Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-02-2016, 13:10   #15
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Birningham, południowa rubież miasta, trasa do Rafinerii
28 kwietnia 2051
godz 10.00

Alice Halsey

Strzały ucichły… zarówno te z broni ręcznej, jak i te głośniejsze z “pięćdziesiątki”. Silniki też jakby się oddalały, podkręcone odgłosy pracujących jednostek, zdradzały, że ewakuacja była pośpieszna. Halsey zwolniła i zaczęła poruszać się ostrożniej. Cokolwiek było przed nią za zakrętem, mogło być potencjalnym niebezpieczeństwem, nie znała też wyniku walki.

Podeszła, trzymając się raczej boku ulicy i załomów betonu, niż pustej przestrzeni. Ostrożnie wyjrzała zza narożnika budynku. Nie zauważyła żadnego samochodu, nie licząc postrzelanego łazika, leżącego na boku i zaczynającego się palić. Obok niego leżały strzępy tego, co kiedyś było jego kierowcą. Ulica była pusta, tylko tuman kurzu opadający już powoli za zakrętem, świadczył o tym, że konwój zdołał się przebić.

“Amatorzy” - pomyślała Halsey patrząc na pobojowisko. W świetle wiosennego słońca widziała błyszczące łuski walające się w pyle na drodze. Było ich sporo, wyglądało na to, że ochrona konwoju nie żałowała amunicji. “Partacze, zamiast najpierw rozwalić furgonetkę, żeby zastopować cały konwój, to rozwalili quada, a reszta zgodnie z procedurami nie zatrzymywała się, odpowiadając ogniem.” - jej kilkuletnie doświadczenie zdobyte w Armii Nowego Jorku i na Froncie, robiło swoje. Alice bez pudła potrafiła odgadnąć przebieg walki. Dla niej były to fatalne wieści. Szlak, który wydawał się jej bezpieczny i którym planowała dojść do Rafinerii, wcale taki bezpieczny nie był.

Zauważyła ruch… facet, który do tej pory wydawał się jej martwy, ten leżący przy łaziku, poruszył nogą. Była zbyt daleko by ocenić, czy były to przedśmiertelne podrygi, czy kierowca pojazdu rzeczywiście jeszcze żył. Wychyliła się lekko by wyjrzeć zza osłony. To był błąd, zauważyła ruch w oknie na przeciwko ulicy w ostatnim momencie.
Zadziałało wyszkolenie, błyskawicznie padła na ziemię, a pociski z karabinu rozszarpały tynk narożnika budynku. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie trzymała głowę, jeszcze chwilę temu. Kątem oka zauważyła strzelca, na piętrze w oknie po przekątnej od miejsca w którym była. Nie był sam, z parteru budynku w którym się znajdował, wybiegło dwóch rosłych drabów. Obydwoje uzbrojeni w broń krótką, Halsey nie miała czasu na analizę jaką. Miała dwa wyjścia, albo zmierzyć się z nimi na otwartej przestrzeni, albo wycofać się i wciągnąć między budynki. Zbyt dużo czasu do namysłu jej nie zostało, tamta dwójka biegła na nią, każdy swoją flanką. Na szczęście była osłonięta na razie od ognia karabinu tego z góry.


Birningham, wschodnia rubież, Ruiny, zasadzka Łowców Niewolników
28 kwietnia 2051
godz 10.00
Harvey O’Phelan

Patrzył w szkliste, wybałuszone oczy z nieukrywaną radością. Bystre z początku źrenice mętniały z każdą sekundą, a on sam czuł co raz większy ciężar. Skurczybyk Łysy był ciężki i to kurewsko. Musiał się zdrowo wysilić, by ostrożnie położyć jego ciało na ziemi, bez wzbudzającego podejrzeń hałasu. Za ścianą przecież było jeszcze dwóch, którzy pilnowali drzwi do pomieszczenia z Klamą i resztą złapanych. Wyciągnął nóż z drgającego jeszcze ciała. Ostrze przeszyło gardło na wylot, poczuł nawet zgrzyt klingi o kręgi szyjne. Ciepła posoka spływała mu po dłoniach, wylewając się z rany i ust nieszczęśnika, który praktycznie utopił się we własnej krwi.

Kilka minut wcześniej…

Przeszedł do niego po kilku kwadransach. W asyście jednego z tej dwójki, co pilnowali drzwi. Podniósł go z ziemi, kiedy ten drugi wycelował w niego jakiś rewolwer i lufą dwururki wskazał mu drzwi. Zaprowadził do drugiego pomieszczenia, tego gdzie Klama widział leżącego trupa i ładując mu kopa w tyłek wtrącił go na dół, co O’Phelan odczuł boleśnie, spadając po trzech schodkach. Nim zdążył podnieść się z zawilgoconej posadzki, poczuł metaliczny zapach krwi w powietrzu. Rozejrzał się w półmroku i zauważył trupa pod jedną ze ścian. Krew zeschnęła się tworząc brunatną, kleistą kałużę.

