Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2016, 13:49   #31
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację


Dokładnie pamiętała moment, w którym ta myśl pojawiła się pierwszy raz.

Zmierzch zapadł niedawno, ona obudziła się pierwsza. Drewniane wiadro zepchnęła jednym palcem z cembrowiny, poleciało w głąb studni, rozbiło cienką taflę i z pluskiem poszło pod wodę. Zaczęła kręcić korbą i wtedy ją tknęło.

Muszę go zabić.

Wyciągnęła cebrzyk, za pałąk go ujęła i przeszła do chaty smolarzy, którą na schronienie zajęli. Idąc, pochlapała sobie spódnicę, materiał zesztywniał zaraz jak blacha. Tej jesieni przymrozki przyszły szybciej niż zwykle.

Wiadro Milosowi do sieni wstawiła nie wchodząc do środka, przez uchylone lekko drzwi, żeby się nie krępował jej obecnością. Usiadła potem na rozchybotanym zydlu, oparła się plecami o ścianę z grubych sosnowych bali i pomyślała raz jeszcze.

Muszę go zabić.

Wiek, żeby oswoić tę myśl i tę konieczność. Jednak nie wszystko przychodziło jej szybko, niektóre decyzje dojrzewały latami. Leżała w ciemności na barłogu pachnącym zmiażdżonymi ciężarem jej i wilka ciał paproci. Zagłębiała raz po raz dłoń w gęste futro, nasłuchiwała ruchu zza ziemnej ściany i obracała w głowie kolejną myśl, wypływającą z tej sprzed stu lat.

Muszę go zabić. Nie dam rady sama.


Rozbójniczka promieniowała spokojem jak las objęty pożogą ciepłem. Czyli złudnie… bo to żadna sielska harmonia i pogoda ducha nie były, a skupienie i koncentracja obca i niezwyczajna ludziom. W wilczych oczach Marty gdzieś na dnie źrenic pobłyskiwała bezwzględna determinacja. Taka, jaką można ujrzeć u rozpędzającej się w szarży drapieżnej zwierzyny.
– Tsogt? Sarnai? – zapytała pierwszego Tatarzyna, który jej pod rękę podlazł.
Mongoł machnął ręką nieco w głąb lasu, gdzie Tsogt z Sarnai cicho szeptali między sobą


Słysząc kroki zmierzające w ich kierunku, młódka znak dała przybocznemu, który po broń sięgać zaczął, panią swą zasłaniając. Martę zobaczywszy rękę zdjął z broni i lekko skinął głową:
– Marto – ponownie twardo wycharczawszy imię Szalonej Wilczycy.
Rozbójniczka kiwnęła głową w odpowiedzi, machinalnie i zdawkowo.
– Czasu nie ma na dłuższe pogwarki, wiec zaraz – machnęła głową w kierunku głównego obozowiska. – Tsogtu, rzeknij Sarnai, że układ sił się zmieni. Skorzystać na tym może… jak będzie chciała. Duży zwierz może zechcieć usilniej zabiegać o poparcie.
– Co masz na myśli? – Tsogt nieco odstąpił z drogi, gdy Sarnai zbliżyła się ku Marcie.

– Ja poprę Zacha – Marta uśmiechnęła się blado, zostawiając Tatarzynce wyciągnięcie wniosków. – Rzeknij Sarnai, że łgać jej nie będę. Nie pod nią to gram. Gram pod siebie. Ale… mówiłam wam już. Gdy zwierz duży, i orzeł, i wilk się pożywią bez szkody dla siebie. Chciałam tedy, by wiedziała wcześniej.
– I co ty z tego mieć będziesz? A co my?
– To, co wyciśniecie z Patrycjusza… gdy ziemia im się pod stopami chwieje, są hojniejsi – Marta wzruszyła ramionami. – Ja… wiele rzeczy. Oby. Prośbę jeno mam jedną. Zanim pojedziemy na łów i dłużej pogwarzymy.
– Co za prośba? – Tsogt spojrzeniem omiatał Gangrelkę.

