Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-02-2016, 23:47   #109
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Płomienie były coraz bardziej żarłoczne. Rozzuchwalone pozostawieniem ich samym sobie zaczęły wyżerać dalsze wysuszone kąski coraz łapczywiej i łapczywiej, oblekając zaległych na pokładzie wojów ognistym całunem. Wilgotno-rybny i szlamiasty zapach bagniska na chwilę przycichł, ustąpił miejsca wędzonemu drewnu, buchającym w iskrach aromatom kadzideł i olejków i igrającym gdzieś na spodzie smrodem palonego żywcem mięcha. Tknięty gorącym podmuchem Jasper zakotłował się jak rzucony na patelnię węgorz, znak, że całkiem jeszcze ducha nie wyzionął. Dopiero po krótkiej serii jęków sprawa została definitywnie rozwiązana.

Na lądzie jednak sprawy były dalekie od rozstrzygnięcia. Część rozbudzonej wioski wystawała w drzwiach chat, trwożliwie, choć z żywym zaciekawieniem wyglądając finału wieczora. Część wolała nie kusić losu i pochowała się z powrotem do chałup, ryglując drzwi i licząc na przeczekanie całości po cichu. Jeszcze inni wiercili się na gumnie przed chatynkami, łazili nerwowo w tę i z powrotem przebierając rękami na wywleczonych z domów drągach i łopatach, tłukąc ziemię pod nogami i wyglądając rozwoju sytuacji.

No i byli jeszcze oni, główni bohaterowie widowiska. Najpierw skryci przed publicznym widokiem ścianami karczmy, po szybkiej wymianie zdań w środku wystrzelili na nabrzeże, na nowo ukazując się publiczności. Kaeasa, prężna i skoczna jak gazela, miała przed sobą cel, więc błyskiem dopadła do zaległego na deskach Tyralyona. Pewnie pomogło też to, że miała długie nogi i lekki pancerz, bo krasnal – choć przebierał kopytami jak mógł – o takim tempie nie mógł nawet pomarzyć.

Nikt nie mógł być jednak szybszy, niż Gaspard. A konkretniej, nikt nie mógł być szybszy, niż kamyk, którym zdradziecki legionista postanowił wybić kolegom z głowy uciekanie. Siup, niby to procarz, pacnięcie jak w niziołkowej grze w boule i nic więcej, ale kiedy pospolity krzemyk klepnął w piasek za plecami elfki rzeczywistość ześwirowała. Kamyczek delikatnie mlasnął w mule, ale zamiast zalec bezgłośnie wybuchnął potężnie, huknął jak granat, rozerwał powietrze hukiem stu armat, zawezwał z otchłani trąby piekielne. Na sekundę. Na jedno apokaliptyczne grzmotnięcie.

Gnori zatrząsł się jak jabłonka, z której dzieciarnia kijami strząsa owoce, ale nie stanął. Nie stanęła też Kaeasa, która huknięta gromem zaczęła kołysać się pijacko i biec zygzakiem. Czy podziałało, czy nie, Gaspard nie miał okazji się przekonać, bo nie w smak mu było teraz testować słuch dwójki dawnych kolegów krzyczanymi dialogami. Tym bardziej, że za krasnala zabrał się Robert.

Młody rycerz, zapakowany w dziwaczną, połyskującą metalicznie zbroję, ruszał się jak na kogoś o takim opancerzeniu nad wyraz żwawo. Prędzej czy później musiał dopaść obciążonego płytówką krasnoluda, a ten nie zamierzał dać sobie wbić w plecy włóczni i skończyć jak spreparowany, nadziany na szpilkę żuczek.

- „No śmiało, śmiało panie odważny!” – Krasnolud odwrócił się na pięcie, wyhamował w mokrym piachu i przyjął bojową postawę. Wywinął korbaczem nad głową i przygotował się na szarżę Roberta. Kaeasa, która była już przy leżącym paladynie, którego na krok nie opuszczała Klara i wierna Nutka, krzyczała coś do kompana, ale słowa były przydymione, zmylone, stępione ogłuszeniem. Gnori zresztą i tak by nie słyszał, a słysząc – miałby to pewnie w dupie.

Młody Tumuliz natarł z furią, pchnięciem pasującym bardziej do lancy i rycerskiego pojedynku, niż włóczni i pieszej rąbaniny. Krasnolud zaparł się mocno w piachu i przyjął impet uderzenia na tarczę, utrzymując pozycję. Wybity z równowagi rycerz prawie wypuścił oręż z rąk, poluzował uścisk i spróbował uskoczyć w tył wznosząc włócznię do dźgnięcia od góry, niby skorpion, wykorzystując przewagę dystansu. Tyle, że Gnori skrócił dystans, szybkim susem hycnął naprzód i – pięknym uderzeniem z dynki – posłał Roberta na ziemię.

