Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2016, 22:34   #8
Gob1in
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Kolejny dzień mijał jak poprzednie. Do południa włóczył się bez celu po porcie, przyglądając się pracom trwającym na przyholowanym przez nich bretońskim brygu i rzucając tęskne spojrzenia dalej, tam gdzie morze o takim samym odcieniu jak barwa jego oczu łączyło się z zimowym niebem.


Gdy już porządnie wymarzł zawitał w miejsce, gdzie gorąca woda i równie gorące kobiety oferowały nieco błogostanu dla spragnionego ciepła wojownika. Dokładnie w ten sposób udało mu się roztrwonić niemalże wszystko, co zdobył w czasie ostatniej wyprawy - któż jednak zamartwiałby się takimi drobnostkami, kiedy pochodzące z różnych krajów branki miały tyle do pokazania i opowiedzenia?

Był daleko od domu. Ziemie klanu Skjoldung otaczające położoną u południowych wybrzeży Norski osadę Skrolm, tworzyły wraz z innymi klanami siłę plemienia Skaelingów - niezrównanych żeglarzy i postrachu północnych rubieży Imperium. Jego ojciec, Ragnheiðr, liczył na triumfalny powrót syna i zazdrość swoich sąsiadów, ośmioro braci i trzy siostry na opowieści o wielkich bitwach i bohaterskich wyczynach, a matka, Aðalbjörg, cóż - ona pewnie zawsze, razem z pozostałymi dwiema żonami będzie po prostu czekać w milczeniu na powrót dzieci swego męża. Taka była ich rola.

Po południu schodził do głównej sali, gdzie jadł i pił, aż brzuch był przyjemnie pełny, a wszystko wokół rozmywało się przy każdym gwałtownym ruchu. Zaiste nie były to bardzo ambitne i ważkie zajęcia, ale cóż innego miałby robić w oczekiwaniu na zwołanie załogi i kolejną wyprawę?

Tym razem wypadło mu biesiadować w mocno egzotycznym towarzystwie. Znał ich wszystkich z widzenia, więc nawet nie skrzywił się, gdy kolejno dosiadali się do stołu, przy którym siedział nad kuflem czegoś paskudnego i michą jeszcze gorszej strawy. Bladolica wiedźma z Południa w towarzystwie Norsa, szpiczastouchy i trójka karłów o posępnych gębach i zgrzytliwych głosach. Jeśli się nie mylił - wszyscy oni utknęli w tej portowej dziurze na ziemiach Aeslingów jak on.

Młody posługacz przedarł się wreszcie przez pękającą w szwach salę i sprawnie zebrał zamówienie wraz z rzuconymi na stół monetami. Ledwo zniknął, zimny podmuch zwrócił uwagę Ragnheiðrsona na kolejnych sprawgnionych napitku i strawy przybyszów. Na szczęście się mylił. Co prawda nie z Frossborg, ale z pobliskiego Morkestaar wkrótce ruszy wyprawa wojenna pod wodzą jarla Wulfrika oferującego naprawdę zacny żołd za szansę na chwalebną śmierć. Cóż mogło być bardziej obiecującego?

Bladolica wiedźma zaczęła się dopytywać towarzyszącego jej Norsa o to, co wygłosili właśnie posłańcy jarla. Najwidoczniej nie znała norskiego podobnie, jak trójka brodaczy - ich miny wyraziły zrozumienie dopiero, gdy wezwanie jarla padło w języku południowców.

- Pół dnia morzem, a ze trzy dni pieszo najmniej. - Powiedział na głos w języku staroświatowym, szybko szacując odległość do Morkestaar. - Z tym, że żaden okręt nigdzie stąd w najbliższym czasie nie wypłynie - zostaje więc jedynie lądem iść, traktem wzdłuż wybrzeża. - Dodał jeszcze i zamilkł, skupiając się na zawartości kubka.


Wysoki, barczysty i nadzwyczaj dobrze umieśniony mężczyzna z burzą blond włosów, brodą i niepokojącymi oczami o barwie morza w czasie sztormu nie wyróżniał się zbytnio wśród innych bywalców tawerny. Bez wątpienia był Norsem, chociaż jego akcent mógł zdradzić wprawnemu słuchaczowi, że raczej nie pochodzi z tych okolic. Zwykle dumnie wyprostowany, spojrzenie miał harde, chociaż pozbawione wyzwania rzucanego wszystkim dookoła, a jego ruchy zdradzały wynikającą z doświadczenia oszczędność. Nie potrzebował nic udowadniać, a przy tym trudno byłoby szukać u niego bojaźni, czy strachu. Odzywał się rzadko, a jeśli już to powoli i zwięźle. Nosił się niebogato, ale też unikał podłych materiałów. Miękko wyprawione skórzane spodnie spięte pasem z żelazną klamrą, wysokie buty obszyte futrem, lniana koszula spod której można było dostrzec wijące się na szyi tatuaże oraz wełniana bluza. Gdy wychodził na zewnątrz przywdziewał podróżny płaszcz z kapturem podszyty wełną i rękawice chroniące dłonie przed mrozem, ale poza widocznym nożem w pochwie przy pasie nie było widać, żeby po Frossborg chadzał z inną bronią. Nie miał, czy po prostu nie czuł potrzeby nosić ze sobą dodatkowego żelastwa - musiało to jeszcze pozostać tajemnicą.

Chwilę po wyjściu posłańców ich stół zapełnił się przyniesionymi z kuchni naczyniami, a Wulfgar nie uczestniczył w rozmowach. Nie miał o czym dyskutować. Sprawa była jasna - jutro rusza na północ, żeby zaciągnąć się do oddziałów mających wesprzeć brata jarla Wulfrika. To było coś. na co czekał od czasu przybycia do Frossborg. Coś dla prawdziwych mężczyzn.

Wojna.
Bogowie będą zadowoleni.

Jak zdążył wywnioskować z toczącej się w jego obecności rozmowy, wszyscy obecni mają podobne zamiary. Z jednej strony raźniej będzie iść do Morkestaar, ale z drugiej... sam nie był pewien.

Czym innym było iść ramię w ramię z podobnymi sobie rosłymi mężczyznami śmiejącymi się niebezpieczeństwu w twarz, gardzącymi słabeuszami z Południa i pragnącymi opuścić ten nieprawdziwy świat z mieczem w dłoni i skąpani we krwi wrogów.

Czym innym było wzywanie wszystkich, w tym przybyszów i wszelkich przybłędów, nawet żałosnych imperialnych do walki w imieniu jarla. Czy było aż tak źle, że nie starczało dzielnych synów Norski do walki o swoje ziemie? Czy naprawdę jarl Wulfrik musiał polegać na bladolicej wiedźmie z Południa wyznającej boga śmierci? Wulfgar i wielu mu podobnych ani myślało uznawać kogoś takiego, jak bóg śmierci - przecież każdy wojownik rozpoczynał prawdziwe życie właśnie po śmierci w tym nieprawdziwym świecie. Bohaterska śmierć była wyzwoleniem i żaden bóg nie był do tego potrzebny. Do tego Nors noszący symbol bladolicej wiedźmy? Nors, który wyrzekł się swoich potężnych bogów i stał się wyznawcą jakiegoś fałszywego bożka mięczaków z Południa? Coś takiego z pewnością odwróci przychylność bogów od wyprawy Wulfrika. Nim ruszą jutro trzeba będzie zadbać o ich przychylność, żeby i im nie przytrafiło się nic złego z tego powodu.

Elf i karły nie budziły w nim takiego niepokoju, jak wspomniana dwójka. Ich obecność nie rzucała wyzwania losowi, a zgoda na uczestnictwo w wyprawie należała do jarla. Jeśli chciał mieć takich dziwolągów na pokładzie knarr, to jego sprawa i jego zmartwienie.

Współbiesiadnicy powoli zaczynali opuszczać salę. Ragnheiðrson był niemal gotowy, a kilka ostatnich potrzebnych mu rzeczy zamierzał nabyć u gospodarza lub zrobić samemu, dlatego nie ruszał się z miejsca doceniając ciepło ogrzewanego pomieszczenia i strawy, których przez następne kilka dni może braknąć. Nie pierwszy i nie ostatni raz zapewne.

Pamiętał, żeby przed pójściem spać zamówić na rano sakwę wypełnioną foczym mięsem i tłuszczem, suszonymi rybami i podpłomykami długo zachowującymi świeżość. Do tego dwa bukłaki z wodą i miodem oraz manierka z czymś mocniejszym. Z przyniesionych przez posługacza patyków różnej grubości i długości oraz skręconych pasków skóry sam przygotuje sobie rakiety śnieżne jeśli będzie taka potrzeba. W pobliżu Frossborg ścieżki powinny być wydeptane.

Poza tym powinny na niego czekać dwa koguty, których krew miała nasycić Mermedusa, a im zapewnić pomyślną drogę. Niestety poświęcenie kilkuletniego thralla nie wchodziło w grę z powodu braku srebra. Szkoda, bo przecież wszyscy wiedzieli, że ludzka krew jest bardziej lubiana przez bogów.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...
Gob1in jest offline