci do nich nie należą.
- Wolf, operator działka to Wolf - podpowiedziała sama też utrwalając sobie to w pamięci. - Jak oni z Arkadii to może nie sami ruszyli a ich wysłano? W getcie masz kose w żebra za sprzeciw a tu... Może Lucky się zadeklarowała do pomocy? Może dlatego dowodzi, bo ma siatkę, o której ichnia góra wie - zaproponowała doklejając sensowne połączenia do obserwacji. - James... A może ty po prostu zazdrosny jesteś? - zauważyła nabierając uśmiechu i świecących się oczu. Aż lekko podniosła się z wrażenia. - Nosi cię, bo nie jesteś wojskowym z takim sprzętem, czy dlatego, że twoje zrekrutowane ptaszynki nie zostały do takiego czegoś wybrane?
- Szczeniak prędzej - prychnął James, mierząc Melody wściekłym wzrokiem. - Pierdolisz od rzeczy, mała. Pchanie się w sprawy Arkadii to ostatnie na co miałbym ochotę. A Lucky… Jej sprawa. Słuchaj, nie zadawaj pytań i ciesz się że żyjesz.
- Szkoda, że nie widzisz własnych płomieni zawiści... - dopowiedziała cała uchachana. - Ja na zaproszenie tam bym nie narzekała - wzruszyła ramionami. Po buchu i strzepaniu popiołu przemieściła się i siadła przy zniesionych zapasach. - Ale... Skoro o arkadyjskim zaproszeniu możemy pomarzyć, musimy zadowolić się arkadyjskim prowiantem. Może mają mrożoną pizze...
Jej rączki zaczęły przebierać i sprawdzać pakunki a uważne oko pilnowało, by każdy z nich był wymacany z każdej ze stron. Takie rzeczy w takiej ilości były niemal jak sztabka złota za czasów prosperujących banków. Wyjście z takimi zasobami pozwoliłoby na otwarcie całkiem nienajgorszego interesu... Jeśli nikt wcześniej oczywiście je dałby przez łeb.
- James, masz kluczyki do ich dżipa...?
- Może i mam - odpowiedział, przyglądając się jej poczynaniom.
Zamiast pizzy były sproszkowane dania, których torebki ozdobione były listą odżywczych składników i prawdopodobnym smakiem, jakiego istniała szansa uzyskania. Nie brakowało za to naboi i broni, aczkolwiek i tak mniej niż można by się spodziewać po akcji na taką skalę.
- No to pokaż, jak masz - odpowiedziała spoglądając na niego wzrokiem, który nie podzielał głupiej odpowiedzi na pytanie nakreślające oczywistą akcję.
Wyciągnęła fajkę z ust zrzucając popiół. Obleciała całą objętość gratów i zastanowiła się przez chwilę.
- Hmm... W sumie to lipnie z tym mają... Jakby zostawili dżipa bez opieki i ktoś by ich skroił... To goście by poczekali na ich powrót, by dopytać o resztę.
- Wątpię by to było wszystko z czym wyruszyli - stwierdził, ignorując wcześniejszą “prośbę” o pokazanie kluczyków. - Musieli coś stracić po drodze.
- I to pewnie godzinę temu, jak nakopali im do dupy - podsumowała wybierając paczki ze smakami, które krążyły jej wokół tego, co miała w głowie. - Musieli nieźle zapieprzać, że wszystkich opatrują dopiero teraz.
Subiektywny koncert życzeń pomnożyła przez ilość osób by zabrać się za sklejanie czegoś do żarcia.
- Oby smakowało jak mrożona pizza... - powiedziała sama do siebie przekonując własne zdolności kulinarne nuapokalipsy iż są na to wystarczające. Rozgrzebane rzeczy zostawiła jak rozerwaną padlinę a peta zdusiła o ścianę a Wenslowa pozostawiła samemu sobie wychodząc z pokoju.

Nie uszła daleko. Właściwie to ledwie otworzyła drzwi, odsuwając wcześniej krzesło, natknęła się na Lucky, która wyraźnie zamierzała właśnie wparadować do pokoju James’a.
- Tu jesteś - przywitała ją, wyraźnie siląc się na miły ton. - Poczekaj aż znikniesz - co mówiąc ominęła Melody i zwróciła się do Wenslowa.
- Gdzie chowasz swoje zabawki, James? Potrzebuję czegoś do czyszczenia broni - rzuciła, podchodząc do mężczyzny i pochylając się nad nim tylko po to by złapać za torbę, którą trzymał nieco z dala od pozostałych zapasów, wyniesionych z samochodu.
- Dla siebie czy Szczeniaka? - zapytał, przyglądając się kobiecie dość bacznie. - Miałaś się tym zająć - dorzucił wskazując dłonią krwawą plamę na nodze Lucky.
- Myślisz że mam na to czas? - zadała retoryczne pytanie, prostując się i wyciągając trzymaną torbę w stronę Melody. - Zanieś to Wolfowi, proszę. - Dodanie proszę nieco złagodziło ton głosu, jednak nie dało się ukryć, że Lucy nie spodziewa się sprzeciwu.
Wenslow w międzyczasie ruszył tyłek z materaca i podszedł do jednej z dwóch szafek, z której wyjął dość czysty kawałek materiału.
- Będzie mu musiało starczyć - stwierdził, nie wykazując przy tym szczególnej radości.
Melody będąca już w ruchu dobrnęła do Wenslowa i wcisnęła szmatę pod pachę. Obróciła się na pięcie i łącząc w głowie rozpisane smaki na opakowaniach pomaszerowała do pokoju Wolfa. Oczywiście nie byłaby też sobą, gdyby nie przeskanowała całej zawartości torby, która była dość interesująca...
 
Proxy jest offline  
Stary 23-02-2016, 21:55   #103
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Rohow spacerował korytarzem muzeum, gwiżdżąc cicho pod nosem. Mężczyzna zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić. Oczywiście mieli teraz pełno potrzebujących, ale niestety na medycynie Rosjanin się nie znał. Potrafił założyć opatrunek, może na upartego udałoby mu się zszyć jakąś małą ranę; na podziurawionych jak sito towarzyszy nic nie mógł zrobić. Udał się więc na parter, a później skierował na tyły.
Orest przystanął zaraz za drzwiami i się zatrzymał, opierając dłoń na kaburze. Przy ghurce nadal kręcił się ten James, czy jak mu było. Strażnik z Arkadii zmierzył mężczyznę wzrokiem, po czym splunął w bok i oszczędnym krokiem podszedł do pojazdu.
- Nie macie za mało ludzi, żeby obstawić perymetr? - zapytał Orest, jakby od niechcenia przyglądając się wypakowującemu sprzęt z ghurki James’owi.
Mężczyzna spokojnie postawił skrzynkę na ziemi i spojrzał na Rohowa.
- Widzisz tu jakiś ludzi? - zapytał, rozglądając się teatralnie wokoło. - A myślałem, że to z małą źle…
- Po prostu zastanawiałem się, jakim cudem jeszcze żyjecie - zapytał obojętnie, również błądząc wzrokiem po okolicy. - Nie sądziłem, że tak łatwo można uniknąć Głodnych.
- Kto ci powiedział, że można? - zapytał James, zabierając się za wyciąganie kolejnej torby.
Orest przyjrzał się James’owi, ale już nic nie odpowiedział. Pokiwał tylko głową, zastanawiając się nad tym, jakie układy ci ludzie mieli z mieszkańcami pustkowi.
Coś mówiło Rosjaninowi, że ta cała ich wyprawa wcale nie jest taka “czysta”.
- Macie tu może barek? - zapytał, zmieniając temat.
- Może i jest - padła enigmatyczna odpowiedź. - To w sumie zależy.
- Od tego, kto pyta, czy o co prosi? - dociekał niezrażony. Obiecał Meggie coś mocnego, toteż starał się jak mógł wywiązać z danego słowa.
- Będzie jedno i drugie - odparł James. - Zamierzasz ruszyć dupę i mi pomóc czy tylko wpadłeś ją zawracać?
- Jeszcze nie stwierdziłem, co jest bardziej pocieszne - mruknął, mierząc bez uśmiechu na ustach James’a. Podszedł jednak do torb ze sprzętem chwycił za dwie naraz, dźwigając je w górę. - Gdzie niesiemy?
- Na górę i ostatni po lewej. - James zamknął pojazd, wrzucił kluczyki do kieszeni i sam zgarnął dwie skrzynie. - Nie naderwij sobie czegoś - dorzucił, kierując się w stronę drzwi.

Orest pomimo ostatniego życia w podróży i oszczędnych racji żywnościowych wciąż zachował trochę krzepy, toteż bez większej zadyszki dotarł pod wskazany pokój. Łokciem przekręcił klamkę, a butem popchnął drzwi.
Wszedł do środka i odstawił torby. Odczekał, aż James położy swoje skrzynie, a następnie wyciągnął dłoń w jego stronę, tak, jak to zrobił jakiś czas temu nieznajomy.
James w odpowiedzi uniósł tylko brwi i obdarzył Rohowa niekoniecznie przyjemnym wyszczerzeniem zębów, które od biedy można było nazwać uśmiechem. Gdy się miało dobry dzień…
- Nie było rozkazu - poinformował Oresta.
Rohow prychnął tylko, nie wyglądając na zbitego z tropu zachowaniem Jamesa. Nadal trzymał wyciągniętą lewą dłoń, ale dodatkowo prawą oparł o Makarowa.
- Tak się składa, że też mam swoje obowiązki.
- Jak my wszyscy, chłoptasiu - odparował James. - Chcesz klucze, to sobie załatw pozwolenie. Dopóki go nie masz, wsadź sobie łapcię w dupę, albo zajmij się czymś innym.
- Albo po prostu zastrzelę cię na miejscu - powiedział chłodno, błyskawicznie dobywając pistolet i mierząc nim w mężczyznę.
- I jak niby taką atrakcję wytłumaczysz górze? - Mężczyzna nie wydawał się szczególnie przejęty wycelowanym w niego pistoletem. Można wręcz było rzec, iż w jego głosie jak i postawie zaczęła dominować wyraźna pogarda. - Z takim opanowaniem to chłoptasiu daleko nie zajedziesz. Skąd ona was wykopała? Z przedszkola?

