| Limuzyna należała do Les Deux Coeurs. Firma dysponowała dwoma takimi pojazdami. Niestety jak poinformowała madame Nicole były one w przeglądzie technicznym.
Tony pożegnał się grzecznie i wrócił do Quai des Orfèvres. Chciał załatwić nakaz przeszukania limuzyny i pokoju dla gości u „Romea”. Szedł właśnie do komisarza Lebreta, gdy nieomal wpadł na niego Janvier. Filip był wyraźnie poruszony, w ręku ściskał kartkę papieru. – Chodź do Moutiera! – zawołał klepiąc Tony’ego w ramię – Priolett znalazł Santonich.
Sprawa, jak zrelacjonował Janvier, okazała się trywialna. Priolett zadzwonił do swojego kolegi z Florencji. Niejakiego Conciniego, a ten w ciągu godziny obdzwonił wszystkie lepsze hotele w centrum miasta. Wkrótce ustalił, że państwo Santoni w dniu morderstwa zatrzymali się w hotelu Bernini Palace i przekazał numer do recepcji.
Moutier sięgnął za słuchawkę włączając głośnik. Wszyscy trzej czekali w napięciu.
W recepcji dowiedzieli się, że państwa Santonich nie ma w pokoju i że pół godziną zeszli właśnie na obiad do restauracji.
W chwilę później udało mu się ich złapać. Na szczęście kierownik sali pracował kiedyś w Paryżu i znał francuski piąte przez dziesiąte. — Czy zechciałby pan poprosić do telefonu panią Santoni?
— Słucham! — usłyszeli po dobrej chwili kobiecy głos w słuchawce. – Czy Pani Janina Santoni.
– Tak. O co chodzi?
– Inspektor Moutier z policji paryskiej. Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa Ludwiki Laboine. Pani przyjaciółki, czy mogę zadać pani kilka pytań?
W słuchawce zapanowała cisza. Przez chwilę Moutier miał wrażenie, że połączenie zostało przerwane.
Usłyszeli jednak zduszony głos Janiny. – Słucham.
– Dozorczyni z ulicy Ponthieu dała pani list adresowany do Ludwiki.
— Żałuję, że się tego podjęłam!
— Co się z nim stało?
W słuchawce znów zapanowała cisza, ale słychać było stłumione odgłosy, jakby Janina zakryła ręką mikrofon i z kimś rozmawiała. — Czy pani oddała jej list tego wieczoru, kiedy brała pani ślub, a ona przyszła zobaczyć się z panią u „Romea”? – indagował dalej Moutier. — Jasne, że nie. Nie sądzi pan chyba, że miałam go przy sobie w takim dniu.
— Czy ten list był powodem, dla którego Ludwika chciała się z panią zobaczyć?
Znów cisza, jakby chwila wahania. — Nie. Nawet o nim nie słyszała.
— Czego więc chciała?
— Oczywiście, żebym jej pożyczyła pieniędzy. Powiedziała mi, że nie ma już ani grosza, że właścicielka wyrzuciła ją mieszkania, i dała mi do zrozumienia, że pozostało jej już tylko popełnić samobójstwo. Może nie wyraziła tego tak jasno. Z Ludwiką nigdy nic nie było jasne.
— Dała jej pani pieniądze?
— Trzy czy cztery tysiące. Nie liczyłam.
— Mówiła jej pani o tym liście?
— Tak. — Co jej pani dokładnie powiedziała?
— To, co w nim było.
— Przeczytała go pani?
— Tak.
Znów chwila ciszy. — Może mi pan wierzyć albo nie. Wcale nie przez ciekawość. Nawet nie ja go otwarłam. Marco znalazł go w mojej torebce. Powtórzyłam mu całą historię, ale on nie uwierzył, więc powiedziałam: „Otwórz go, sam się przekonasz”.
Ściszonym głosem szepnęła do męża, który najwyraźniej stał obok: ,,Cicho bądź! Lepiej powiedzieć prawdę. I tak dojdą do tego”.
— Pamięta pani, co było w tym liście? — Nie dosłownie. To było kiepsko napisane, złą francuszczyzną, z mnóstwem błędów ortograficznych. Mniej więcej tak: „Mam do pani bardzo ważną sprawę i niezwłocznie muszę się z panią zobaczyć. Niech pani spyta o Freda w barze Pickwicka przy ulicy Etoile. To będę ja. Gdyby mnie tam nie było, barman pani powie, gdzie mnie szukać”. Słucha pan, panie inspektorze?
Moutier mruknął dając znak Janvierowi, by notował: — Proszę, niech pani mówi dalej.
— W liście było jeszcze: „Może się zdarzyć, że nie będą mógł zostać zbyt długo we Francji. W takim wypadku zostawię dokument barmanowi. On będzie chciał, żeby udowodniła pani swoją tożsamość. Zrozumie pani potem”.
— To wszystko?
— Tak.
— Przekazała pani Ludwice treść tego pisma?
— Tak.
— Czy wyglądało na to, że zrozumiała? — Nie od razu. Potem zrobiła minę, jakby się nad czymś zastanawiała, podziękowała mi i wyszła.
— Czy w ciągu tej nocy nie miała pani od niej żadnej wiadomości?
— Nie. Skądże bym mogła mieć? Dopiero w dwa dni później, przeglądając przypadkiem gazetę, dowiedziałam się, że ona nie żyje.
— Myśli pani, że poszła do baru Pickwicka?
— To całkiem możliwe. Co by pan zrobił na jej miejscu?
— Czy nikt poza panią i mężem nie wiedział, co było w liście?
— Nie wiem. List przeleżał u mnie w torebce dwa czy trzy dni.
— Pani mieszkała w hotelu Waszyngtona?
— Tak. — Nikt pani nie odwiedzał?
— Z wyjątkiem Marka — nikt. — Gdzie teraz jest ten list?
— Musiałam go gdzieś włożyć razem z innymi papierami.
— Czy pani rzeczy są jeszcze w hotelu?
— Oczywiście, że nie. W przeddzień ślubu przeniosłam wszystko do Marka, z wyjątkiem przyborów toaletowych i kilku sukien, po które służący poszedł jeszcze tego samego dnia. Myśli pan, że ten list stał się przyczyną jej śmierci?
— Niewykluczone. Czy nie powiedziała ani słowa na ten temat?
— Kompletnie nic.
— Czy nigdy nie wspominała o swoim ojcu? — Kiedyś zapytałam o fotografię, którą nosiła w portfelu; odpowiedziała, że jest to zdjęcie ojca. „Czy twój ojciec jeszcze żyje?” — zapytałam. Spojrzała na mnie jak ktoś, kto nie ma ochoty mówić i ma jakieś tajemnice. Zamilkłam. Innym razem, gdy rozmawiałyśmy o naszych rodzicach, spytałam: „Co robi twój ojciec?” Popatrzyła na mnie w ten sam sposób, bez słowa, to było całkiem w jej stylu. Teraz, kiedy ona nie żyje, chwila nie jest stosowna, by źle o niej mówić, ale…
Stojący obok niej mąż dał jej widocznie znak, aby zamilkła. — Powiedziałam panu wszystko, co mi było wiadome.
— Dziękuję pani. Kiedy spodziewa się pani powrócić do Paryża.
— Za tydzień. – padła odpowiedź. |