- No kurwa wasza mać! - Cisza wywołana małym, ale nielicho zaskakującym karłowatym awanturnikiem została przerwana, gdy jeden z bandziorów zeskoczył z wozu. Nieopatrznie celując, wbił się kulasami w błotnistą kałużę, w którą zapadł się aż po kostki. Złorzecząc haniebnie, wygrzebał się z brunatnej pułapki, odprowadzany zduszonymi podśmiechujkami.
Tym czasem z zakurzonej kopalni wypadły pozostałe dwa karły, oba zbrojne, jeden w kilof ze skróconym drzewcem, drugi w groźnie wyglądający szpadel, z blachą pogiętą tak, że narzędzie żywo przypominało akordeon. Zbir otrzepał tymczasem nieco gacie, klnąc wysokim głosem i burcząc pod nosem. Kurdupel na wozie, pomny tego, że ma naprzeciwko siebie prawdopodobnie trzech jedynych niższych od siebie facetów w promieniu kilkudziesięciu mil, wykrzyczał pod adresem karłów kilka obelg. Micah, ledwo żyw, mruczał jedynie coś pod nosem.
- To nasza kopalnia. - Alt strząsnął z buta paćkę z błocka i zaczął wyjaśniać co i jak, nie owijając w bawełnę. - Skurwysyny małe. Spierdalać i to już, póki mili jesteśmy.
Karzeł z wagonika, pomny, że jeno rannego chłopca, pół-karła i jednego prawdziwego chłopa mają naprzeciwko, ugiąć się nie zamierzał.
- A co? Zapiszczysz na mnie?
- O ty skurwysynu...
Tymczasem, Kłykacz skończył dzieło, można by rzecz, swojego życia, a na pewno tej podróży i nareszcie skończył ciąć więzy grotem bełtu spuszczonego wcześniej z oka przez Roswella. Korzystając z nieprzytomności Micaha i zaaferowania reszty, stoczył się poza burtę wozu i zakopawszy się pomiędzy kamienny żwir, dźgnął szkapę w bok.
Koń ryknął, uniósł się na tylnych łapach i zatańczyłby, gdyby nie był umocowany do wozu. Zamiast tego, skręciwszy nieco w lewo, pognał, ciągnąc za sobą zwijającego się z bólu Micaha i skarby smoka. Waldo usiłował się utrzymać, ale strzelił fikołka i młócąc nogami w powietrzu, poleciał wprost do tej samej kałuży, w którą wpadł wcześniej alt.
- Skaaaarb! - zawołał i zamilkł nagle, zorientowawszy się, że pewnych słów nie zależy wymawiać. Zatkał sobie usta pięścią, ale było już za późno. Tak jak stali i głupio się na siebie patrzyli, tak popędzili wszyscy za wozem, jak był sam diaboł ich gonił.
Kłykacz wstał i otrzepał się nieco z pyłu, po czym wziął się garść i rozmasowawszy naprędce kolana, zamierzał zwiać, gdzie pieprz rośnie. Wtedy jednak usłyszał stłumione jęki z kopalnianej norki. Wydały się znajome i Kłykacz wtoczył się do środka ciemnej jaskini, oświetlonej jeno przed dwie pochodnie umocowane w pyle.
- Cwany? - Zatkał sobie ręką usta i powtórzył ciszej. - Cwany?
Kłykacz ostrożnie, ściągając z każdym krokiem garść kamyków, zsunął się do towarzysza i gorączkowo zaczął szukać czegoś ostrego.
I wtedy jeden z karłów pierdolnął go w łeb łopatą.
Kłykacz nagle zrozumiał, czemu cholerstwo zdążyło się tak pogiąć. Ale niczego, zupełnie, potem już przypomnieć sobie nie mógł.