Rohow stał spokojnie, uważnie obserwując James’a. Widział już wielu kozaków, którzy zachowywali względne opanowanie przed wylotem lufy tylko po to, by uśpić czujność napastnika. Mężczyzna nie wyglądał na amatora i pewnie potrafiłby rozbroić Orest’a. On jednak nie miał zamiaru na to pozwolić.
- Wypadek przy pracy. Tylu już zginęło po wyruszeniu z Arkadii, że nikt by się nie przejął - odpowiedział z lekkim uśmiechem. - A teraz nie testuj mojego przedszkolnego opanowania i oddaj grzecznie moje kluczyki.
- Twoje kluczyki - James zbadał dokładnie każdą sylabę tych dwóch słów. - Ciekawe… - sięgnął do kieszeni i wyjął przedmiot sporu, a następnie podrzucił je lekko. - Albo oślepłem, albo nie ma na nich twojego nazwiska.
Rosjanin kątem oka obserwował klucze, jednak wciąż miał na uwadze James’a. Nie mógł dać się zaskoczyć. Nie z bronią w ręku.
- Wiesz, stary, zżyłem się z tym wozem jak z kobietą. To chyba czyni ze mnie właściciela. Ale jeśli się postarasz, to zamiast mojego nazwiska będzie na nich twoja krew - Rohow spróbował odwzorować paskudny uśmiech mężczyzny, spokojnie mierząc w jego pierś.
- To zależy… - Uśmiech Jamesa pogłębił się o tą odrobinę potrzebną do dorzucenia kpiny do tej, która już brzmiała w głosie. - Pieprzyłeś go już czy jeszcze nie, bo to istotna kwestia - co mówiąc zamachał kluczykami przed Rohowem.
- On nastol'ko ser'yezno? - mruknął po Rosyjsku sfrustrowany, co można było przetłumaczyć na “on tak poważnie?”. Orest powoli tracił cierpliwość do tego gościa. Zdawał sobie sprawę, że gdyby James zachowywałby się tak przed człowiekiem Siergieja, już dawno skończyłby z kulką w głowie. Na szczęście znajomego Lucky Rohow cechował się większym opanowaniem i chłodniejszym temperamentem. Ale wszystko miało swoje granice.
- Słuchaj, po prostu oddaj te pieprzone kluczyki i skończmy z tą farsą. Ghurkę prowadzę ja, więc nie ma potrzeby, by były w twoim posiadaniu - powiedział, uspokajając się.
- Może jest, a może nie ma - odparł James. - To się okaże, a póki co schowaj zabaweczkę, bo sobie jeszcze coś odstrzelisz.

Dwa strzały. Jeden po prawej drugi po lewej od James’a.
- Trzecia jest dla ciebie - zakomunikował twardo.
James się nie poruszył. Nie wydawał się też być szczególnie przejęty strzałami. Kluczyki dalej pozostawały w jego dłoni i nigdzie się nie wybierały.
- Kici… Kici… - mruknął Wenslow, a jego wzrok delikatnie zboczył w stronę drzwi. - Kici…
- Co tu się do cholery dzieje? - Kobiecy głos zgrał się z dźwiękiem otwieranych drzwi.
- Kotek - ucieszył się James.
- Rohow uspokój się - rozkazała Beri, wchodząc i trzaśnięciem zamykając drzwi.
Orest obdarzył Beri tylko krótkim spojrzeniem, jednak zaraz wrócił do obserwowania James’a.
- My tylko rozmawialiśmy - odpowiedział, uśmiechając się krzywo i wzruszając ramionami. - Wiesz jak to jest. Czasami między facetami dochodzi do nieporozumień. Nie ma tu nic, czym musiałabyś się przejmować, Beri. Prawda, James?
- Dało się usłyszeć tą waszą rozmowę. Rohow opuść broń zanim zrobisz coś głupiego. James…
- To tylko rozmowa, nie denerwuj się tak, bo ci oczka nieco bardziej skośnieją -
James wyraźnie miał przy okazji ubaw przeskakując wzrokiem od Oresta do Beri, która obecnie wyglądała, jakby miała ochotę trzasnąć go w pysk.
Rohow zaczynał żałować tego, że nie kropnął James’a zanim przyszła Beri.
- Nasz kolega po prostu odda kluczyki, które pożyczył ode mnie i wszyscy rozejdziemy się w pokoju - powiedział Orest, przemieszczając się powoli tak, by James stał między nim a Beri. Bądź co bądź Azjatka należała do jego drużyny, toteż liczył, że w razie czego pomoże mu obezwładnić upierdliwca, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z tego powodu Rohow nie pozwolił znajomemu Lucky obserwować jednocześnie jego i Beri.
- Wydaje mi się, że wszyscy jedziemy w jednym kierunku. Po co sobie tak komplikować życie, James? - zapytał jeszcze.
- Bo co to za życie bez komplikacji? - James najwyraźniej nie miał nic przeciwko Beri za swoimi plecami i skupił się na Oreście.
- Wenslow oddaj klucze. Rohow odłóż tą broń, zanim sama w ciebie wyceluję. Oboje zacznijcie się zachowywać jak dorośli.
- Łap -
nagle James zmienił zdanie i rzucił kluczyki. Tyle że nie do Oresta, a Beri.
Rohow uśmiechnął się tylko, ale zabezpieczył pistolet i wprawnym ruchem włożył go z powrotem do kabury.
- Nie interesuje mnie to, że jesteś psychopatą. Następnym razem nie testuj mojej cierpliwości, albo nie zacznie się od strzałów ostrzegawczych - powiedział Orest z resztkami frustracji. - Alkoholu sam poszukam - dopowiedział, mijając James’a. Nie zachowywał dużego dystansu. Był gotowy w razie czego sparować jego atak, gdyby nagle coś strzeliło mu do głowy. Właściwie Rohow prosił się o to, by James się na niego rzucił. Miał ogromną ochotę dać mu po ryju.
- W gorącej wodzie chłystek kąpany - stwierdził James i zamiast atakować Rohowa, ruszył w stronę materaca. - Szukaj se, szukaj… Nie znajdziesz… Barek jest tutaj chłoptasiu. Dzieciom jednak nie podajemy - co mówiąc zaczął się śmiać.
- Musimy pogadać - Beri zignorowała Wenslowa i zwróciła się do Oresta, podając mu przy tym klucze.
- Jasne - rzucił do Beri. O James’ie chciał na razie zapomnieć. Nie miał już siły grozić mu bronią, by ten podzielił się alkoholem. Zresztą, aż tak mu na tym nie zależało.
Orest schował kluczyki do kieszeni i wyszedł na korytarz. Tam oparł się o ścianę i zaczekał na Azjatkę.
Beri nie zwlekała z zostawieniem James’a samemu sobie.
- Nie tutaj - rzuciła tylko, kierując się ku przeciwnemu końcu korytarza.

- A więc? - spytał, kiedy przeszli już dobry kawałek pomieszczenia.
Beri nie odezwała się jednak i stan ten utrzymał się aż stanęła przed przedostatnimi drzwiami, które otworzyła i ruchem ręki zaprosiła Rohowa do środka.
- Tylko ty jesteś cały w tym burdelu… Odwaliło ci, żeby z nim zadzierać? - zapytała nad wyraz uprzejmym głosem, zamykając z głośnym trzaskiem drzwi.
- Z tym bym się kłócił, kto tu z kim zadzierał - odparł, podchodząc spokojnie do okna i wyglądając na zewnątrz. - Bez ghurki jesteśmy trupami. Nikt nas z tego zadupia nie wyciągnie, jeśli sami nie zadbamy o siebie - powiedział w zamyśleniu.
- Więc na przyszłość załatwiaj takie sprawy przez Lucky. W innym wypadku może się okazać, że nigdzie nie pojedziesz i cała reszta z tobą. - Beri nie brzmiała na zachwyconą. Oparła się plecami o drzwi i przyglądała Orestowi.
- On jest jednym z nich, prawda? - zapytał, odwracając wzrok na kobietę.
- Jest - potwierdziła.
- Kurwa... W co Lucky nas wpakowała? - dociekał.
Odwrócił się i oparł o framugę. Wyglądał na zmęczonego, jakby konfrontacja z James’em go wyczerpała.
- Nie mam pojęcia - wyglądało na to, że była z nim szczera. - Nie da się z nią porozmawiać w cztery oczy, próbowałam. Pozostaje liczyć na to, że wie co robi.
- Ufam jej, jeśli o to chodzi. No, przynajmniej w większym stopniu. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o jej znajomych. Są tykającą bombą. Nie chciałbym być w pobliżu, kiedy Głód ich dopadnie. Dlatego staram się zabezpieczać i utrzymywać tyle kontroli, na ile pozwala na to sytuacja. Może pewnego dnia będziesz mi za to wdzięczna, Beri. - Uśmiechnął się do niej. Z tym gestem zniknęły resztki stresu wywołanego zachowaniem James’a.
- Bawiąc się z James’em? - W jej głosie brzmiało wyraźne powątpiewanie. - Jak mu odwali to zostajesz tylko ty jako w pełni sprawny, żeby zadbać o resztę. Ja nie mam z nim szans. Po prostu - westchnęła nieco tylko wkurzona. - Po prostu trzymaj się od niego z daleka, a jak dojdzie do jakiegoś nieporozumienia, to wal do Lucky. Szczególnie przez najbliższe dwa dni, kiedy leci na testowych środkach.
- Nie przywykłem biegać do kobiet z płaczem, kiedy jakiś frajer mi się naprzykrzał - zaśmiał się rozbawiony. - Ale nie martw się. Nie chcę mieć z nim do czynienia tak samo jak ty. Po prostu będę pamiętać, by nic mu więcej nie pożyczać - ponownie się uśmiechnął, puszczając Beri oczko. - Nie dążę do konfliktów jak James. Chodzi o to, że nie pozwalam nikomu deptać po moim trawniku. Spokojnie, już sobie wszystko wyjaśniliśmy. Od teraz będę się trzymał na uboczu, jak zawsze.
- Już to widzę - rzuciła powątpiewająco, jednak przynajmniej przestała się wściekać.
- Będziesz musiała zaufać mi, tak jak ufasz Lucky - odparł z lekkim uśmiechem, podchodząc do niej. - To już wszystko, proszę pani, czy jest jeszcze coś, za co muszę być złajany?
- Pewnie coś by się znalazło, ale chyba nie mam na to siły - odparła, kręcąc głową.
- Dziękuję więc za tę lekcję - powiedział rozbawiony, spoglądając ukradkowo na klamkę drzwi, o które opierała się kobieta.
Ta w odpowiedzi odsunęła się umożliwiając mu do owej klamki dostęp.
- Pilnuj pleców, Rohow - dorzuciła jeszcze, kierując się do opartego o ścianę przy oknie wąskiego materaca.
- Od dłuższego czasu dbałem tylko o swoje. Chyba czas zwrócić uwagę na innych - mruknął bardziej do siebie niż do Beri.
Zaraz po tym wyszedł na korytarz, zostawiając kobietę samą.