“Zamknijcie drzwi, dam sobie radę z tym dupkiem” - łysy był najwyraźniej pewny siebie. Co go zgubiło.

Harvey stał teraz nad wierzgającym nogami trupem łowcy niewolników. Przez małe okienko pod sufitem, wpadało do środka odrobina światła, co sprawiało, że to pomieszczenie było widniejsze niż jego poprzednie lokum. Na zewnątrz za drzwiami nie słyszał żadnego poruszenia, więc miał trochę czasu. Ręce miał nadal skute, a samo pomieszczenie było prawie puste, nie licząc połamanych mebli czy jakichś starych szmat. No i trupa…



Birningham, pd-zach rubież, ruiny Casino Indy,podziemny parking
28 kwietnia 2051
godz. 10.00
Ringo Jackson

Krąg światła utrzymywany przez płonącą pochodnię z trudem utrzymywał wygłodzone psy z dala od osoby pana Jacksona. Gangster wiedział, że paliwo w źródle światła niedługo się skończy, a wtedy dwuosobowa sfora rzuci się na niego. Zostanie mu wtedy tylko trzymany w ręku gnat i kłopot z tym, kto mógł go usłyszeć.

Cofał się w kierunku podjazdu na wyższy poziom, upatrując w tym szansę na znalezienie jakiegoś schronienia. Wreszcie pochodnia zamigotała i przygasła, a zwierzaki wyszczerzyły kły i zawarczały głucho. Zrobiły kilka niespiesznych kroków do przodu, szykując się do skoku na wydawałoby się łatwą zdobycz. Ten z lewej strony już się rozpędzał, kiedy zatrzymał się w pół kroku. Przyczaił się, zawarczał i podkulił ogon pod siebie, co robił drugi Jackson już nie wiedział, bo pochodnia praktycznie zgasła.

- Nie strzelaj - usłyszał cichy ale stanowczy rozkaz. - Ci z góry usłyszą i będziemy mieli ich na głowie. Są głodne… podobnie jak ja - z półmroku wyłonił się mężczyzna w brudnych, poszarpanych szmatach. Był pomarszczony i brudny, tak, że ciężko byłoby rozpoznać jego rysy twarzy. W ustach trzymał jakiś gwizdek i podchodził ostrożnie bliżej hazardzisty. - Dasz nam jakieś żarcie… to puścimy Cię wolno, unikniesz też tych z góry - wskazał palcem w sufit - zapowiada się, że hycle chcą zostać na dłużej.

Psy warczały z pokulonymi ogonami, nie traciły jednak nic ze swojej gotowości bojowej. Wyglądało na to, że zwierzaki słuchały się tego szczura. Ringo widywał już takich w rynsztokach Vegas i okolicznych ruinach. Żywili się tym co znaleźli, nikomu nie wchodzili w drogę… szarzy ludzie, którzy żyli tak jakby ich nie było.

- To jak będzie paniczyku - facet mówił ze śmiesznym południowym akcentem, który zawsze Jacksonowi kojarzył się ze wsiokami ze starych przedwojennych filmów. - Mam tu kryjówkę, z drugim wyjściem, poza kasyno. Aye?



Birningham, południowa rubież miasta, dalej w ruinach.
28 kwietnia 2051
godz 10.00

Andrea Roe


Dziewczynka nie miała ze sobą wielu rzeczy, praktycznie nie miała niczego. Andrea zabrała tylko narzutę, która leżała porzucona przy ciele i najwyraźniej należała do matki dziewczynki. Pomyślała, że znajoma rzecz i zapach, uspokoją ją na tyle, że będzie mogła z nią podróżować w miarę bezpiecznie. Odkąd pamięta robiła to sama, towarzystwo było jej niepotrzebne, zbędne. Nie przywiązywała się do nikogo, zbyt wielu bliskich straciła w przeszłości, tej dalszej jak i tej bliższej.

Mała ścisnęła jej rękę swoją małą dłonią, trzymając się jej kurczowo kiedy wychodzili z domu, gdzie ją znalazła. Gdzieś tam za plecami zostawili jej matkę, mutanta, teraz już tylko trupa. Martwa nie mogła pomóc córeczce… Andrea mogła. tylko czy chciała?