Uśmiech Marty z bladego robił się coraz szerszy i szerszy, lecz aż dziw, że wysmarowane krwawą pomadą usta pomieściły zęby, które jakby się poczęły z dziąseł opuszczać.
– Ona Janowa Sokoliczka i wiem, że kontakt z Krakowem mieć zawsze będzie. I zawsze będzie mieć go szybkim. Mnie mus wiedzieć, jeśli Małgorzata Tęczyńska gród opuści i za nami ruszy.
Para Tatarów wpatrzyła się w Martę, oczy Sarnai zalśniły dziko. Płomień zgasł jednak zaraz.
– Grajesz wysoko… – mruknęła Sarnai – … zgubę ci un jeno przyniesze. zajrzała Wilczycy w oczy podchodząc bliżej i mocno wciągając powietrze i zapach wampirzycy. – Inną rozwionsanie ja miecz będę… – Tatarzynka uśmiechnęła się – … po wieczu.


Ten wiec w kształcie takim i wiecem był, jak i Wilhelm Koenitz wodzem. Ale odbyć go było trzeba.

Propozycję Tyrolczyka co do dowodzenia w dzień poparła krótkim „dobrze”, nie odrywając spojrzenia od dębowego drzewca w swoich dłoniach. Starannie rysowała na drewnie ryty zwęglonym patykiem, i równie pieczołowicie pogłębiała je nożem. U jej stóp rósł stos skręconych strużyn. Wiec toczył się chwacko jak dwukołówka pod pijanym woźnicą ku swemu nieuniknionemu kresowi. Czyli awanturze. Awantura zaś była tego samego formatu co wiec i wódz, w tej chwili najbardziej podobny nadąsanej księżniczce.

Schowana za gęstymi, kruczoczarnymi włosami i pochylona nad swą rzemieślniczą dłubaniną Marta z początku umierała ze śmiechu, gdy już powiedziała to, po co tu przyszła. Potem zaczęła się zastanawiać.

Ojciec nigdy nie pozwoliłby, aby nawet najcenniejszy sojusznik wlazł mu na głowę. Ale i nigdy nie pokazałby, że się obawia słów czy czynów towarzyszy broni. Na wiecach wielkiego buntu przeciw Zakonowi bulgotało zawsze jak w kotle czarownicy; to, co tu Milos Koenitzowi odstawił, to przy dawnych dniach dziecięce igry były. Tam wodzów było pięciu, sześciu, jeśli doliczyć wspierającego ojca we wszystkim przywódcy wojowników z Auksztoty, wysłannika Mendoga. Glande. Herkus Monte. Jej przyjaciel Auktume. Glappe. Diwan, którego potem miała zastąpić. Każdy prowadził tysiące ludzi. A nad nimi był ojciec, pierwszy spośród równych.

Milczał, jak milczą przedwieczne drzewa, gdy inni radzili, spierali się, wszczynali swary i rzucali się na siebie jak wściekłe psy. Patrzył niewzruszenie oczami koloru żywicy, gdy powstawały, ścierały się i rozpadały stronnictwa, niektóre w sposób oczywisty wymierzone przeciw niemu, inne mogące przynieść mu nawet korzyści. Niekiedy otwierał usta, czarną jamę najeżoną sztyletami zębów, i wtedy wszyscy zamierali w pół słowa i w bezruchu, w oczekiwaniu, co rzeknie... a on zamykał z powrotem ciemne wargi i milczał dalej. Jakby to robił dla śmiechu... jednak Marta podejrzewała swego rodzica o wszystko, ale nie o poczucie humoru. Czasem reagował, jak wtedy, gdy Auktume i Glande skłóceni skoczyli sobie do gardeł i bić się tuż przed nim zaczęli. Ale możliwe, że zrobił to tylko dlatego, że szczęk broni przeszkadzał mu w dumaniu. Zaś gdy wszyscy wyczerpali się w planach i sporach, wstawał i w kilku zdaniach mówił, co będzie zrobione. Jego słowo, gdy już padało, zawsze było ostatnim. I nieważne były prywatne wojny, przymierza i nienawiści pozostałych. On był ponadto.

Ojciec nigdy nie pokazałby strachu czy niepokoju. Więcej, on nie pokazałby choćby i grymasem, że go podchody i spiski sprzymierzeńców tykają w najmniejszym stopniu. Wilhelm Koenitz przez moment ujawnił, że się obawia własnych sprzymierzeńców. Na wschodzie po czymś takim to go przeżują razem ze zbroją i koniem.


– Trzeba mnie było uprzedzić – Marta wpierw posłyszała kroki, dzwonienie stali, na końcu głos husarza. – Dziw nie mniejszy przeżyłem niż waść Austriak.
– Delikutaśny to on jest. Ale że ty?
Marta klęczała na ziemi, nad rozłożonym na trawie pledem, i lnianą szmatką przecierała energicznie drzewce, w którym z takim uporem dłubała na naradzie. Obok na krzaku obciekała z wody wyprana suknia.
– Stratnyś, czy jak? – wepchnęła szmatkę za pas i kijaszek poczęła w pled obwijać. – Ostrzegałam poza tym.
– Mgliste to ostrzeżenie jak przepowiednia wyczytana z flaków – przysiadł opodal na skrzyżowanych nogach. – Miałem Koenitza zdaje się nie drażnić… Niemniej jakaś przeciwwaga się mu przyda, będzie spał z jednym okiem otwartym.
Uniosła głowę znad pakunku. Wskazała palcem pęk konopnego powrozu obok husarskiego buta. I powoli kiwnęła na potwierdzenie.
– Coś ci pomóc? – podniósł sznur i podszedł bliżej uśmiechając się bezczelnie. – Czy tylko sugerujesz, że mam smyrgać na pohybel?
Spod czarnych włosów błysnęło rozbawione, zwierzęce oko. I dobiegł cichy śmieszek.
– Podaj. Poproszę.
– A jednak umiesz. Już wątpiłem – kucnął na tyle blisko, by kolanem tknąć jej udo. Podał powróz, zaglądając przez jej ramię. – Co za czary uprawiasz?
Mało czarownie to wyglądało. Pled powrozem obwinęła sprawnie, by się nie poluzował i nie rozwinął. Supeł umotała spory i mocny. Dopiero wtedy się odsunęła.

– Włócznię. Jak za dawnych lat. Drewno trzeba pielęgnować… jeśli nie możesz dbać wpierw o drzewo. I musisz poić je krwią. Będę polować. Potem. Może moje największe łowy to będą – mruknęła.
– Stal skuteczniejsza – zmrużył oczy przyglądając się rytom. – Chyba że to kołek na wąpierskie serce. Czyje?
Milczała długo i dumała nad tym, czy nie zełgać. Koenitzowi powiedziała w końcu, że na vohzdy to. Jaksie zamierzała, że na licha wszelakie. I to wszystko prawda będzie, sednem prawdy nie będąc wcale.
– Stara broń – przyznała w końcu szczerze, zakrywając kocem widoczne jeszcze ryty – na stare serce. Tego by chciał. Tak myślę.
Zach pokiwał głową jakby doskonale rozumiał.
– Po to jedziesz. Ojciec?
Rzuciła niespokojnym spojrzeniem po ciemnej ścianie lasu… w niebo też spojrzała. Zacisnęła palce blade jak brzozowe gałęzie na czymś, co prawdziwą bronią miało się dopiero stać.
– Nachapać się jechałam. Byle szybko i byle czego, jak zwykle – skrzywiła czerwone usta. – Dowiedziałam się potem.
– A tobie tylko kabzę nabijać – palec wyciągnął by trącić jej nos, jak dziecku. – I po co ci to Martuś? Lata ci pewnie w setkach liczyć, a ciągle za ludzkimi sprawami ganiasz.
Wzruszyła ramionami. Uśmiechnęła się smutno.
– Przyzwyczajenie. I krew pewnie. Nie tylko krew rodzica cię buduje. Ta śmiertelna też. Choć ci ją do ostatniej kropli zabrano. Coś… jakoś zawsze zostaje.
Uśmiech się Zachowi nieznacznie zwęził, nerwowo okręcał pierścień wokół wskazującego palca.

– Wiesz coś o księdzu? Poza twoimi przeczuciami, że szemrany?
– Obiecałam i dotrzymam – warknęła. – Zostaw go.
– Wiesz jak trudno znaleźć Ventrue tak starego jak moja matka? – na warknięcie odpowiedział sykiem.
Zacisnęła usta i zamknęła się wyjątkowo szczelnie. Tak samo jak wczoraj, tylko teraz było widać jak na dłoni, że oczy ma martwe i wolne od wszystkiego, zapadła się we własne myśli i jej tam lepiej niż tu.
– Pojąłem. Podług ciebie to zły pomysł.
Podniósł się z ziemi, zapatrzył w ciemną ścianę lasu.
– To bydlę coś wczoraj sprowadziła do piwnic… Srebrny basior. Wielki jak likantrop.
Zmiana była natychmiastowa. Z Marty uciekło całe napięcie, a na twarzy zagościł ulotny i nieśmiały uśmiech. Przez moment wyglądała jak siostra Zosi. Ciemnowłosa i starsza. Ale niewiele starsza.
– Aha. Dyjament – potwierdziła.
Zach się zaśmiał krótko, nieprzyjemnie.
– Nie myślisz chyba, że się przyda pośród ruskich wilców? Będzie im śmierdział na staje, rozszarpią go nim rozewrze pysk.
Uśmiechała się coraz szerzej, ale nie powiedziała ani słowa. Co tu gadać.

– Nie chowaj swego diamentu po kątach. Przyprowadź, chętnie zapoznam – ani ton ani wyraz oczu nie potwierdzał deklarowanych chęci. Odejść miał ale jedna myśl mu się jeszcze zrodziła. – Ostatni detal. Skoro się obnosimy z naszym aliansem proponuję wspólnie obozować, naszych ludzi zapoznać, pilnować sobie pleców. Jak wspomniałem zapasów mamy sporo, chętnie się podzielimy.
– Dobrze. Dziękuję – zaplotła ręce na największym kołku w Rzeczpospolitej. – Ksiądz. To nie to, że ja w delikatność jego nie wierzę. To… jasne, że on walczyć umie. Ja – zamilkła na moment i dokończyła ciszej – nie wierzę ni trochę w jego skruchę. W jego wstyd. Dlatego to zły pomysł. Wolałabym, byś mi obiecał.
– Że z nim umów nie będę zawierał, bo sie rozsmakował w kainickiej krwi? – bacznie się przyglądał jej oczom. Powagę i napięcie wyparł zawadiacki uśmiech. – Najwyżej mnie pomścisz i będzie równowaga.
– Wtedy – Marcie rozbawienie nie udzieliło się w najmniejszym stopniu – on już znać mnie będzie. Dusza mieszka w krwi. I on mnie w twojej krwi zobaczy.
Zerwała się z ziemi, pakunek pod pachę ujmując jak kopię.
– Przesadzasz – ruszył przed siebie nie tracąc lekkiego tonu. – W mojej krwi, Martuś, to nawet ja już nic nie widzę.


Obserwowała krótko jasnowłosą przewodniczkę, drapiącą czule to srokatego wierzchowca, to własny półdupek spod niedbałej przyodziewy widoczny. Po prawdzie to patrząc na nią nawet rozumiała Popielskiego i jego marcowe ciągoty… Swartki zaś nie pojmowała zupełnie. Nie jej pierwszej zresztą. Nie rozumiała zupełnie, co te wszystkie wiekowe wampirzyce widzą w jej ghulu, tym łajdaku, co łajdactwo własne na twarzy ma jeszcze jasno wypisane.
Podeszła cicho, z drugiego boku konia stając, tak że srokaczem były rozdzielone, dłoń oparła lekko o ciepły grzbiet.
– Smakowało? – uniosła w górę ciemną brew.
– Hmm… no ghula krew to tu rarytas… lepsza niż chłopska, czy zaściankowych szlaciur…– odparła z uśmiechem Swartka zerkając z zaciekawieniem na Martę.– Czymże to się frasujesz, własnych popleczników masz. Pewnie niejeden do trumny ci by wlazł, byś go posmakowała. Utopcami się martwisz? Powinnaś… szczwane to gadziny, choć nie pogadasz z nimi.

Marta jeden palec wysunęła i przejechała po końskim kręgosłupie.
– Razem polują jako wilcy? Czy każde sobie rzepkę skrobie?
– Wyskakują z wody i wciągają cieplutkich… a jak wciągną to ciężko uratować.. wilcze człeki mówią o Umbrze… do wodnej umbry je wciągają, z wodnej umbry wychodzą… chyba.– podrapała się po zadku Swartka.– Nie na moją głowę ta cała duchowość.
– Broń zwykła… ima się ich? – Dłoń Marty zamarła w połowie wędrówki od szyi do zadu.
– Siła tak… jeśli walniesz dość mocno, jeśli masz siłę. Urwiesz łeb, przetniesz ciało. Najlepiej je rozrąbać. To najpewniejszy sposób.–odparła Swartka ziewając szeroko i odsłaniając garniturek ostrych jak igiełki kiełków.– Posokę mają gorzką i nieprzyjemną w smaku.