Wydawało się, że już po młodziku – Gaspard spróbował uratować druha, szybki strzał, palec ślizgający się na cięciwie, ale pocisk chybił. Przeleciał nad czupryną krasnoluda i nic już nie mogło go zatrzymać. Z całą pewnością nie czwórka Heinricha, która poruszała się naprawdę bardzo zrelaksowanym jak na okoliczności truchtem.

Korbacz świsnął i byłby zmiażdżył wykrzywioną w przestrachu twarz zezowatego, ale błotniste, muliste nabrzeże wstrzymało krok Gnoriego. Krasnal zamachnął się, ale ruszył za wolno. Robert zdążył rzucić się desperacko na bok, kotłując w piachu jak flądra, uskakując sprzed drugiego uderzenia i z powrotem stając na nogach.

Było mu mało, zaatakował znowu. Spróbował finty, ale przeciwnik nie dał się nabrać. Z łatwością odbił dźgnięcie włóczni, skontrował szerokim machnięciem, pozwolił sobie przyjąć ripostę na płyty naramiennika polując na końcowe rąbnięcie.

To zobaczył już Tyralyon. Nie była to miłość uratowanej dziewczynki i nie była to wierność warującej przy panu Nutki. A przynajmniej, co by nie odbierać i im udziału w tym małym zwycięstwie, nie to były czynniki, które zadecydowały, że paladyn podskoczył z desek jak porażony i w oszołomieniu stanął na równe nogi. Czar Kaeasy widać zadziałał. Zadział na tyle, na ile mógł – rycerz co prawda z powrotem był pośród żywych, a rana magicznie się zasklepiła, ale bankowo nie był to szczyt jego formy. Owszem, mógł stanąć do walki i żwawo wywijać mieczem, ale do pełni kondycji brakowało jeszcze paru dni odpoczynku.

Poderwany z ziemi, otumaniony i powoli łączący fakty, Tyralyon zdążył już tylko na finał. Jeśli miał nawet wolę zareagować w sprawie Roberta czy Gnoriego, tę szansę mu odebrano. Robert atakował raz i drugi, próbując znaleźć lukę w żelaznej defensywie kowala, ale znajdował wyłącznie kontrujące, świszczące smagnięcia stali, przed którymi musiał się cofać. I tak pewnie obaj pancerni obchodziliby się nawzajem szukając okazji, ale statek naprawdę był już w potrzebie.

Heinrich zobaczył to i postanowił szybko rozwiązać sprawy. Zwinnie niczym norka, trzymając się cały czas poza zasięgiem korbacza, dryblas oflankował miotającego się krasnoluda i błyskiem doskoczył do niego, kiedy ten zajęty był gradem ciosów Roberta. Odskoczył równie natychmiastowo, w samą porę, bo Gnori już szykował się, by podziękować intruzowi morderczym palnięciem. Hop-hop, hyc hyc, Heinrich oddalił się, a Robert i krasnolud mogli powrócić do właściwego pojedynku.

Ale Heinrich naprawdę nie miał czasu. Wcześniejszy wyskok, jedno migoczące dźgnięcie rapiera, jeden sztych i dopiero teraz, na dalszym etapie starcia z Tumulizem krasnal poczuł, o co naprawdę chodziło. Charkotliwie zaryczał coś do Roberta i młócąc korbaczem na wszystkie strony podreptał niepewnie w tył, w stronę nabrzeża. Nogi zawiodły, utknęły w mulistym gruncie. Wojownik zwalił się na ziemię z plaśnięciem, a broda zaczęła raptownie czerwienieć. Może Gnori mówił coś jeszcze, może nawet przeklinał po krasnoludzku, rzucając straszliwe klątwy, ale tego już zwyczajnie nie dało się usłyszeć. Charkotliwy, krwawy bulgot był ostatnim dźwiękowym popisem krasnoluda.

- „Hop” – Heinrich gwizdnął na swoich chłopaków i machnął rapierem w kierunku statku, od którego dzieliło ich góra dwadzieścia metrów. Z małą przeszkodą. Po drodze była jeszcze Kaeasa. I Tyralyon, który miał już naprawdę dość trudnych wyborów jak na jeden wieczór.
 
Panicz jest offline