- Może ten fiut nie schował całego alkoholu... - Z tymi słowy ruszył na zwiedzanie muzeum.
Teraz wiedział, kogo się wystrzegać. Orest trafił kosą na kamień. Pytanie było, kto kogo pozbędzie się pierwszy?
 
MTM jest offline  
Stary 24-02-2016, 08:08   #104
 
cyjanek's Avatar
 
Reputacja: 1 cyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputację
- Dzięki Orest - choć słowa były szczere, to czuł się podle z tym, że potrzebował pomocy w sprawie tak błahej, jak wejście po schodach. Musiał coś z tym zrobić i dlatego zaraz, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, rzucił plecak na łóżko. Gorączkowo rozpinał kolejne kieszenie, aż w końcu na brązowym kocu znalazło się wszystko czego potrzebował. Strzykawka, igła i oczywiście to co najważniejsze - dokładnie taka sama fiolka, jak ta dzięki której przeżył niezapomnianą przygodę w Prince George. Poczuł ukłucie żalu, że zmarnuje lek na siebie, zamiast spożytkować w przyjemniejszy sposób. Potrzebował jednak teraz wszystkich sił i całej koncentracji na jaką mógł się zdobyć. Kończąc dywagacje pewnym ruchem wkłuł się w żyłę i wpuścił w krew stymulant. Długo nie musiał czekać, aż biochemiczna magia zmyła z niego zmęczenie i ból, zastępując je lekkością i światłem. Uniósł dłonie i przed oczami rozcapierzył palce z uwagą przyglądając się śladom brudu i zaschniętej krwi na skórze. “Nic. żadnego drżenia, jestem gotowy” stwierdził zadowolony i z siłą zacisnął palce w pięści. Ból jaki poczuł był nieśmiałym cieniem wcześniejszego, nie więcej niż informacja o ranie. Sprawdzając dalej przestąpił z nogi na nogę, lecz powstrzymał się od podskoku. Dobre samopoczucie nie zmąciło zdrowego rozsądku. To że nie boli, nie znaczy, że wszystko jest ok. Trzeba się oszczędzać.


- Zanieście ją - poleciła Lucky wskazując Meggie. Beri w odpowiedzi skinęła głową, krzywiąc się nieco gdyż ruch ten musiał wywołać falę bólu. Zakrwawiona lewa połowa jej twarzy pozwalała się domyślić iż także ten członek drużyny nie obył się bez rany. Lakis jako ostatnia weszła na piętro, eskortując Beri i Melody. Skinięciem głowy przywołała James’a, który opuszczał właśnie jedno z biur.
- Weźmiesz klucze od Rohowa - dłonią wskazała Ruska - i przyniesiesz sprzęt z pojazdu. - Rozkaz wydany został stanowczym, aczkolwiek wyraźnie zmęczonym głosem. - Mark zajmij się Meggie - dorzuciła, sama kierując się do pomieszczenia, z którego wyszedł James. - Gdy ją zaniesiecie, dołączysz do mnie Melody - dorzuciła na koniec.

James bez szmerania ruszył w stronę Rohowa i w milczeniu wyciągnął dłoń po kluczyki, które Orest miał posiadać.

Orest zmierzył mężczyznę od stóp do głów i jakby z niechęcią włożył rękę do kieszeni, by zaraz wyciągnąć z niej kluczyki do ghurki.
Przez chwilę ważył je w dłoni.
- Pomóc ci? - zapytał James’a.
- Rób co chcesz - padła krótka odpowiedź, dłoń jednak się nie wycofała.
Rosjanin wahał się jeszcze przez moment. W końcu westchnął i wcisnął kluczyki mężczyźnie.
Lucky tu dowodziła. Skoro ufała tym ludziom, to musiała mieć do tego dobre podstawy.
- Postaraj się nie zrobić tam bałaganu - rzucił na odchodnym, po czym ruszył powoli korytarzem. Chciał poznać i zapamiętać rozkład budynku.
James mruknął coś w odpowiedzi co mogło być zarówno “dzięki” co “spierdalaj”. Bez dalszego zwlekania ruszył wykonać rozkaz zostawiając Oresta samemu sobie.
Rozkład budynku był banalnie prosty, całkiem jakby osoba, która go projektowała miała w łapie kredki i nie więcej jak pięć latek na karku. Główny korytarz, drzwi po obu stronach, wyjścia ewakuacyjne na obu końcach. Przejścia na dach nie było, a przynajmniej nie było go widać na pierwszy rzut oka. Widok z okien był dość malowniczy ale to akurat wiele wspólnego z ewentualnymi możliwościami obrony nie miało. Obszar wokół budynku był pusty, więc przynajmniej ataku z zaskoczenia nie było co się spodziewać. Wszędzie zaś było cicho i spokojnie. Sielsko wręcz, gdyby się zapomniało o wszędzie walających się śmieciach i oznakach wandalizmu. Niektórych wyjątkowo świeżych.

Mark zebrał plecak z przygotowanymi lekami i ruszył by pomóc rannym.
Za drzwiami czekała go jednak niespodzianka. Zaskoczony wpatrywał się w obcego mężczyznę, nie od razu rozpoznając, że to właśnie on witał ich w tym miejscu.
- Czy… wiesz, gdzie są ranni? - niepewny łączącego go z mężczyzną układu ostrożnie stawiał słowa.
- W pokojach - padła zwięzła odpowiedź, która mówiła tyle co nic. - Przyda się więcej niż tam masz. Macie więcej… ? - Dopytał, podrzucając w dłoni klucze.
Enigmatyczny obcy dał mu do myślenia, gdyż zarówno odpowiedź, jak i pytanie były zagadkami, których nie potrafił rozwiązać.
- Więcej… czego? - najchętniej odszedłby bez słowa, lecz nie chciał urazić nieznajomego
- Skąd ona was wykopała… - mruknął kręcąc z wyraźną niechęcią, głową. - Rusz dupę. W samochodzie pewnie też są leki a te ci się przydadzą. Nie mówiąc już o tym że cholernie nie chce mi się tego nosić samemu…
Niepotrzebnie się starał, mężczyzna nie potrzebował konwenansów. Wyminął więc go bez słowa i ruszył do ghurki. Skoro była taka możliwość to wolał nie ruszać swoich żelaznych zapasów.
Za plecami Mark’a rozległ się wyjątkowo nieprzyjemny i wyraźnie szyderczy śmiech. Jego właściciel ruszył powolnym krokiem za sanitariuszem, nie kwapiąc się specjalnie do tego, by go wyminąć. Jakby na to nie spojrzeć, ewentualnego przeciwnika lepiej mieć przed sobą, niż za…

Pojazd zwiadowczy stał grzecznie zaparkowany w pobliżu tylnego wejścia. James bez słowa otworzył drzwi i zaczął powoli wyciągać zebrane w środku skrzynki. Mniej więcej w połowie tej pracy wyprostował się, przeciągnął i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- Zapalisz, doktorku? - Zapytał szczerząc zęby i z namaszczeniem wybierając papierosa z wyjątkowo zmiętoszonej paczki.
Widok papierosów uzmysłowił mu, jak bardzo nie ogarnia sytuacji w jakiej się znajduje i całkiem możliwe, że gdyby nie wojskowy stymulant w jego żyłach, podskoczyłby jak wystraszone dziecko.
- Nie, dzięki. Nigdy nie paliłem. To skraca życie. - ledwie skończył mówić, już wiedział, że że w tej sytuacji te proste słowa mogły brzmieć jak groźba. Spiął się natychmiast i przesunął tak, by ustawić w lepszej pozycji obronnej.
- To gdzie są te pokoje? Z rannymi? - usta jakie padały z jego wyschniętych ust, brzmiały szorstko i nieco zbyt cicho.
- Pocisk też je skraca - James mruknął nieco niewyraźnie bowiem jego usta zajęte były utrzymywaniem papierosa w pozycji wygodnej do tego, by dłonie mężczyzny, w których cudownie zmaterializowała się zapalniczka, mogły wzbudzić jej ogień i przypalić nim końcówkę nieco zmiętej, białej rurki. - Co ci się tak spieszy, doktorku? Przeżyją jeszcze chwilę, a jak nie to i tak szkoda by było chemii. Wyluzuj nieco... - dodał, zaciągając się i wydychając dym w stronę Mark’a, szczerząc się przy okazji złośliwie.
Dawka adrenaliny wzmocniona bojowym symulantem uderzyła w głowę Marka. Susa jakiego dał w tył by uniknąć dymu mógłby mu pozazdrościć cyrkowy akrobata. Cały drżąc od wypełniającej go furii wyciągnął pistolet. - Powiedz mi teraz, że to notyna - wywarczał celując w brzuch stojącego naprzeciwko człowieka.
- Celuje się w głowę, doktorku - poinstruował go James, całkiem spokojnie zaciągając się ponownie. - Dobry odruch ale następnym razem zacznij jak tylko zobaczysz peta. Umiesz w ogóle strzelać? Cholera… - Oparł się bokiem o ghurkę i dalej spokojnie palił. - Nie doktorku, to nie notyna. Czyściutki tytoń własnego chowu. Wyluzuj nieco, tu ci nic nie grozi. Póki co, doktorku… Póki co.
Trząsł się z wściekłości pomimo starań by się uspokoić. W końcu, po paru głębokich oddechach był w stanie wydusić z siebie parę słów - Gdyby to była notyna, to wolałbym abyś długo umierał. - Opuścił broń nie wiedząc tak do końca, czy dobrze robi. Po kolejnych paru oddechach zabrał się za dokończenie pakowania leków. Cokolwiek obcy chciał osiągnąć swoim zachowaniem udało mu się jedno. Mark ani na chwilę go już nie spuszczał z oczu.
Ten zaś na spokojnie dokończył palenie, a następnie rozgniótł resztkę papierosa, butem. - Od razu lepiej, co nie, doktorku? - Drażnienie Mark’a musiało sprawiać mu wyjątkową przyjemność. Sam zgarnął część medykamentów i podręczną apteczkę, która znajdowała się w ghurce. - Długo działasz z Lucky? - rzucił pytanie, nie przerywając swojej roboty.
- Nie - zawahał się, czy rozwijać myśl, lecz jednak kontynuował. - To pierwszy raz. - Zwęził oczy gdy przyszła mu pewna myśl do głowy - Znasz ją bardzo dobrze, prawda?
Mężczyzna roześmiał się i wyglądało na to, że tym razem śmiech był szczerym objawem wesołości.
- Znać ją bardzo dobrze… Nie da się ukryć, że długo z nią nie przebywasz, doktorku. Mamy swoją historię. Tak… To chyba najlepsze określenie.
“Zapewne historię śmiertelnie śmiesznych dowcipów” - uznał Mark. Nie chciał kolejny raz pytać się gdzie są ranni. Z torbą wypełnioną lekami i narzędziami chirurgicznymi ruszył zdeterminowany zaglądać w każde drzwi aż albo znajdzie swoich pacjentów, albo kogoś, kto będzie wiedział, gdzie się znajdują.
 
cyjanek jest offline  
Stary 25-02-2016, 14:00   #105
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Ból był okropny. Trwanie w półświadomości, w której jedynym stałym i pewnym elementem był palący ból brzucha wydawało się ciągnąć przez nieskończenie długi czas. Dochodziły do niej jakieś dźwięki, czasem wydawało się, że jej bezwładne ciało jest przemieszczane, raz nawet wyczuła jakiś drażniący zapach. Tak jej się przynajmniej wydawało. Ostrożnie otworzyła oczy. Nie widziała wiele spod pół przymkniętych powiek. Spróbowała się ruszyć, szybko jednak tego pożałowała. Prawą stronę brzucha przeszył potworny ból.