– A w Krakówku myślą wielkopańskie pijawy… że nie ma rozrywek na prowincji – Marta uśmiechnęła się leciuchno. – Na um się taki napitek nie rzuca aby?
– Oj tak… mocno...stąd wim nieco co się stało – zaśmiała się chrapliwie wampirzyca. – Ino… wpierw trzeba to przełknoć. To nie rusałki. Ich krew jest wielce obrzydliwa w smaku, jak ich gęby.
– A długo potem telepie i trzyma? – Marta w myślach przeszukiwała już własne juki w poszukiwaniu stosownej, małej buteleczki… jakby nie miała, zobaczy sobie jeszcze, co Milos w sakwach wozi i czy nie potrzebne jej szkło aby. Jak się sprzymierzyli, to się przecie nie pogniewa.

– Wiesz… mimo wszystkich zabaw po jej wypiciu, smak zniechęcił do kolejnych prób, a i utopce nie wyłażą ze swych kałuż jak mnie widzą – wyjaśniła wampirzyca.
– Nie chcą się położyć do twej trumny i dać posmakować? – zdziwiła się udatnie Marta. – Zimnokrwiste dranie. Jak długo przez twoje ziemie iść będziem?
– Jeśli przejedziecie przez groblę… trzy dni. Jeśli nie… trzy i trzy dni – wyjaśniła obrazowo Swartka.

Palec Marty znów przesunął się po końskim grzbiecie.
– Zgodę na polowanie dasz, jeśli poproszę… – Rozbójniczka uśmiechnęła się leniwie, poruszyła ramionami. – Czy wolisz się pobić o prawo?
– Kusisz kusisz… dawnom żem nie tłukła się, ale chłopcom widowisko darmo robić?– zaśmiała się chrapliwie Swartka.– Nie cieszą już mnie głodne męskie spojrzenia, więc… niech ci będzie, poluj sobie.
– Szkoda, że nas opuścić chcesz. Chyba cię lubię – Marta wyciągnęła rękę i nawinęła na palec pasmo jasnych włosów. Odsunęła się zaraz, kosmyk uciekł z jej ręki jak młoda żmijka.
– Ostatnia, która mnie lubiła… zostawiła mi pocałunek na szyi – zaśmiała się Swartka. – Wpadła do chramu wygłodniała i święte dziewice wydoiła. Mnie zabrała dla zabawy. Szalona była i wesoła. Też pilnowała tego miejsca. Ech... stare dzieje. Teraz wszyscy Zimni tacy… napuszeni i poważni. Gadają wielkie słowa, rwą się do wielkich czynów, jakoby miało to znaczenie, co zrobią.

Marta szarpnęła głową, przez ramię zerknęła, czy nikt się nie zaciekawił rozmową na tyle, by zacząć podsłuchiwać. Ręce za plecy założyła i zakołysała się tanecznie w przód i w tył.
– Chcesz, powiem ci ich wielki sekret – przymrużyła oczy z nagłą wesołością. – Za darmo.
– Zgoda…– odparła figlarnym tonem Swartka, mrużąc oczy w zaciekawieniu.
– Oni się w Camarillę odziewają, puszą się, poważne gadki toczą i poważne miny stroją. A w sercach – te same stare śmiecie. Wszystko, co mówią, wszystko, co czynią… dalej dla tego samego co przed wiekami. Dėl kraujyje. Dėl žemės. Dėl institucija. Dėl dievų. Dla krwi. Dla ziemi. Władzy. I bogów, nawet jeśli sami ich bogami nie zwą. Pomyśl sobie o tym. Jak ci się cknić za minionym zacznie. Niektóre rzeczy nie zmienią się nigdy.
– Tyle że to, co było miłe, akurat się zmienia. I ziemia, i ludzie, i mentalność. Kupały już nikt nie obchodzi, o kwiecie paproci bajdurzą… ale nikt nie łazi go szukać w noc świętojańską. I jeszcze te dzwony… za każdym razem mnie ciarki przechodzą, gdy je słyszę.– wzdrygnęła się odruchowo wampirzyca.

Marta postąpiła z powrotem krok, tym razem oba przedramiona na grzbiecie srokacza oparła, głowę w przód pochyliła.
– Moi ofiary pod świętymi drzewami składają. Duchom przodków obiaty czynią… co niedziela rzędem w kościele księdza słuchają… a swoje, czyli moje, zrobią i tak. Tylko potem pilnować baranków trzeba, by się zbyt gorliwie nie spowiadali. Dlatego na wschód walę. Tam jeszcze trochę starych, dawnych czasów można znaleźć.Przemyśl sobie, czy i dla ciebie nie lepiej tam niż tu. Tu ci niebawem każdy las wygrodzą, z każdych bagien urocznych wodę spuszczą i jak licho bezdomne gdzieś na miedzy zostaniesz na cudzym polu.

– Tyle że tam jest prawosławna Ruś… bardziej kolorowa, ale i bardziej ponura i krwawa.– westchnęła Swartka.– Nie tęsknię do samych starych bogów, obiat nie składam… chyba że najdzie mnie na to ochota. Albo z nudów przypomnę sobie stare rytuały… jestem wąpierzem, co mnie stare bogi obchodzą? Dali się przegnać, więc to ich wina. Ot… po prostu kiedyś ludek nasz był bardziej wesoły i skory do zabaw. Teraz straszą ich potępieniem i postem… i ta cała… polityka idzie i ze wschodu i z zachodu.

– To i las dość wielki i gęsty znaleźć trzeba, jeśli się chce przed nią uchronić. A na wschodzie puszcze szerokie. Drzewa tam rosną, co młode były… gdy ojciec mój młodzieniaszkiem był. Może i czasem ponuro… ale jest czas na smutek, i jest czas na radość. A że krwawo… a bo to bałyśmy się kiedyś tego, że krwawo? – zaśmiała się. – Pomyśl – przechyliła się przez koński grzbiet i musnęła ustami policzek przewodniczki, zostawiając odcisk pomadki. – Pocałuję, ale reszty nie powtórzę. Bo ja się, Swartko, zupełnie na dziewicach nie wyznaję. Poznać nie umiem, która zacz.
– Wiesz, jak to bywało w chramach… nie zawsze dziewice były dziewicami. Ja nie byłam…– zaśmiała się chrapliwie Swartka muskając paznokciem policzek.– Pomyślę.. zawsze tu przecież mogę wrócić. A my jeszcze się nie żegnamy… Trzy noce przed nami. Może więcej.
– Co racja… to racja – odparła Marta zgodnie i przymrużyła jedno oko. – Rozrysujesz mnie, jako te groble biegną? Z wielkopaństwem na moczar idę. Obcy, ale głupio by było nie być najlepiej zorientowaną. Może którego tam zostawię...?


Marta oskrobywała swój but z końskiego łajna o czarne koło czarnej karocy Koenitza. Czarne konie trzęsły czarnymi kitami na łbach. Rozbójniczka czuła się trochę jak Jezus na pustyni. Kusił ją niepomiernie obraz Wilhelma toczącego gęstą, krwawą pianę z tych idealnie wykrojonych, lecz jakże męskich ust. Wilhelma biegającego nago po lesie. Wilhelma opowiadającego rozwlekle różne bardzo dziwne rzeczy o vozhdach i przechodzącego w szalony bełkot. Wreszcie Wilhelma niezdolnego do dowodzenia i w ogóle niezdatnego do niczego, balansującego tanecznie, nadal z niesłabnącą gracją, na krawędzi rozumu i obłąkania.

Takie by igry były, harce, hulanki i swawole, że głowa mała. Co za pech, że się urodziła niewiastą silnej woli. Załomotała pięścią w ściankę powozu.
– Giacomo Księże. Pozwolisz na słowo?
– Oczywiście.. zawsze z chęcią pomówię.– rzekł wampir z delikatnym uśmiechem.– Co cię trapi?
Następny… Szafraniec też celował w troskliwym wyjeżdżaniu znienacka z tym samym pytaniem. Że niby przejmuje się tak, do serca sobie jej los bierze. Musi być, że w tej samej szkole polityki i pociskania dwornych pierdów nad zakrytym atłasem stołem pobierali nauki. Tymczasem Martę zawsze trapiły te same rzeczy, o których rozmawiać nie zwykła nawet z własnym ghulem, a co dopiero sprzymierzeńcem czy… księdzem Giacomo.
– Zanudziłbyś się ze szczętem mymi zmartwieniami. Ja jeszcze mniej romantico niż Tyrolczycy – żachnęła się nad zafajdanym butem. – Wilhelm Koenitz. Wielce wkurwion?
Nie sprawiała wrażenia przejętej awanturą na wiecu. Bo po prawdzie, nie trapiły jej takie rzeczy ani trochę.
– Nie mnie oceniać jego gniew. Jednak niewątpliwie wziął sobie słowa Węgra do serca i… pamięci.– stwierdził w odpowiedzi Giacomo dyplomatycznym tonem.– Pozwolisz, że ja ciebie o coś spytam? Nurtuje mnie to wielce. Znasz li dobrze Zacha?
– Aha. To tobie powiem – odpaliła Marta i nachyliła się, by wiecheć trawy urwać i zakończyć gównianą sprawę. – Bo jak gniewny, to może z samej przekory nie posłuchać. Rzekniesz Wilhelmowi, żeby by owych stworów na bagnie, co brzydacznym dzieciom są podobne, przypadkiem na ząb nie brał?
– On Ventrue przecież… by się brzydził.– zaśmiał się cicho Giacomo.– Paskudztwa do ust nie bierzemy.
Marta trawę cisnęła pod karetę i podniosła się, by księdzy poplamionym na zielono palcem pogrozić.
– Znam ja was. Jak coś większego w sobie macie niż własne obrzydzenie i pogardę do paskudztw, to jest to wasz zapieczony gniew po urażonej dumie. Niechaj tedy się pilnuje. Bo od tych rzeczy na bagnie… – zakręciła palcami przy skroni – szkody doznać może.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.– rzekł uprzejmie kapłan ignorując ów przytyk do dumy Ventrue.
– Nie – przyznała. – Zwykłam wpierw kończyć, co zaczęłam, nim do kolejnej rzeczy wezmę się… Ostrzeżesz go?
Oparła się biodrem o bok powozu.
– Tak. Choć wątpię bym potrzebował. Nawet jak na Ventrue, Wilhelm ma zawyżone wymagania estetyczne. Nie weźmie do ust, czegoś co jest pokraczne ze swej natury… nawet dla przekory.– wzruszył ramionami klecha.
Rozbójniczka odetchnęła ze słabo skrywaną ulgą.
– Znaczy, po ładności? – poruszyła brwiami. – A zresztą… nie gadaj. Po co mnie to. Coś się pytał?
– Czy dobrze znasz Węgra?– Giacomo powtórzył ponownie pytanie.
– Hm – splotła ręce na piersi i zagapiła się w ścianę lasu nad ramieniem księdza. Milczała piekielnie długo, aż wreszcie oceniła szczerze i w swoim mniemaniu właściwie. – Słabiej niż chciałabym. Bo?
– Zastanawiam się, kiedy Milos mówi, a kiedy... jego pani, Małgorzata mówi przez niego.– zastanowił się Giacomo na głos.– Trochę dziwne, że go tak wypuściła… Wydawała się bardzo zaborcza na pożegnalnym przyjęciu. Ale… – wzruszył ramionami ksiądz. – ... może to tylko moje wyobrażenia. Nie znam za dobrze ni jej, ni jego.
– A tak po prawdzie – odparła powoli po długich chwilach pełnych przeżuwanej w ciszy złości – to ci to różnicę robi, kto Wilhelmowi Koenitzowi szpilę wbija?
– Hmm… a czemu by mnie miały obchodzić te kłótnie? Pytam z ciekawości.– stwierdził ze zdziwieniem Kainita. – Jestem ponad wasze spory i swary. Obserwuję z boku to wszystko.
– Wygodna pozycja – przyznała. – Jednakże z bliska i ze środka widać często więcej.
– Więc… cóż takiego ciekawego zauważyłaś z bliska i ze środka? Ja z boku zauważyłem dysonans zachowania Węgra.– stwierdził zaciekawiony ksiądz. – Milos inaczej zachował się na przyjęciu, inaczej teraz się zachowuje. Co takiego mi umknęło, gdy stałem z boku?
– Nie czas i miejsce teraz – wskazała na zbrojnych siadających już na koń. – To słabe strony bycia blisko i w środku. Albo i mocne. Nie poprzestajesz na patrzeniu. Później, Giacomo. O zwyczajach i swarach także.
– Owocnych… łowów? Tego winienem wam życzyć?– zapytał ksiądz na pożegnanie.
Zatrzymała się gwałtownie w pół kroku.
– A nie masz tam może w tym czarnym powozie jakiejś pustej a zbędnej buteleczki. Może być i czarna?
– Ja nie… ale monsieur Lecroix wozi ich sporo. Z pewnością nie obrazi się jeśli jedną fiolkę sobie pożyczymy. Poczekaj…– po tych słowach skierował się do bagaży przyczepionych do karocy, by przynieść niedużą pustą buteleczkę z brązowego szkła. – ...Wpierw radziłbym ją umyć. Chyba pozostałości tego co zawierała osadziły się na ściankach.
– Jak znalazł. Dzięki ci. – Flakonik zniknął za paskiem. – Lecz nie łowy to. Bardziej sprzątanie. Szkoda mi cię trochę, Księże. Z tej karecy i z boku to nie zobaczysz, kto dobry zamach miotliskiem bierze, a kto na pół gwizdka.

Ale bycie ponad miało dobre strony. Ojciec czerpał z tego zawsze pełną garścią.

Przez moment niepokoiło ją, że wszyscy, których sobie upatrzyła na sprzymierzeńców, w jakis sposób są na umie dotknięci. Przez moment rozważała, czy nie zawinąć się jeszcze w tej chwili, póki można cele zmienić.

Tyle że była pewna, że nikt całkowicie normalny nie pójdzie na łowy, na które zaczynała zbierać siły. Sama, oczywiście, czuła się bardzo zdrowa, i na ciele, i na umyśle.


Trzymała się krok za Węgrem. Kazał w końcu swoich pleców strzec. Podobno to samo miał robić dla niej... Tymczasem ona pilnowała. Wielce się jej udały, te plecy. Ramiona w sumie też. Podobało się jej, jak nimi kołysał, gdy szedł.

Znoszoną sukienkę zmieniła na równie znoszone giezło i hajdawerki, a za jedyną osłonę robił jej kaftan z baranicy runem na wierzch obróconej. Przez ramię przełożony miała pęk liny, u pasa karabelkę o wytartej rękojeści, a w dłoni owo drzewce dębowe, które w drodze zdążyła zaostrzyć. Podobnie lekko jej człek był odzian, z tym że jego lina zwieńczona była niewielką kotwiczką.

Marta odczekała, aż wszyscy, co bić topca chcieli lub nie chcieli, a pójdą i tak, zejdą się razem do kupy. Zza Węgra nie wychodziła, całkiem jej dobrze było za jego plecami, w bok tylko nieco postapiła, spojrzenie Tyrolczyka złapała i rękę uniosła, na znak, że gadać chce.

– Zwykła broń ima się stworów, byle w silnej ręce. Jak z tymi vozhdami. Ciało całe porąbać albo łeb chociaż i po nich. Krew ich trująca, lepiej nie pić. Nie wskazuje nic na to, że współdziałają. Z moczaru wyskakują i ludzi chwytają. Pode wodę ciągną. Kto w toń poszedł, ten już właściwie stracony. Może być, że tam w moczarze przejście w wodne zaświaty – obróciła się do Francuza. – Stamtąd przychodzą. Tam ofiary unoszą. Tam odradzają się, jeśli tu je kto rozrąbie. Damy im łupnia, to winniśmy przejść potem z wozami. Tych, co ich raz poszczerbili, zdają się unikać. Tyle że jeśli sprawa zamknięta ma być, one wrócić już nie mogą. Jam nie tutejsza, Marcelu Lacroix, i myśli Jana Szafrańca na wylot nie znam, ale kiedym za szeryfa tu robiła, tośmy tałatajstwo podobne tym topcom tępili bezlitośnie jak za blisko miasta zalęgło się i wyłaziło za często. Upiorzyska żadnych praw ni zasad nie znają. Żadnych umów trzymać się nie będą. Tylko łowców ściągają na głowy nam wszystkim. A to było jeszcze zanim nastała nam Camarilla. Wdzięczny ci by był Kraków, gdybyś spróbował choć. Tako myślę. Rób, jako uważasz za słuszne.

Jednak wyszła zza Zacha, przed Koenitzem przykucnęła i nożem zza paska dobytym kształt rozlewiska zamaszyście na ziemie narysowała. Prostą linię między bagnami, placyk w postaci dwóch łączących się okręgów pośrodku trasy i kolejną linię aż do opuszczenia bagien
– To moczar. Tu i tu, groble...
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 23-03-2016 o 13:59.
Asenat jest offline