Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-02-2016, 08:08   #104
cyjanek
 
cyjanek's Avatar
 
Reputacja: 1 cyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputację
- Dzięki Orest - choć słowa były szczere, to czuł się podle z tym, że potrzebował pomocy w sprawie tak błahej, jak wejście po schodach. Musiał coś z tym zrobić i dlatego zaraz, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, rzucił plecak na łóżko. Gorączkowo rozpinał kolejne kieszenie, aż w końcu na brązowym kocu znalazło się wszystko czego potrzebował. Strzykawka, igła i oczywiście to co najważniejsze - dokładnie taka sama fiolka, jak ta dzięki której przeżył niezapomnianą przygodę w Prince George. Poczuł ukłucie żalu, że zmarnuje lek na siebie, zamiast spożytkować w przyjemniejszy sposób. Potrzebował jednak teraz wszystkich sił i całej koncentracji na jaką mógł się zdobyć. Kończąc dywagacje pewnym ruchem wkłuł się w żyłę i wpuścił w krew stymulant. Długo nie musiał czekać, aż biochemiczna magia zmyła z niego zmęczenie i ból, zastępując je lekkością i światłem. Uniósł dłonie i przed oczami rozcapierzył palce z uwagą przyglądając się śladom brudu i zaschniętej krwi na skórze. “Nic. żadnego drżenia, jestem gotowy” stwierdził zadowolony i z siłą zacisnął palce w pięści. Ból jaki poczuł był nieśmiałym cieniem wcześniejszego, nie więcej niż informacja o ranie. Sprawdzając dalej przestąpił z nogi na nogę, lecz powstrzymał się od podskoku. Dobre samopoczucie nie zmąciło zdrowego rozsądku. To że nie boli, nie znaczy, że wszystko jest ok. Trzeba się oszczędzać.


- Zanieście ją - poleciła Lucky wskazując Meggie. Beri w odpowiedzi skinęła głową, krzywiąc się nieco gdyż ruch ten musiał wywołać falę bólu. Zakrwawiona lewa połowa jej twarzy pozwalała się domyślić iż także ten członek drużyny nie obył się bez rany. Lakis jako ostatnia weszła na piętro, eskortując Beri i Melody. Skinięciem głowy przywołała James’a, który opuszczał właśnie jedno z biur.
- Weźmiesz klucze od Rohowa - dłonią wskazała Ruska - i przyniesiesz sprzęt z pojazdu. - Rozkaz wydany został stanowczym, aczkolwiek wyraźnie zmęczonym głosem. - Mark zajmij się Meggie - dorzuciła, sama kierując się do pomieszczenia, z którego wyszedł James. - Gdy ją zaniesiecie, dołączysz do mnie Melody - dorzuciła na koniec.

James bez szmerania ruszył w stronę Rohowa i w milczeniu wyciągnął dłoń po kluczyki, które Orest miał posiadać.

Orest zmierzył mężczyznę od stóp do głów i jakby z niechęcią włożył rękę do kieszeni, by zaraz wyciągnąć z niej kluczyki do ghurki.
Przez chwilę ważył je w dłoni.
- Pomóc ci? - zapytał James’a.
- Rób co chcesz - padła krótka odpowiedź, dłoń jednak się nie wycofała.
Rosjanin wahał się jeszcze przez moment. W końcu westchnął i wcisnął kluczyki mężczyźnie.
Lucky tu dowodziła. Skoro ufała tym ludziom, to musiała mieć do tego dobre podstawy.
- Postaraj się nie zrobić tam bałaganu - rzucił na odchodnym, po czym ruszył powoli korytarzem. Chciał poznać i zapamiętać rozkład budynku.
James mruknął coś w odpowiedzi co mogło być zarówno “dzięki” co “spierdalaj”. Bez dalszego zwlekania ruszył wykonać rozkaz zostawiając Oresta samemu sobie.
Rozkład budynku był banalnie prosty, całkiem jakby osoba, która go projektowała miała w łapie kredki i nie więcej jak pięć latek na karku. Główny korytarz, drzwi po obu stronach, wyjścia ewakuacyjne na obu końcach. Przejścia na dach nie było, a przynajmniej nie było go widać na pierwszy rzut oka. Widok z okien był dość malowniczy ale to akurat wiele wspólnego z ewentualnymi możliwościami obrony nie miało. Obszar wokół budynku był pusty, więc przynajmniej ataku z zaskoczenia nie było co się spodziewać. Wszędzie zaś było cicho i spokojnie. Sielsko wręcz, gdyby się zapomniało o wszędzie walających się śmieciach i oznakach wandalizmu. Niektórych wyjątkowo świeżych.

Mark zebrał plecak z przygotowanymi lekami i ruszył by pomóc rannym.
Za drzwiami czekała go jednak niespodzianka. Zaskoczony wpatrywał się w obcego mężczyznę, nie od razu rozpoznając, że to właśnie on witał ich w tym miejscu.
- Czy… wiesz, gdzie są ranni? - niepewny łączącego go z mężczyzną układu ostrożnie stawiał słowa.
- W pokojach - padła zwięzła odpowiedź, która mówiła tyle co nic. - Przyda się więcej niż tam masz. Macie więcej… ? - Dopytał, podrzucając w dłoni klucze.
Enigmatyczny obcy dał mu do myślenia, gdyż zarówno odpowiedź, jak i pytanie były zagadkami, których nie potrafił rozwiązać.
- Więcej… czego? - najchętniej odszedłby bez słowa, lecz nie chciał urazić nieznajomego
- Skąd ona was wykopała… - mruknął kręcąc z wyraźną niechęcią, głową. - Rusz dupę. W samochodzie pewnie też są leki a te ci się przydadzą. Nie mówiąc już o tym że cholernie nie chce mi się tego nosić samemu…
Niepotrzebnie się starał, mężczyzna nie potrzebował konwenansów. Wyminął więc go bez słowa i ruszył do ghurki. Skoro była taka możliwość to wolał nie ruszać swoich żelaznych zapasów.
Za plecami Mark’a rozległ się wyjątkowo nieprzyjemny i wyraźnie szyderczy śmiech. Jego właściciel ruszył powolnym krokiem za sanitariuszem, nie kwapiąc się specjalnie do tego, by go wyminąć. Jakby na to nie spojrzeć, ewentualnego przeciwnika lepiej mieć przed sobą, niż za…

Pojazd zwiadowczy stał grzecznie zaparkowany w pobliżu tylnego wejścia. James bez słowa otworzył drzwi i zaczął powoli wyciągać zebrane w środku skrzynki. Mniej więcej w połowie tej pracy wyprostował się, przeciągnął i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- Zapalisz, doktorku? - Zapytał szczerząc zęby i z namaszczeniem wybierając papierosa z wyjątkowo zmiętoszonej paczki.
Widok papierosów uzmysłowił mu, jak bardzo nie ogarnia sytuacji w jakiej się znajduje i całkiem możliwe, że gdyby nie wojskowy stymulant w jego żyłach, podskoczyłby jak wystraszone dziecko.
- Nie, dzięki. Nigdy nie paliłem. To skraca życie. - ledwie skończył mówić, już wiedział, że że w tej sytuacji te proste słowa mogły brzmieć jak groźba. Spiął się natychmiast i przesunął tak, by ustawić w lepszej pozycji obronnej.
- To gdzie są te pokoje? Z rannymi? - usta jakie padały z jego wyschniętych ust, brzmiały szorstko i nieco zbyt cicho.
- Pocisk też je skraca - James mruknął nieco niewyraźnie bowiem jego usta zajęte były utrzymywaniem papierosa w pozycji wygodnej do tego, by dłonie mężczyzny, w których cudownie zmaterializowała się zapalniczka, mogły wzbudzić jej ogień i przypalić nim końcówkę nieco zmiętej, białej rurki. - Co ci się tak spieszy, doktorku? Przeżyją jeszcze chwilę, a jak nie to i tak szkoda by było chemii. Wyluzuj nieco... - dodał, zaciągając się i wydychając dym w stronę Mark’a, szczerząc się przy okazji złośliwie.
Dawka adrenaliny wzmocniona bojowym symulantem uderzyła w głowę Marka. Susa jakiego dał w tył by uniknąć dymu mógłby mu pozazdrościć cyrkowy akrobata. Cały drżąc od wypełniającej go furii wyciągnął pistolet. - Powiedz mi teraz, że to notyna - wywarczał celując w brzuch stojącego naprzeciwko człowieka.
- Celuje się w głowę, doktorku - poinstruował go James, całkiem spokojnie zaciągając się ponownie. - Dobry odruch ale następnym razem zacznij jak tylko zobaczysz peta. Umiesz w ogóle strzelać? Cholera… - Oparł się bokiem o ghurkę i dalej spokojnie palił. - Nie doktorku, to nie notyna. Czyściutki tytoń własnego chowu. Wyluzuj nieco, tu ci nic nie grozi. Póki co, doktorku… Póki co.
Trząsł się z wściekłości pomimo starań by się uspokoić. W końcu, po paru głębokich oddechach był w stanie wydusić z siebie parę słów - Gdyby to była notyna, to wolałbym abyś długo umierał. - Opuścił broń nie wiedząc tak do końca, czy dobrze robi. Po kolejnych paru oddechach zabrał się za dokończenie pakowania leków. Cokolwiek obcy chciał osiągnąć swoim zachowaniem udało mu się jedno. Mark ani na chwilę go już nie spuszczał z oczu.
Ten zaś na spokojnie dokończył palenie, a następnie rozgniótł resztkę papierosa, butem. - Od razu lepiej, co nie, doktorku? - Drażnienie Mark’a musiało sprawiać mu wyjątkową przyjemność. Sam zgarnął część medykamentów i podręczną apteczkę, która znajdowała się w ghurce. - Długo działasz z Lucky? - rzucił pytanie, nie przerywając swojej roboty.
- Nie - zawahał się, czy rozwijać myśl, lecz jednak kontynuował. - To pierwszy raz. - Zwęził oczy gdy przyszła mu pewna myśl do głowy - Znasz ją bardzo dobrze, prawda?
Mężczyzna roześmiał się i wyglądało na to, że tym razem śmiech był szczerym objawem wesołości.
- Znać ją bardzo dobrze… Nie da się ukryć, że długo z nią nie przebywasz, doktorku. Mamy swoją historię. Tak… To chyba najlepsze określenie.
“Zapewne historię śmiertelnie śmiesznych dowcipów” - uznał Mark. Nie chciał kolejny raz pytać się gdzie są ranni. Z torbą wypełnioną lekami i narzędziami chirurgicznymi ruszył zdeterminowany zaglądać w każde drzwi aż albo znajdzie swoich pacjentów, albo kogoś, kto będzie wiedział, gdzie się znajdują.
 
cyjanek jest offline