- Co się stało? - spytała cicho nie wiedząc nawet czy ktoś ją słyszy.

- Oberwałaś - odpowiedział jej głos Beri. Kobieta pojawiła się w polu widzenia Meggie, podnosząc przy okazji jej głowę i unosząc powieki. - Wygląda na to, że to tylko postrzał. Może się nawet wyliżesz.

- Było by miło - odpowiedziała patrząc na Beri prawie przytomnym wzrokiem. - Gdzie jesteśmy?

- Fountain Valley - odpowiedziała Beri, odsuwając się i przysiadając na piętach. - Lucky ma tu swoich ludzi. Zostaniemy na jakiś czas, dopóki wszyscy nie dojdą do siebie.

- Yhmm - kiwnęła lekko głową jakby kogoś interesowało jej zdanie. - Ktoś jeszcze oberwał?

- Szybciej będzie wymienić tych którzy nie oberwali. - W westchnieniu Beri byłą równa doza zniechęcenia co zmęczenia. - Chyba tylko Rohow jest w pełni na chodzie.

- Z kimś jest źle? - zadała kolejne pytanie a jej twarz wykrzywił grymas bólu.

- Wolf oberwał najgorzej - odpowiedziała Takino, rzucając spojrzenie na drzwi. - Wyliżecie się - dorzuciła pocieszającym głosem.

- Nie jest z nim tak źle - wtrącił się jakiś męski głos. - Właśnie uprawia, jak sam to ujął, dziki bezpruderyjny seks z Lucky - dokończył głos, a w progu pojawiła się sylwetka Rosjanina. Na jego twarzy gościł lekki uśmiech, a troskliwe spojrzenie spoczęło na Meggie.

- Dzik seks mówisz? -
spojrzała w jego kierunku. - Znaczy nie jest z nim lepiej niż ze mną. Ja bym nie dała rady - spróbowała się uśmiechnąć. - Mamy coś do picia? - spytała przygryzając spieczone usta?

Orest uśmiechnął się szerzej, widząc, że jeszcze nie został stąd przegoniony.
- Mam tylko wodę - odpowiedział kobiecie, wchodząc do pokoju i poklepując swoją manierkę.

- Dobrze - stwierdziła Beri wstając. - Zajmij się Meggie, a ja sprawdzę co u pozostałych. Widziałeś gdzie się ulokował Stoner? - zapytała jeszcze, kierując się w stronę drzwi.

- Woda będzie idealna - wyciągnęła ku niemu prawą rękę i aż zawyła z bólu.

- Trzecie drzwi od schodów, to będzie, jeśli dobrze zapamiętałem. Po prawej - odpowiedział Beri, podchodząc do rannej i wyciągając swoją manierkę. - Trzymaj.

- Pogonię Mark’a jak go spotkam - oznajmiła Beri tuż przed tym jak zniknęła za drzwiami, zostawiając ich samych.

Strasznie ją suszyło. W normalnych okolicznościach wypiłaby łapczywie zawartość butelki. Teraz jednak zwilżyła tylko usta i wzięła mały, ostrożny łyk. - Tego mi było trzeba - stwierdziła ponownie przykładając usta do szyjki. - Opowiesz mi w skrócie co się stało?

- W skrócie? - zadumał się Rohow, podchodząc do okna i wyglądając na zewnątrz.
W momencie przywołał obraz kilkunastoletnich dzieci, które w aktach samobójczych rzucały się na ich pojazdy z granatami w dłoniach.
- Dostaliśmy niezłe baty, tam, na drodze - zaczął spokojnym głosem, próbując pozbyć się obrazów z głowy. - Wolf w pojedynkę szturmował budynek, z którego nas ostrzelano, a potem dołączył do niego Sander. Struktura musiała być podminowana, bo zaraz potem wyleciała w powietrze. Nasz dowódca nie przeżył - dokończył temat, odwracając się w stronę kobiety. - To była masakra, Meggie.

- Wygląda na to, że miałam mnóstwo szczęścia - stwierdziła sucho. - Zostajemy tu aż wszyscy się wyliżemy?

Rosjanin ponownie odwrócił się do okna, o które oparł obie dłonie.
- Nie jestem do końca pewien, co planuje Lucky. Wygląda na to, że teraz ona tu dowodzi - zaczął, wtapiając spojrzenie gdzieś w dal. - Połatanie naszych, to na pewno. Ale potem? Diabli ją wiedzą. Może zaciągnie swoich przyjaciół z tego miejsca. W końcu mamy już straty, a nie jesteśmy nawet w połowie drogi.

- Nie brzmi to najlepiej -
powiedziała nie wiedząc jak właściwie powinna zareagować na te informacje. W tym momencie chciała tylko uśmierzyć ból. Z palącą dziurą w brzuchu nie potrafiła myśleć o bliżej nieokreślonej przyszłości. - Dzięki za wodę - odezwała się po chwili milczenia podnosząc rękę z manierką, z której prawie nic nie ubyło.

- Nie ma sprawy - odpowiedział Orest, odbierając manierkę, którą zaraz też przytwierdził do pasa. - Potrzeba ci jeszcze czegoś? - zapytał, siląc się na zatroskany ton.

- Czegoś na ból - odpowiedziała natychmiast.

- Wszyscy dzisiaj błagają o wódkę - zaśmiał się mężczyzna. - Szkoda, że mój przyjaciel Siergiej z nami nie pojechał. U niego alkoholu zawsze było pod dostatkiem - powiedział, przechodząc się kilka kroków po pokoju. - Jeśli chcesz, przyszpilę Mark’a, ewentualnie ludzi z muzeum. Na pewno mają jakieś prochy.

- Jesteśmy w muzeum?

- Cóż, jest tu dużo starych i zakurzonych rzeczy, więc można tak powiedzieć - zaśmiał się pod nosem, przystając przed łóżkiem, na którym spoczywała Meggie.

- Nie ułatwiasz -
przewróciła oczami. - Odpocznę trochę.

- Staram się jak mogę. Byłoby miło, gdybyś to doceniła - powiedział poważnym tonem. - W takim razie nie będę już przeszkadzał. Wracaj do zdrowia - mówił, kierując się już powolnym krokiem w stronę drzwi.

- Doceniam. Nie wymagaj za dużo od kogoś z dziurą w brzuchu czy czymkolwiek to jest ale boli jak cholera - zrobiła minę bezbronnego szczeniaka.

Orest uśmiechnął się półgębkiem, przystając przed drzwiami.
- Załatwię ci te prochy - powiedział, spoglądając na nią. - Albo wódkę. Spodziewaj się mnie niedługo - dokończył, znikając za progiem.

***


W pokoju była tylko Maggie. Zamknął ostrożnie za sobą drzwi i podszedł do rannej kobiety. Blada, niemal przeźroczysta twarz z wyrazistymi oczami zwróciła się w jego stronę.
“Jak się czujesz? Słyszałem, że oberwałaś?” zatrzymał te i inne bezsensowne w tej sytuacji pytania.
- Przyszedłem cię obejrzeć. - nachylił się nad ranną. Wielka, nasączona krwią plama na brzuchu była nie do przeoczenia, całkiem inaczej niż niemal niewidoczna cętka, która była przyczyną tego całego ambarasu. Skrzywił się, gdy jego obawy się potwierdziły. Meggie straciła dużo, naprawdę dużo krwi. Zdał sobie sprawę, że jego grymas został dostrzeżony przez pacjentkę i że to z pewnością nie podbuduje jej morale. “Efekt placebo diabli wzięli” skarcił się w myślach i postanowił zwrócić uwagę rannej na pozytywy.
- Mamy wszystko czego potrzeba. Antybiotyki, skalpele, igły nici, biożel, surowicę krwi do wypełnienia ubytków… - uniesione brwi Maggie dały mu do zrozumienia, że wie, że nie mówi wszystkiego. - Z małym wyjątkiem - dodał niechętnie. - Straciłaś dużo krwi. Będziesz musiała jeść dużo mięsa po wszystkim. Ale póki co… Zaczniemy od tego - uniósł w górę dłoń, w której trzymał przeźroczystą fiolkę wypełnioną lekko żółtawym płynem. - Jako twój anestezjolog zadam parę pytań, ale lepiej, żeby wszystkie odpowiedzi brzmiały “nie”. Odczekał chwilę aż kobieta skinęła głową i kontynuował.
- Czy masz stwierdzoną chorobę serca? Albo czy ma ją ktoś z bliskiej rodziny? Czy jesteś uczulona na którykolwiek z leków? A może już miałaś wcześniej kontakt z anestezjologiem? Na to pytanie najlepszą odpowiedzią byłoby tak.

- Nie, nie, nie wiem, nie - odpowiadała na wszystkie, padające szybko pytania. - Masz zamiar uśpić - spytała z wyraźną obawą - czy raczej znieczulić?

- Na razie znieczulić. - Powtórzył, tym razem bez pośpiechu, ten sam proces, który wcześniej zaaplikował sobie. Z doświadczenia już wiedział, że Meggie będzie mogła liczyć na bezbolesną… kurację.
- Obejrzę cię teraz. Muszę sprawdzić, co z pociskiem. - Ostrożnie obrócił kobietę na bok, by przyjrzeć się plecom. Niestety, nie było śladu rany wylotowej. Przygryzł wargi zastanawiając się co dalej.
- Kula została - wymamrotał niechętnie. Obrócił Maggie z powrotem na plecy i kontynuował - Nie będę cię kroił. Dostaniesz antybiotyki, środki gojące, zszyję ranę, ale pocisk musi poczekać aż Lucky skończy z Wolfem.Blada twarz kobiety pojaśniała jeszcze bardziej, więc szybko dorzucił tą garstkę dobrych wieści, jakie miał - Nie jesteś rozpalona, krwotok też ustał, więc najprawdopodobniej nie doszło do uszkodzenia wewnętrznych organów. No i mamy od groma tego znieczulacza co teraz dostałaś. - Wygiął usta w grymasie, mając nadzieję, że wygląda jak pocieszający uśmiech.
Zabrał się do roboty. Oczyścił ranę i przygotował do operacji. W żyle na przedramieniu Meggie umieścił wenflon, do którego podpiął woreczek z surowicą krwi. Zrobił wszystko co mógł, pozostało już tylko czekać na Lucky.

- Chcesz mnie szyć przed wyjęciem kuli? - zrobiła zdziwioną minę. - To chyba trochę bez sensu.

Lucky pojawiła się w drzwiach pokoju jakiś kwadrans później.
- Jak ci idzie? - pytanie skierowała do Mark’a uśmiechem maskując zmęczenie, które jeszcze chwilę wcześniej widoczne było na jej twarzy.

- Wygląda na stabilną, ale pocisk został. Nie ma rany wylotowej - Mark wyrzucał z siebie kolejne słowa jakby były zżerającą go trucizną. - Nie dam rady go wyciągnąć.

- Trzeba to zrobić zanim się przemieści - stwierdziła Lucky podchodząc bliżej i obdarzając Meggie pokrzepiającym skinięciem głowy ozdobiony niekoniecznie przekonywującym uśmiechem. - Widzę, że James zadbał o to żebyś dostał wszystko co potrzeba. Przygotuj zestaw - poleciła, odkładając swój plecak na podłogę i zabierając się za przeszukiwanie jego zawartości. - Co do tej pory podałeś?

- Coś na znieczulenie i antybiotyk - wskazał puste opakowania. - No i surowicę krwi.

- Pracowity dzień? - ranna uśmiechnęła się słabo. - Jeśli masz jeszcze siłę to miejmy to już za dobą, co?

- Bywały gorsze -
odpowiedziała Lakis, delikatnie sprawdzając ranę. - Wolisz na samym znieczuleniu czy masz ochotę na drzemkę?

- Postaram się nie patrzeć więc może być samo znieczulenie - odpowiedziała. - Środki przeciwbólowe to taki wspaniały wynalazek - powiedziała tonem pełnym wdzięczności.

- Dostaniesz coś dodatkowo. Przyspieszy gojenie i wstrzyma ból na dłużej - poinformowała ją Lucky, czekając aż Mark przygotuje niezbędne narzędzia.

- Mam nadzieję, że wiecie co robicie - wzięła głęboki oddech, pierwszy od momentu odzyskania świadomości. Nie czuła bólu. Uśmiechnęła się radośnie. - Jestem wasza.

- Chirurgiem nie jestem -
odpowiedziała Lakis, niezbyt pokrzepiająco. - Z czasem jednak człowiek uczy się tego i owego. Szczególnie teraz.

- Jesteś pewnie najlepszym chirurgiem na jakiego mogę teraz liczyć - powiedziała starając się by w jej głosie nie dało się usłyszeć strachu i niepewności.

- Nie martw się, przeżyjesz - pocieszyła ją Lucy.

Uwierzył w słowa Lakis, tak bardzo chciał aby były prawdą. Przytaknął jej skinięciem głowy i zacisnął dłoń na barku rannej.
- Zaczynamy. Jest wszystko co potrzeba - wskazał na przygotowane narzędzia chirurgiczne, środki dezynfekujące, sączki, gazy, rękawiczki, igły i nici. - Jedyne czego brakuje to szpitala…

- Postaraj się nie ruszać. Najlepiej też żebyś nie patrzyła - poinstruowała Lucky zakładając rękawiczki i sięgając po przygotowany skalpel. - Jeżeli zaboli, daj mi natychmiast znać.
Co mówiąc przyłożyła ostrze do rany, ostrożnie nacinając skórę i ciało, tworząc nieco tylko większy otwór w ciele Meggie.
Napięcie, jakie odczuwał, na szczęście nie związało mu rąk. Uważnie obserwując każdy gest Lucky, oczekiwał chwil, gdy jego obecność będzie potrzebna. Z rozcięcia wypłynęła stróżka krwi, którą natychmiast osuszył. Na całe szczęście się nie lało, wyglądało to zaskakująco dobrze. Przeklął się w myślach, że zapeszy i odsunął na bok wszelkie dywagacje na temat powodzenia operacji. Wypatrzył pośród narzędzi kleszcze, która wydawały się najbardziej pasować, do tego co zamierzała Lucky i spoglądając pytająco wyciągnął w jej kierunku.
Lucky skinęła głową oddając mu skalpel i biorąc kolejne narzędzie do ręki.
- Nie wydaje się być głęboko - poinformowała pacjentkę, pochylając się nad raną. - Powinieneś mieć gdzieś latarkę, przyświeć proszę - rzuciła do Mark’a, delikatnie odsuwając brzegi rany.

Nachylił się do stołu z narzędziami i wypatrzył coś, co mogło wyglądać jak latarka. Wziął do ręki, odnalazł przełącznik i sprawdził czy działa. Odetchnął z ulgą gdy się okazało, że nie musi szukać baterii.
- Jest latarka - potwierdził ustawiając się tak, by jak najlepiej oświetlać rozcięcie w brzuchu Meggie.

- Dobrze - mruknęła w odpowiedzi Lucy i korzystając z dodatkowego źródła światła zagłębiła kleszcze w ciele Meggie.
Kula faktycznie musiała nie być głęboko, bowiem po krótkiej chwili narzędzie zostało wyjęte, a Meggie miała okazję zobaczyć pocisk, który sprawił jej tyle bólu.
Poszło… wyglądało na to, że poszło dobrze. - Mark odebrał od Lucky kleszcze, a w zamian przekazał igłę z nawleczoną już samorozpuszczalną nicią. Czuł ulgę, bo tyle rzeczy mogło pójść nie tak. Kula mogła się schować za narządami, nie mówiąc o tym, że któryś z nich zniszczyć. Poszło szybko, więc musiało być dobrze. Chciał w to wierzyć i nie psuło mu humoru nawet usuwanie resztek krwi z rany. To wszystko działało na korzyść Meggie.
Lucy skinięciem głowy podziękowała i sprawnie zabrała się do zszywania rany.
- Przez jakiś czas nie powinnaś się ruszać - poinformowała Meggie, krytycznym okiem sprawdzając szwy. - Załóż opatrunek - dorzuciła, kierując te słowa do Mark’a i wstając.
Po chwili wszystko było gotowe. Załatana Meggie, zapakowana w nowy, czyściutki opatrunek miała już tylko zdrowieć. Mark się zastanawiał co dalej. Czy Maggie będzie w stanie ruszyć z nimi? Chyba jej nie zostawią samej tutaj, to zbyt niebezpieczne. “Tak jakby dalsza podróż z nami była bezpieczna” pokręcił głową znów zły na siebie, że za bardzo wnika.
- Jeśli czegoś potrzebujesz, lub będziesz potrzebować, to od razu mów. - zapewnił o gotowości do pomocy.

- Ile trwa “jakiś czas”? - spytała zaskoczona tym, że cała akcja łatania jej brzucha była szybka, bezbolesna a krew nie bryzgała po ścianach. Wyobrażała to sobie zupełnie inaczej.

- Przynajmniej parę godzin, najlepiej dni ale nie wiem czy będziemy mieć ten luksus - odpowiedziała Lakis. - Oboje powinniście odpocząć.


- Dziękuję wam.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 26-02-2016, 20:08   #106
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Fountain Valley


Rany zostały opatrzone. Te lekkie i te ciężkie. Powstały nowe sojusze i narodzili się nowi wrogowie. Wszystko zaś w przeciągu paru godzin. Słońce wciąż wisiało na niebie gdy Melody zaserwowała zebranym w budynku ludziom, coś co bynajmniej pizzą nie było, jak pizza nie wyglądało o smaku nawet nie wspominając. Było to jednak jakieś jedzenie, wedle metek na opakowaniach - odżywcze. Czego zaś jak czego ale wzmocnienia to tej grupie było zdecydowanie potrzeba.

Dalsza część dnia oraz nocy minęła stosunkowo nerwowo. Cudem udało się zapobiec masowemu mordowaniu. Pokoi było dość by ci, którzy nie mieli ochoty na towarzystwo, nie musieli się z takowym użerać. Ci zaś, którzy na takowe ochotę mieli, łatwo mogli sobie kogoś znaleźć. Jak owe spotkania przebiegały? To już pozostało tajemnicą tych, którzy się na nie wysilili.

Sytuacja taka utrzymała się przez kolejny dzień i noc. James wybrał się na małe polowanie więc na kolejny obiad było mięso, co zdecydowanie poprawiło humory.

Meggie trzymała się dzielnie, mocno wspomagana przez chemię podawaną jej głównie przez Mark’a. Od czasu do czasu zaglądała do niej Lucky i reszta.

Rany Wolfa goiły się zadziwiająco szybko. Cokolwiek zostało mu zaaplikowane przez Lakis, czyniło cuda. Pod wieczór dnia drugiego był już w stanie wyjść na korytarz i zapoznać się z najbliższym otoczeniem. Wenslow zdawał się unikać Ukraińca, na tyle skutecznie że można wręcz było powiedzieć, iż wyczuwał gdy Wolf znajdował się w pobliżu.

Stoner złapał gorączkę, która zaczęła go męczyć w okolicach południa kolejnego dnia po ich przyjeździe. Kolejne dawki leków zostały więc wtłoczone w jego organizm, a Lucky zajęła się sprawdzeniem jego ran. Ku jego niezadowoleniu, uznała że koniecznym będzie rozcięcie i wyczyszczenie tej, która znajdowała się w jego barku. Na szczęście proces ów odbył się szybko i bezboleśnie. Gorączka zmalała w nocy i kolejnego ranka stała się nieciekawym wspomnieniem.

Beri po ustawieniu czujników wokół terenu na którym znajdowało się centrum, zaszyła się w wybranym przez siebie pokoju i przez większość czasu nie opuszczała tego schronienia, pracując na swoim sprzęcie komunikacyjnym.

Trzeciej nocy, licząc od przyjazdu, Lakis zdecydowała, że nadeszła odpowiednia pora by wybrać się na nieco inne łowy. Wenslow, ona oraz Rohow mieli udać się do Vancouver, a przynajmniej spróbują tam dotrzeć. James twierdził, że powinno się udać, a Lucky zdawała się mu ufać. Wyruszyli gdy tylko słońce skryło się za horyzontem.

Reszcie zostało zacieśnianie stosunków…

Przynajmniej do momentu, w którym nad ranem przytłumiony dźwięk alarmu.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 27-02-2016, 22:44   #107
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Stoner czuł się kiepsko - osłabiły go nie tylko rany, ale i gorączka, po której dostał się ręce kolejnego medyka z bożej łaski. Na szczęście Lucky dopisało szczęście i po jej interwencji gorączka sobie poszła w siną dal. Co zdecydowanie nie było równoznaczne z powrotem do zdrowia i do humoru, a ta kombinacja nie nastawiała Stonera do nawiązywania bliższych kontaktów z kimkolwiek, ograniczając owe kontakty do spotkań przy posiłkach i zdawkowego 'dzień dobry' czy 'dobranoc'.

Chociaż Beri jako medyk spisała się średnio, to jednak jej polecenie 'leż i dochodź do siebie' Stoner uznał za całkiem mądre. Z pewnymi ograniczeniami co do pierwszej części, bowiem ledwo stanął na nogi zabrał się za zwiedzanie muzeum, czyli snuł się od pomieszczenia do pomieszczenia, usiłując chociażby w części odzyskać siły.

Do owego odzyskania zostało jeszcze dużo czasu, więc gdy bladym świtem odezwał się alarm, Stoner doszedł do wniosku że w tym przypadku nie na wiele się przyda, przynajmniej do chwili, gdy intruzi dostaną się do budynku.
Ubrawszy się w miarę szybko i uzbroiwszy w Sig Sauera podszedł ostrożnie do okna, usiłując wypatrzyć powód alarmu. Nic jednak ciekawego nie dostrzegł. Pozostawało zatem spotkać się z innymi i liczyć na to, że mieli więcej szczęścia podczas obserwacji okolicy
 
Kerm jest offline  
Stary 28-02-2016, 18:09   #108
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Muzeum, Fountain Valley, Kanada
Dzień pierwszy
Obiadokolacja


Orest Rohow przechadzał się po terenie muzeum. Uznał, że oglądanie zabytków utraconego świata bardzo dobrze działa jak środek uspokajający. Minęło może pół godziny od jego konfrontacji z James’em. Nadal zastanawiał się nad tym, czy był gotowy z zimną krwią zastrzelić tego mężczyznę tylko dlatego, ponieważ ten nie chciał zwrócić jego kluczyków do samochodu.
Klucze. Życie człowieka za pieprzone klucze. Co ten świat z nami uczynił?
Co my sobie uczyniliśmy.

Rosjanin powoli znudził się spacerem po budynku i właśnie wybierał się do swojej kwatery. Wcześniej zajął jeden z wolnych pokoi z oknem na tyły muzeum. Strażnik bramy z Arkadii chciał mieć oko na ghurkę oraz na ich plecy. Dawno już doszedł do wniosku, że nie posiadają wystarczającej ilości ludzi, by dobrze zabezpieczyć to miejsce. Ale może wcale nie mieli się tu bronić. Dwójka Głodnych sprawnie radziła sobie z utrzymywaniem się przy życiu, a Orest w okolicy nie dostrzegł żadnych trupów. Może czasem lepiej jest po prostu trzymać głowę nisko.
Rohow przechodził właśnie obok drzwi, za którymi jeśli dobrze pamiętał, znajdowała się kuchnia, kiedy poczuł intensywny zapach. Dobiegał on z tamtego pomieszczenia.
Mężczyzna nie zastanawiał się długo i postanowił to sprawdzić. Delikatnie popchnął drzwi i wszedł do środka.
A znalazł tam kobietę. Przyjaciółkę James’a.

- Nie chciałem przeszkadzać - powiedział trochę speszony Orest, widząc, jak dziewczyna majstruje przy naczyniach. Właśnie się wycofywał, jednak zatrzymał się w progu.
- Czeeeeeeść... Jesteś głodny? - podniosła głowę z wczytywania się w instrukcję dołączoną do arkadyjskich racji. - Mam zrobić jakieś żarcie z waszych zapasów. Zgodnie z tym, co jest tu napisane, to lepiej rozrobić z gorącą wodą.
Dziewczyna ruszyła się podchodząc do rozbitego okna, przy którym stała partyzancka konstrukcja tlących się drewienek z jakimś ceramicznym wazonem. Intensywny zapach, który poczuł Orest dobiegał właśnie z rozgrzanej ceramiki.
- Robiłeś to wcześniej...? W Arkadii macie to na co dzień...? Macie tam mrożone pizze...?
Orest uśmiechnął krzywo, słysząc jej niezbyt fortunne pierwsze słowa. Oparł się o framugę drzwi i przez chwilę uważnie przyglądał się kobiecie. Nie miał jeszcze okazji jej poznać. Wyglądała na bardzo żywą i otwartą. Można było powiedzieć, że czuła się swobodnie, tak jakby czas i miejsce nie miały dla niej znaczenia.
A może było to tylko wywołane zażywaniem notyny? Rohow nie wiedział. Nie znał ludzi takich jak ona.

Rosjanin właśnie nabierał powietrza w płuca, by przecząco odpowiedzieć na jej pierwsze pytanie, jednak jego żołądek szybko mu przerwał, dając o sobie znać.
Mężczyzna przez moment bił się z myślami, w końcu jednak westchnął i zrezygnował z oporu. Powolnym krokiem wszedł do środka i zaczął badawczo przyglądać się aparaturom ich kucharki.

- Byłaś tam kiedyś? - zapytał, jednak szybko zdał sobie sprawę z bezsensowności tego pytania. Oczywiście, że nie. Była Głodną. - To jak inny świat. W Arkadii staramy się walczyć o resztkę przeszłego życia. Wielu ludzi pracuje w pocie czoła na to, by tamto miejsce przypominało nam to, co straciliśmy - umilkł na chwilę, rozmarzając się. Nie sądził, że tak bardzo zatęskni za Arkadią. To był dobry znak. Oznaczał, że miał do czego wracać. - Mamy wiele rzeczy, choć osobiście nie widziałem tam żadnej pizzerii. Staramy się utrzymywać z hodowli zwierząt i polowania. Może jeśli lepiej poszukać, to znajdziemy i pizzę - uśmiechnął się lekko. - Sam osobiście nie gotuję. Znasz się na tym?

Melody słuchała jak zaczarowana, gdy Orest zaczął opowiadać jej o Arkadii. Magiczne miejsce było źródłem wszystkich legend, które dziewczyna zdołała zasłyszeć. Niezbyt chętnie Głodni opowiadali o tym miejscu. Nie wiedzieć, czy z braku wiedzy, czy z jakieś skrywanej goryczy. Lucky, jako dotychczas najbliższa takiej wiedzy, dzieliła się nią bardzo oszczędnie. Z innymi Czystymi nie rozmawiała, a przede wszystkim nigdy nie rozmawiała z innymi Czystymi na temat Arkadii.

- Łaaał... - wydusiła z siebie zapominając się z wodą, która wydawać bulgoczące dźwięki. Balonik z milionem pytań wybuchł w jej głowie. Nie wiedziała nawet, o co pytać. - Nie jakoś specjalnie... Z czasem też by tobie przyszło.

Oczekiwania na temat trzymanego w dłoniach pakunku rosły z każdą chwilą. Arkadia musiała być rajem na ziemi. Bezpiecznym rajem z dobrym żarciem. Racja musiała być równie wspaniała jak miejsce jego pochodzenia.

- Macie tam swoje łóżka...? Śniadania o dziewiątej...? Kolacje o dziewiętnastej...? Kino...? - zalewała pytaniami Oresta zabierając się za przygotowane wcześniej kubki i miski. Woda była przygotowana, należało otworzyć opakowanie, co Melody zrobiła nożem wyjętym spod kurtki. - Oczywiście, że musicie mieć tam kino! - Otwarty pakunek powąchała krzywiąc się przez chwilę. Nie przejęła się tym zbytnio i nie straciła entuzjazmu co do dania. Nóż trafił na blat między resztę naczyń. - Co tam macie...? Kawiarnie...? Restauracje...? Przystanki autobusowe z rozkładem i autobusami, co parę minut...? Banki...? Poczte...? Hotele...? - Proszek zaczęła przesypywać do jednego z kubków.

Orest niepewnie obserwował nóż Melody. Zaraz przypomniał sobie szyderczy uśmiech James’a, kiedy kule świszczały obok jego głowy.
Spokojnie. Miałeś już sobie odpuścić, powtarzał sobie w myślach.

- Dość często bywałem w barze mojego przyjaciela. Mają tam mnóstwo alkoholu. Do dzisiaj nie wiem, skąd oni to wszystko biorą - mruknął na wspomnienie tych wszystkich przepitych nocy. - Mamy prąd i bieżącą wodę. Wieczorem można się przejść ulicami miasta pod stałym oświetleniem. Piękny widok. Taki… normalny. - Orest oparł się o blat i spojrzał na błyszczące od ekscytacji oczy dziewczyny. Jej naprawdę zależało, by usłyszeć wszystko o Arkadii. Wizja tego, co ktoś niewtajemniczony myśli o ich bastionie cywilizacji, wydawała mu się zabawna. To co dla niego było normą, dla niej musiało być legendą.
- Byłem też raz w czymś, co miało symulować kino. Ostatnio ich repertuar niezbyt często się zmieniał, toteż szybko zrezygnowałem - uśmiechnął się do Melody i skinieniem głowy wskazał jej na naczynie wypełnione wodą. - Nie przerywaj swoich eksperymentów. Pytania mogą poczekać, ale nasze żołądki już nie.

- Bar... Z głośną muzyką... I całym barkiem alkoholu... Gdzie można zachlać się w trupa gdzie po wszystkim odstawią cię do domu... - rozbiegła się w wyobraźni. - By następnego dnia mieć kaca giganta i zdychać wentylując się w parku... Łaaał... - Pierwsza porcja, która została przesypana, zalana została gorącą wodą. Następnie zabrała się za szukanie kawałka sztućca, który pozwoli na wymieszanie roztworu. Zaatakowała w tym calu szafki, otwierając jedną po drugiej. - Jak nie możesz się doczekać, to możesz zająć się przesypaniem reszty. Nie jest to wybitnie trudne - zakomunikowała.

Rohow tylko pokiwał głową i bez słowa wziął się za pomoc.
- Arkadia nas rozpieściła. Myśleliśmy, że nam jest ciężko, ale szybko zapomnieliśmy, jak to jest żyć bez kilkumetrowego muru, za którym byliśmy bezpieczni - powiedział chłodno, wyciągając zza pasa swój nóż i ostrożnie otwierając nim opakowania z proszkiem. - Długo już z James’em przemierzacie Stany?

- James'a znam parę miesięcy - odpowiedziała trzaskając szafką, po której skończyła szukanie, najwyraźniej nie znajdując potrzebnego narzędzia. - Materializuje się, gdy trzeba się czymś zająć. - Melody zbliżyła się do Oresta prawie ramię w ramię, i stanęła przed zalanym naczyniem. Nie mając innego mieszadła chwyciła za nóż i poczęła energicznie gmerać w substancji bacznie się jej przyglądając. - To on poznał mnie z Lucky.

- Nie wiedziałem, że nasza pani dowodząca ma kontakty w zewnętrznym świecie. Zwłaszcza takie wyjątkowe - mruknął na wspomnienie upierdliwego mężczyzny. - Co tak właściwie dla niej robiliście? - Orest starał się brzmieć obojętnie, tak jakby pytanie zadał bardziej z grzeczności niż ciekawości.

- To... I tamto... - odpowiedziała bez większego sprecyzowania sama zastanawiając się, co można było powiedzieć konkretnego. - Lucky lubi być na bieżąco, a że James trzyma łapę na Kanadzie, to akurat się wpasowuje. Ja znam paru ludzi - wzruszyła ramionami. - No i jakoś to jest. Co prawda bez mrożonej pizzy... Jestem tak głodna, że zaraz nie wytrzymam.
Zawartość naczynia została wystarczająco wymieszana, by konsystencja nabrała swojego charakteru. Dość rozbieżnego z wizją Melody. Mimo wszystko nabrała trochę na końcówkę noża, nie mogąc się doczekać ani powstrzymać przed spróbowałem. Ostudziła nieco podmuchem i zatopiła w ustach.

- Rozumiem - powiedział, ukrywając lekki zawód. Miał nadzieję dowiedzieć się czegoś nowego o Lucky. Ufał Sanderowi, kiedy nimi przewodził, bo wyglądał i zachowywał się jak właściwa osoba na właściwym miejscu. Lucky z kolei była przede wszystkim kobietą. Musiał mieć to na uwadze. - I jak? - zapytał, pochylając się nad naczyniem i zerkając na kobietę.

- Co to kur*a jest... - wymamrotała wciąż mając próbkę w ustach. Jej twarz opuściła radość i ekscytacja na rzecz gorzkiego rozczarowania. Jej ramię przywarło do ust, by zmusić się do przełknięcia. - Wy jecie takie coś w Arkadii...? Karmią was papką dla dzieciarni...? Co to kur*a jest... Kisicie się w Arkadii jak w klatce i karmią was takim gównem? - Melody była zła i można było zastanawiać się, czy było spowodowane to smakiem, czy w druzgocący sposób niespełnionymi oczekiwaniami. Kubek z paskudną papką odstawiła z obrzydzeniem obok reszty naczyń. Nóż dalej znajdował się w jej ręce. - Chcesz mi powiedzieć, że będziecie nas tym karmić przez najbliższe dwa tygodnie? Nie ma kur*a takiej możliwości.

- Nie powiedziałem ci, że jest tam idealnie - wykrzywił twarz w uśmiechu, oddalając się od Melody na dwa kroki. Nie miałby nic przeciwko wybuchowi dziewczyny, gdyby nie to, że z tyłu głowy wciąż szeptała jego paranoja względem Głodnych, a dziewczyna nie trzymałaby w dłoni ostrego przedmiotu. Koniec końców zmusił się do utrzymania instynktownych reakcji na wodzy. - Przyzwyczaisz się. Prawdopodobnie - odparł spokojnie, a jego brzuch znowu dał o sobie znać głośnym burknięciem.
Orest domyślał się, czego może oczekiwać po tej wspaniałej “pizzy”, toteż dla własnego dobra od samego początku nie spodziewał się cudów. Lepiej nie mieć takich naiwnych oczekiwań jak Melody.
- Chcesz się czegoś dowiedzieć o Arkadii, to zacznij jeść jak my - powiedział rozbawiony i mrugnął do kobiety.

- Przyzwyczaić?! - uniosła się. - Zwariowałeś? Zeskrobaliście tynk ze ścian i podpisujecie to jako jedzenie? Ja pier*ole... - kwaśna mina dziewczyny spojrzała na naczynia, w których miało znaleźć się żarcie dla każdego. Jedna porcja była przygotowana, cała reszta czekała, więc Melody zabrała się za rozcinanie i mieszanie kolejnych. - Siedząc w takiej klatce po trzech latach patrzyłabym na ludzi jak na bekon. Przecież wy nie macie co tam jeść... Biedaki... Przecież trzeba wam pokazać, co się je na wolności. Muszę namówić James'a, by jutro znalazł jakiegoś zwierza. W domach na pewno znajdzie się jakieś przyprawy. Zjemy w końcu po ludzku.

- Cóż, znalazłoby się tam paru ludzi, których chciałbym się pozbyć, ale raczej nie ruszyłbym ich palcem. - Orest ponownie wrócił do boku dziewczyny i zaczął jej pomagać z dalszą pracą. - Płacimy cenę za życie w tej, jak to nazwałaś, klatce. Kiedy jednak masz swoje mieszkanie, lodówkę, wodę w kranie, alkohol i różne przybytki, łatwiej jest na takie poświęcenia - przemawiał cicho, sprawnie rozcinając kolejne opakowania. Obserwując Melody, Rohow zauważył, że kobieta sprawnie posługuje się nożem. Jej ruchy były płynne i ani na moment nie przerywane wahaniem. Rosjanin uznał to za istotną informację. Sam niewiele jej ustępował, choć jego zdolności machania nożem bardziej opierały się na brutalnej sile i szybkich, bezpośrednich kontaktach. Znajoma James’a cechowała się większą zręcznością.

- Taka papka zmusiłaby mnie do ponownego przemyślenia atrakcyjności takiego miejsca - wyolbrzymiła zaznaczając swój zawód w smaku. - I co niby trzymasz w takiej lodówce? Ten proszek? Przecież to jest jak tequila bez soli i cytryny... Jestem rozczarowana... Nie ma szans. Póki jeszcze mam jakieś puszki znalezione po domach to z wielką chęcią odwlokę ile się da dzień wepchnięcia tego w swój żołądek.

- Ostatnio trzymałem w niej głównie piwo - uśmiechnął się na wspomnienie zawalonej butelkami lodówki. - Mimo wszystko powinnaś się zmusić. Smak w tym żarciu gra drugorzędną rolę. Przede wszystkim ma odpowiednie składniki odżywcze. Jeśli chcesz ruszać z nami w dalszą drogę, musisz być na chodzie. Puszki zostaw na czarną godzinę. Łatwiej przygotować ich zawartość, a w ostateczności można ją zjeść na surowo - powiedział pouczająco, jakby urażony tym, co ta kobieta sobie myślała o jedzeniu z Arkadii. - Zaufaj naszej maszynie przetrwania - uśmiechnął się do niej, niuchając nosem nad naczyniem.

- Wasza maszyna przetrwania... - powtórzyła nieco bardziej rozbawiona. Określenie to poprawiło jej humor a na twarz powróciło nieco więcej energii. - Będąc na zewnątrz "waszej maszyny przetrwania" jesteś malutką myszką, na którą polują inne myszki i cała reszta, która jest zdecydowanie większa. Tutaj trzeba się postarać - zakomunikowała jak palcem wskazując na Oresta ostrzem noża, gdy druga ręka rozlewała gorącą wodę do naczyń. - Tutaj nie zostawia się najlepszych kąsków na koniec. Tutaj, jeśli czegoś cennego nie ukryjesz, to lepiej żebyś tego w ogóle nie miał. Także cieszcie się... Swoją tynkową paszą dla niemowląt, ja zajmę się puszką kukurydzy - pokiwała głową na potwierdzenie swoich planów.

Rohow mocniej zacisnął dłoń na rękojeści swojego noża, jednak zaraz się rozluźnił. Będąc w pobliżu Melody trzeba uważać, czy w wybuchu swoich emocji nie zrobi czegoś głupiego. A przynajmniej tak o niej myślał Orest.
- W porządku, rób ze swoimi skarbami co chcesz. Po prostu niegrzecznie tak odrzucać poczęstunek od gości. - To mówiąc, sam zamoczył czubek noża w papce, po czym ostrożnie przystawił go do ust. Konsystencja kleiku była odpowiednia; coś, do czego się już przyzwyczaił. Zapach oczywiście nie był związany z praktycznym zastosowaniem proszku, toteż nie był on ważny. Liczyły się tylko sproszkowane witaminy i składniki odżywcze.
Rosjanin spojrzał wymownie na Melody, jakby właśnie zabierał się za udowodnienie jej, że wszystko co mówiła, było nieprawdziwe. A potem papka wylądowała w jego ustach.
Był już wyćwiczony w skrywaniu grymasów, które serwowało swym smakiem to jadło, toteż nijak nie można było stwierdzić, co o pizzy myśli Orest.
- Trafiają się gorsze - powiedział spokojnie. - Myślę, że powinniśmy już zaczynać ucztę.

- Goście powinni przyjechać z lodówką browarów a nie ze sproszkowanym mułem. Nie chcę nawet wiedzieć z czego są te gorsze... - skrzywiła się przez chwilę.
Całość była gotowa, więc Melody wytrzepała dłonie o kurtkę, schowała nóż i pochwyciła tyle naczyń ile za jednym razem w dwie ręce dało się złapać.
- Jesteście tak podziurawieni, że szamać będzie każdy we własnym zakresie. Uczta to będzie jutro, jak namówię James'a na polowanie. "Smacznego" - dopowiedziała robiąc skrzywioną minę i znikając za drzwiami.
 
Proxy jest offline  
Stary 04-03-2016, 14:36   #109
 
cyjanek's Avatar
 
Reputacja: 1 cyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputację
- Co to za wicher? - Parę kroków, ciągniętych noga za nogą, zajęło mu zrozumienie, że głośny szum ma miejsce nie w apokaliptycznych rozmiarów załamaniu pogody, lecz w jego uszach. “O cholera, odpuszcza” zachwiało nim i zdał sobie sprawę, że natychmiast musi znaleźć łóżko. Chemia, która tak skutecznie odsuwała od niego ból i zmęczenie przestawała działać. Do swojego pokoju bardziej się wtoczył niż wszedł. Potykając się dotarł do łóżka i padł jak zabity, w ostatnim przebłysku świadomości mając nadzieję, że dobrze mierzy.
Nie wymierzył. Nie musiał otwierać oczu by zdać sobie sprawę, że materiał, na którym leży, jest zbyt twardy, nawet jak na spartański materac. Mimo to nie śpieszyło mu się z wstawaniem. W głowie miał pustkę, po której leniwie błąkały się wrażenia i było mu dobrze z tym stanem. Na dodatek miał poważne obawy, że wystarczy drgnięcie powieki, aby otulający go kokon błogiej nieświadomości trzasł i wyrzucił w objęcia mało atrakcyjnej rzeczywistości.
“Koniec z udawaniem” westchnął i otworzył oczy. Wbrew wcześniejszym obawom nie było tak źle. Bolało, owszem, ale bólem znośnym, łatwym do opanowania, więc kontynuował zbieranie się z posłania. Ktoś, ciekawe kto, był tym dobrym samarytaninem, przykrył go kocem, a obok, bardzo rozsądnie w zasięgu ręki, pozostawił manierkę. Uśmiechnął się na jej widok i sięgnął by ulżyć wyschniętemu na wiór językowi. Prawie się udusił, gdy zamiast spodziewanego strumienia chłodnej wody w jego gardło chlusnął bimber, prawdziwie piekielna rzeka ognia. Wystrzelił w powietrze jak rakieta by stoczyć wściekłą walkę o złapanie oddechu. W końcu, gdy udało mu się pokonać skurcz w gardle wywołany wodą ognistą, padł na wznak na łóżko, tym razem bezbłędnie trafiając. “O kurwa… ale mi się ktoś przysłużył” pomimo łez spływających po policzkach nie mógł powstrzymać się od śmiechu na wspomnienie szalonych wygibasów sprzed chwili. Sięgnął po manierkę i tym razem świadom tego co pije i szkodom, jakie może wyrządzić, pociągnął kolejny, spokojny łyk. “Pora coś zjeść” - choć umysł był gotowy na alkohol, to ciało zaprotestowało. Podniósł się i lekko tylko pociągając postrzeloną nogą wyszedł z pokoju. Za drzwiami wciągnął powietrze nosem mając nadzieję, że wychwyci zapach jedzenia, lecz bez sukcesu.
Wyciągnął z kieszeni przeterminowany o jakieś dwa lata baton i bez pośpiechu przegryzając zaczął się rozglądać po miejscu, w którym się znajdował. Jeden pokój, drugi… same graty i kurz, nic ciekawego aż do momentu, gdy wpadł na Beri. Ucieszony na jej widok powstrzymał się od pytania, czy ma coś do jedzenia, lecz wszedł do pokoju, w którym siedziała.
- Dobrze cię widzieć. Wtedy, przez chwilę, gdy się nie odzywałaś, myślałem, że coś się stało. Ale z tego co widzę, jesteś cała i zdrowa. - Pominął “dość” przy jednym i przy drugim, by nie wyjść na czepialskiego. - Nie potrzebujesz czegoś od medyka? - zapytał pro forma pewien, że gdyby był tak naprawdę potrzebny, to nikt nie dałby mu tyle spać.
Beri podniosła na niego wzrok znad stołu, na którym leżały rozłożone małe, czarne pudełka o wyglądzie kwadratowych kostek.
- Strzał uszkodził mi komunikator - wyjaśniła, witając go uśmiechem. - Już się tym zajęłam.
Faktycznie, nie dało się nie zauważyć opatrunku z boku jej twarzy, zakrywającego ucho.
“O włos…” ruszył się i podszedł te parę kroków bliżej, aż stanął przy Beri. Opatrunek wyglądał dobrze, nie miał tu nic do roboty, lecz… nie śpieszyło mu się z wyjściem. Dłoń uniosła mu się sama, lecz w porę powstrzymał ją przed dotknięciem śniadej skóry, przedłużając gest w kierunku czarnego pudełka. - Co robisz?
Jeżeli nawet zauważyła jego gest i zmianę, która nastąpiła, nie dała tego po sobie poznać, przenosząc wzrok na rozłożony na stole sprzęt.
- Przygotowuje czujniki dla Lucky - wyjaśniła, odchylając się do tyłu. Krzesło skrzypnęło w proteście gdy kobieta przeniosła ciężar ciała z czterech nóg, na dwie i zaczęła się leniwie huśtać. - Potrzebuje żeby były zgrane z komunikatorem i jak zwykle potrzebuje ich na już.
- Taaa… warto zawsze mieć jakieś pod ręką. - W temacie czujników nie czuł się mocny. Z wahaniem skinął potakująco głową postanawiając nie drążyć dalej tematu. Chwila niezręcznego milczenia pomogła mu rozgryźć czemu czuje się tak spięty. Winien był zapach Beri. Mieszanka smaru, skóry, potu i krwi, razem z jakimś tajemniczym składnikiem, którego nie rozgryzł, dosłownie rzuciła mu się na zmysł powonienia. Spróbował się otrząsnąć, i pójść ratując przed kompromitacją, niestety zamiast tego przysunął bliżej wolne krzesło - Więc…. to czujniki ruchu? Mogę jakoś pomóc?
- Już prawie skończyłam, jeszcze tylko dopasować komunikatory i powinno zadziałać - odpowiedziała, sprawnie obracając krzesło na bok i wstając. Swoje kroki skierowała do poukładanego pod ścianą sprzętu. - Gdzieś tu… - mruknęła pod nosem, pochylając się i zdejmując torbę ze skrzyni, którą następnie otwarła by wyjąć z niej podłużne pudełko. - Mam cię… Mam nadzieję, że Lu uda się zdobyć dodatkowy sprzęt. Nasze zapasy skurczyły się bardziej niż to wskazane.
- Wybuchowe dzieci… - Zmysłowe wrażenie obecności Beri zostało zdruzgotane wspomnieniem śmierci dziewczynki z granatami. - Gdy dzieje się coś takiego..., chyba zapomnieliśmy o tym, jakimi ludźmi kiedyś byliśmy. Zastanawiałaś się kiedyś jak to jest być Głodnym? Przecież oni wszyscy, no prawie wszyscy, dźwigają na sobie ciężar śmierci kogoś bliskiego. Zabijali swoich ukochanych, dzieci, rodziców… a później się budzili w życiu, które stało się koszmarem. A my co dla nich mamy? Kulkę, zupełnie tak, jakby byli… zwykłymi zombiakami. - Przerwał już zły na siebie za wybuch i podniósł się z krzesła. - Szkoda, że nie miałem broni usypiającej… - pokręcił głową coraz bardziej niezadowolony z siebie i by przerwać potok niechcianych słów po prostu wyszedł z pokoju. “Gdy człowiek głodny, to zły” warknął w stronę wiszącej na ścianie litografii i ruszył szukać czegoś do zjedzenia.
Zupa w proszku, ziemniaki w proszku, kotlet w proszku. Dobrze, że chociaż woda nie była w proszku. Wszystkie te nazwy były tylko chwytem marketingowym, gdyż całą prawdę o jedzeniu, które dostali w Arkadii, zawierały wyłącznie dwa ostatnie wyrazy. Brak smaku nie przeszkadzał mu jednak w konsumpcji. Głodny jak wilk zajadał się aromatyzowaną i barwioną papką aż do poczucia pełnej sytości, co jak się okazało było całkiem satysfakcjonujące. “Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma” skonstatował spoglądając na puste talerze. Przez parę chwil miał zamiar coś zrobić, spytać się kogoś, czy jest potrzebny, lecz pokusa powrotu do łóżka zwyciężyła. “Jeśli będę potrzebny znajdą mnie” usprawiedliwił się sam przed sobą i zasnął snem sprawiedliwego.
“Przecież nie ustawiałem budzenia!” - jeszcze nieprzytomny, z zamkniętymi oczami gorączkowo zamiatał ręką próbując odnaleźć szalejący budzik. Jednak ile by się nie wyciągał, wciąż nie mógł odnaleźć winowajcy. W końcu, zirytowany niepowodzeniami otworzył oczy. Nieznajomy sufit wrzasnął niemo do niego “to nie jest budzik!”. Zgarnął ze stolika komunikator i przykładając do policzka zawołał - Co się dzieje?
 
cyjanek jest offline  
Stary 05-03-2016, 18:40   #110
 
Aveane's Avatar
 
Reputacja: 1 Aveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumny
Ciężko było samodzielnie wstać z łóżka, jednak gdyby nie niezwykły lek od Lucky, miałby o wiele większy problem. Dwa dni w pozycjach zbliżonych do leżącej nie były aż tak trudne do zniesienia. Gdyby miał czekać na naturalne procesy regeneracji organizmu, leżałby tam chyba z dwa tygodnie.

Gdy wyszedł na korytarz, zauważył Wenslowa. Ten jednak szybko zniknął z pola widzenia Wolfa, jakby go unikał. Ukrainiec mu się nie dziwił, sam starał się unikać pozostałych. Pojawiał się tylko wtedy, kiedy musiał, większość czasu spędzając w pokoju. Tam przez większość czasu albo dokonywał przeglądu swojego ekwipunku, albo kończył czyścić swoje bronie. Zauważył, że ktoś szperał w jego plecaku. Długie miesiące spędził na nauce prawidłowego pakowania plecaka, więc nietrudno było zauważyć czyjąś ingerencję, gdy wszystko wewnątrz było nie na swoim miejscu.

Wiele godzin spędził też na wpatrywaniu się w ścianę i wspominaniu swojej zmarłej żony. Nie mógł uwierzyć, że będzie zmuszony do współpracy z Głodnymi. Niechęć i obrzydzenie, jakie czuł wobec uzależnionych nie pozwalały mu normalnie funkcjonować. Gdy ze swoimi ludźmi wyjeżdżał na patrol w Afganistanie, wiedział doskonale, na kogo może liczyć. Wiedział, że pomimo trudnej sytuacji, w jakiej się wtedy znajdowali, nikomu nie odbije i nie zacznie zabijać swoich. Z Głodnymi takiej pewności nie miał. Na swój sposób byli gorsi od szuszwoli. Tamci też mieli nasrane w łbach, ale przynajmniej żyli dla jakiejś idei. Spaczonej i bezsensownej, ale zawsze jakiejś. Głodni nie żyli dla żadnej idei.

Gdy nad ranem usłyszał dźwięk alarmu, westchnął ciężko, jakby nagle przybyło mu dziesięć lat. Z trudem wstał, szybko się ubrał, założył swój pas z przypiętym nożem, saszetką i pistoletem, założył swój subkarabinek “na bojowo” i wyszedł z pokoju. Założył komunikator, wcisnął magiczny przycisk i powiedział zmęczonym głosem:
- Meldować się.
 
Aveane jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172