Poruszanie się po ruinach Birningham samo w sobie nie było łatwe, nawet dla niej. Doświadczonej przepatrywaczki, która większość swojego życia spędziła wśród gruzu, odłamków, połamanych konstrukcji, wypalonej skorupy tego, co kiedyś błyszczało świetnością. Co dopiero wędrówka z takim maleństwem, które było bezbronne i dopiero odbywało przyśpieszony kurs przeżywania w tym świecie. Mała była jednak nad wyraz wytrwała, ani razu nie poskarżyła się, że bolą ją nogi czy coś podobnego. Kobieta czuła tylko uścisk drobnej rączki, dziewczynka nie wydała z siebie najmniejszego jęku czy słowa, odkąd opuściły tamto miejsce. Andrea też nic nie mówiła, skupiona na innych rzeczach.

Wreszcie uznała, że muszą odpocząć. Wprawnym okiem wybrała budynek w całkiem niezłym stanie. Wdrapały się, uważając oczywiście na zdradliwe schody i trzeszczące pod stopami spojenia podłóg. Musiały się na trochę zatrzymać, zjeść coś i napić się. Roe obejrzała okolicę i nie zauważyła śladów żadnych zwierząt, czy ludzi. Kazała małej usiąść na sporej puszcze po farbie, która walała się gdzieś w kącie ogołoconego pomieszczenia. Sama ostrożnie wyjrzała przez okno, lustrując teren z góry. Nie zauważyła nic niepokojącego i wróciła do przeżuwania kawałka suszonej wołowiny, podpatrywała małą.

Dźwięk upadającego, sporego przedmiotu, narobił sporo hałasu w całym budynku. Andrea zerwała się na równe nogi, wytężając wszystkie zmysły. Usłyszała dziwny szum i cichy wizg, a potem tak jakby tupot nóg, albo odnóży. Kilku par… Odgłos zlokalizowała na korytarzu, zbliżał się w ich stronę.

Birningham, północno-wschodnia rubież, Posesja...śmigłowiec
28 kwietnia 2051
godz 10.00
Sydney “Kurt” Marshall

Przeszukał kabinę pilotów bardzo dokładnie, jednak nie znalazł nic, co przypominałoby dziennik lotów. Za to znalazł pulpit z kilkunastoma wyświetlaczami różnej wielkości i różnokolorowymi przyciskami. Wszystko było zakurzone i w niektórych miejscach, gdzie pewnie dostała się woda pordzewiałe. Ciała pilotów zwisały w pasach lotniczych, a raczej to co z nich zostało. Czyli strzępy wysuszonych tkanek i kości, śmiesznie wyglądały ich szczerzące się czaszki w lotniczych kaskach z oprzyrządowaniem radiowym. U jednego przy pasie znalazł fajny nóż ratowniczy, pewnie służbowy, służący do odcinania pasów bezpieczeństwa, jednak Ci nie zdążyli chyba z niego skorzystać. Prócz tego dwa telefony z rozbitymi wyświetlaczami, latarkę kątową i plastikową zapalniczkę. Fanty schował za pazuchę i ruszył na przegląd wnętrza śmigłowca.

Najbradziej kusiły go schowki w bocznej ścianie latającego pojazdu. Musiały tam być, przydatne gamble. Kiedyś… jak było teraz? Mógł tylko zachodzić w głowę. Kręcił się koło nich, popukiwał, oglądał na nawet wąchał. Nie wyczuł nic niepokojącego. Delikatnie zaczął otwierać nienaruszone do tej pory schowki. Pierwszy okazał się rozczarowaniem, był bowiem pusty. Jednak to, że był suchy w środku i pozbawiony wilgoci, dobrze świadczył na przyszłość. Istniała bowiem szansa, że reszta schowków tez jest w dobrym stanie. Zaczął myszkować, wyciągając z nich małe hermetycznie zapakowane pakiety opatrunkowe, buteleczki z białego i ciemnego szkła, oklejone etykietami z drobnym druczkiem, różne strzykawki, kartoniki i pudełeczka. Przeznaczenia większości z nich nie był w stanie teraz odgadnąć, ale chował wszystko skrzętnie do torby, postanawiając, że później wszystko obejrzy dokładniej. Wreszcie w schowku na samej górze wyciągnął spory pakunek, w przenośnej torbie medycznej. Cokolwiek było w środku ważyło sporo i zajmowało sporo miejsca.

Zajęty myszkowaniem we wnętrzu wraku Kurt nie za bardzo zwracał uwagę na otoczenie na zewnątrz. Zamarł kiedy usłyszał głosy, kilka głosów, zlokalizował je po drugiej stronie muru. Kłócili się głośno zastanawiając się czy zbadać widoczny wrak śmigłowca, czy przechodzić przez mur, czy też obejść okolice wkoło. Czyli w przybliżeniu mieli takie same rozkminy, jak Sydney kilkanaście minut wcześniej.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline