23-03-2016, 13:49 | #31 |
Reputacja: 1 | Dokładnie pamiętała moment, w którym ta myśl pojawiła się pierwszy raz. Ostatnio edytowane przez Asenat : 23-03-2016 o 13:59. |
25-03-2016, 12:18 | #32 |
Reputacja: 1 |
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
25-03-2016, 16:29 | #33 |
Krucza Reputacja: 1 | Tsogt Koenitzowi szepnął zaś, że pani jego rada słowo zamienić. Skoro Wilhelm sam został przez chwilę … odciągnęła go za zasłonę z drzew, by przez moment sami zostali. Ich osobności Tsogt pilnować miał. - Posfolisz na chwilę oszobnoszczi? - stanęła blisko, bliziutko, skracając mocno dystans. Sięgała mu do piersi. - Oczywiście.- rzekł z szarmanckim uśmiechem Koenitz. Sarnai szybkim ruchem sięgnęła, by przygiąć Ventrue za kark i zniżyć go do poziomu swego wzrostu. Nie oponował, przyzwolił pochylając się. Tatarka wpatrzona w końcu wprost w oczy Wilhelma, obecnie dość niewygodnie zgiętego, spytała cicho: - Czemu miszje naraszasz? I luci podlekłych? - Z wielu powodów, waćpanno. A przede wszystkim po to, by sprawdzić lojalność Milosa. To wymarzona okazja, by ten Ventrue… próbował wbić mi sztylet w plecy. Tyle, że ja się tego spodziewam i w takim przypadku ja zduszę ten jego buncik w zarodku.- wyjaśnił cicho wampir.- Poza tym… ja nie ruszam z byle zabijakami. Moi ludzie stawiali czoło groźniejszym przeciwnikom, niż utopce. Przekonam się więc co warci są ludzie Zacha i Marty. Zresztą… jeśli my nie poradzimy sobie z paroma takimi potworkami, to równie dobrze możemy zawrócić. Vozhdy Tzimisce są z pewnością groźniejsze. - Iciesz cienszko zbrojny na bakna. Tam szansz nie majesz. Głupio sze podkładasz. - Sarnai puściła wampira z mocnego uścisku swej drobnej dłoni.- Jeszli ty zkiniesz, miszja patnie. A nasz czel inkszy nisz bakna. - Swartka chciała ciężkie wozy tą drogą prowadzić. Mówiła, że grobla tam jest, więc będziemy na ubitej ziemi walczyć.- przypomniał Wilhelm i z uśmiechem dodał.- Zresztą nie głupim, nie będę wchodził w głąb bagien. Ludzie i ghule pójdą jako przynęta. Stoczymy bój na naszych warunkach. - Głupi? Nie… ale … - Sarnai spojrzała na rycerza z lekkim wyzwaniem i humorem w oczach - … naifny... - Możliwe.- uśmiechnął się Wilhelm opierając dłoń na mieczu.- Ale szacunek wojów nie wykuwa się retoryką, a przykładem… Zach i Marta wręcz się palą do bitki. Dobra to okazja by pokazać co potrafią moi ludzie i zakonnicy Jaksy. Co potrafię ja. By ostudzić ich zapał do konfrontacji. - To nie okazja ani test. To…. popiszy sztubaczke i rzaszobów marnotrawienie zanim na dobre na Smoleńszk dojeciem. Zamiast luci i sziebie naraszacz pomyszlałżesz czemu oni aż tak rwą? - Sarnai założyła ręce na piersi. - Ty wóc kchcesz… ty nie myszlisz o szobie jeno… ani o tym jak wlacze w rencu czymieć. Rosumiesz? - Władca musi mieć posłuch. Zach rzuca mi wyzwanie, próbuje pokazać, że może mnie zastąpić.- prychnął Koenitz spoglądając przez drzewa w kierunku Węgra.- Ani chybi wychowanek swej Małgorzatki, jeśli to co prawił Stwosz było prawdą. I nie zapominaj moja droga, że ludzi wezmę tylko tych co dobrowolnie pójdą… tych którzy chcą sprawdzić swą siłę. Nie można uciekać od problemów. Ty chronisz swoich ludzi, dbasz o nich. Są dla ciebie jak rodzina, prawda? - Nie droga i nie twoja… - wtrąciła mu Sarnai - So. – pokiwała głową - I nie uczekam od problemów. Jeno paczam co zyskacz a co stracicz mogę. Mogę stracisz luci, mogę stracisz ciebie, mogę stracisz misję. - wyjątkowo zagestykulowała robiąc dłońmi znak lichwiarskiej wagi. - Misja nie tylko na mnie się opiera. Będziesz musiała być bardziej lisem niż lwem wtedy. -uśmiechnął się ciepło wampir.- Ryzyko jest… ale bez ryzyka nie ma zwycięstwa. Alea iacta est… o reszcie zdecyduje Fortuna. - Miszja jako taka nie… tfoi lucie na tobie polekajo. Ciebie nie maje, ich nie maje. Snowu czas czeba. A czasu coras mniej. - Sarnai pokręciła głową. Spojrzała ponownie na Venture z powagą na twarzy: - Mosze kiedysz mnie usłyszysz… - Ja cię słyszę… ale słyszę i ich. I Martę i Milosa… i nie tylko.- wzdrygnął się nagle, jakby jakieś koszmarne wspomnienie przesłoniło mu myśli.- Nie myśl, że nie traktuję twych ostrzeżeń i uwag poważnie. Ale nie będą mnie tu traktować poważnie, jeśli będę machał im własną obrazą jeśli nie dadzą mi dowodzić. Balansuję pomiędzy różnymi oczekiwaniami w tej chwili. Każde z nich ma własne. Nawet Jaksa, choć tego nie powie głośno. - To rola woca - Sarnai wzruszyła ramionami - tego kchcesz czysz nie? Nie moszesz naszekacz, zesz wóc skoro tego prakniesz. Chyba, że nie i że masz insze czele. - Nie narzekam, ino nie tak łatwo być wodzem… bez wykutego autorytetu. Ta przygoda z utopcami, ma temu wykuciu go służyć.- wyjaśnił Koenitz z uśmiechem.- To miłe, że się tak o mnie troszczysz, choć wiem, że powody ku temu masz zupełnie ze mną niezwiązane. Brwi Sarnai zsunęły się: - Troszcze? - zdziwiła się - Ja o miszji myszle. - dodała szybko tonem wyjaśnienia. - Zaleszy mi na niej, ty najwincy luci... - tłumaczyła by nagle przerwać i zapytać gniewnie - A teraz ty krotochwile se mnie? - Nie. Ależ skąd.- zaprzeczył gwałtownie Ventrue.- Uważam jednak twą troską o mnie, nawet jeśli związana z misją tylko, za bardzo miłą memu sercu i uroczą. Bądź co bądź, bycie obiektem troski tak pięknej damy to zaszczyt prawdziwy. - Ja nie Zoszia - warknęła Sarnai z gniewem w oczach i znowu skróciła dystans, tym razem nie chowając dłoni w rękawach. - Nie próbuj ugładzicz, bo rękę odgrysze. Misja czy nie. - w oczach dziewczyny zapłonęła dzikość. - Wrogość niezasłużona, waćpanno.- wampir uniósł dłonie w geście poddaństwa.- Dyć jeno komplementa żem prawił. Toć to tylko słowa, nie ma się co o nie obruszać. Jako sama rzekłaś, tyś nie Zofia, więc powinny ci być obojętne, jeśli nie są miłe. - Ja nie sabawka - warknęła Sarnai - ani podlotek naifny. Mimo wyglondu i płczi mej. Niech posory cze nie mylo. Kchcesz porady, zwiadu, rosmowy, tedy jestem. Ale szłowek głatkich nie kać. - odstąpiła nieco od Ventrue. - Skoro tak sobie życzysz, pani.- skłonił się Ventrue głęboko, mówiąc spokojnym tonem i wyjaśniając.- To nie będę wspominał o twej urodzie, acz… miej baczenie na fakt, że trudno jej nie dostrzec. Małgorzata na przyjęciu w pełni wykorzystywała ten atut, a i nie ona jedna. Znam jej podobne… to dość powszechna taktyka u niewieścich Spokrewnionych. - Ja wojownik a nie sadar em (prostytutka) … - Sarnai warknęła ostatnie słowo, a krzaki lekko poruszyły się, gdy zaniepokojony Tsogt ruszył ku swej pani. Powstrzymała ghula gestem dłoni. - Nie intereszuje mie czo insze robio. - Nie o tym mówię. W naszym stanie… cóż… pewne kwestie przestają mieć znaczenie.- odparł z uśmiechem Ventrue.- A poza tym… uroda i wojowniczość czasami się łączą ze sobą. Słyszałaś może o Achillu? Tatarka pokręciła głową przecząco, zakładając ponownie ręce na piersi. - Kto on? - Wielki wojownik Hellady, który położył pokotem wielu wojowników Troi. Jego siła i umiejętności wlewały strach w serca wroga. Niestety… fatum ciążyło nad nim i przeznaczone mu było pod Troją zginąć w boju. Toteż jego matka ukryła go między córkami króla Likomedesa na Skyros. Gdyż ten wielki wojownik miał też delikatną urodę niczym Apollin, toteż…mógł za dziewczę uchodzić w przebraniu. Ot, dowód to na to że delikatna uroda i waleczność się nie wykluczają. - Mosze tam, gdzie Achillu szyje. Tutaj bycz kobieto nie łatwo.- opowieść wampira nieco ją zaciekawiła - Jeszcze trudniej bycz kobieto wojem. Achillu nie słynny z uroty, jeno siły i menstwa. - wskazała. - Tedy i mnie uroda za jetno. - W zasadzie to był słynny z obu powodów - wyjaśnił z uśmiechem Wilhelm. Sarnai nagle gniewnie naparła na niego całym ciałem: - To szeknij jak tysz sze czujesz jeszli ja powiem, sze tysz mosze i wóc, ale twe pinkno waszniejsze? I twe oczy blyszczo jak gwiazdy na niebie, a usta mientkie i pienknie wykrojene? Nie waszno, sze mieczem dobsze robicz umijesz, bo ten twój miecz tu - musnęła palcami jego krocze - waszniejszy? Jako sie czujesz? Jako wóc? Hmmm? - odstąpiła równie nagle. - Doceniam piękno, przyznaję. Piękno, które widzę w lustrze też.- odparł rycerz z ironicznym uśmiechem.- Nie jestem malowanym rycerzykiem, ale też nie jestem jedynie wojownikiem. Miecz przy moim pasie nie jest jedyną domeną, w której się odnajduję. Jak Achilles, jak Juliusz Cezar wiem że sama walka, same zwycięstwa nic nie dają, jeśli… nie widzą ich inni. Jeśli są zapominane. Że są walki, których mieczem nie stoczysz, a które są równie ważne. Uroda też jest bronią. Gangrelka głową pokręciła: - Starczy bym twasz czi rosorała i traciesz broń. - machnęła ręką z niecierpliwością - Ten temat mnie nie ciekaw. Swoje pofieciałam. Duszo czasu zmitrenszone. A tysz masz wszak czel walczycz z utopcamy. - Niemniej uważam tą rozmowę za wielce intrygującą i jeśli będzie okazja, chętnie znów wymienię poglądy.- odparł kurtuazyjnym tonem wampir. - Wiesz dzieszmy so - z pszodu. - mruknęła Sarnai i ruszyła do Tsogta. - *Pani?* - spytał jej prawa ręka. - *Dziecinne zagrania i humory pokazuje jak dziecko bez dyscypliny i we mgle krążące. Póki żyw, trzeba go jednak mieć w baczeniu, by misja nasza na szwank nienarażona była. Bez niego stracimy połowę ludzi. Jeśli jednak padnie w durnym boju i misja wstrzymana zostanie, nam trzeba dalej jechać. Wtedy odejdziemy po cichu. Daj ludziom rozkazy.* -* Tiim ee, günj, tak jest, księżniczko.* Sarnai ze swymi ludźmi obozowisko oporządzać zaczęła i konie czyścić. O przybyciu Francuza powiadomił ją Ashok. Mongołka wystąpiła kilka kroków ku nadciągającemu przyglądając się mu bez słowa. - Czekawa naradha phawda? - zapytał uprzejmie dziewczynę. - Walka o włacę… Ciepie czekawi? - Marhtwi… cy tylko o wladzę…- wyjaśnił Marcel.- Bo jesli tylko o wladzę to Milos za sybko wchodzi w sporhy. Ot…. czydziestka Wilhelma, za nim pójdzie jak za swym ohjcem. Ale odejdą… jesli Milos go ubije. Gupio dzielic łupy gdzieś na horysoncie, ale ja nie o tym…- wyjaśniał Tremere. - Miklos jak chart. Spuszczon ze …. - słów zabrakło dziewczynie w nieswoim języku - … rosumiesz? To i do gardła się szucza. Tam w dali, kaszden myszli, nowe naciei, nowe domy. - wzruszyła ramionami - Nowy ja. Nas niewiele… - pokręciła głową - … a skoda jeno co do *mongol* - rzuciła. - A ty co kcesz tam znajszcz? - Spokój? Besspieszeńsstwo? - uśmiechnął się Marcel i zgodził się z dziewczyną mówiąc.- Był spokojnenszy pszy tej Malgoszacie. Szkoda sze jej tu nie ma. Zerknął na Milosa dodając.- A moze jeszt? Wsród jego ludsi. To jednak dywagancje na inną noc. A ja… obawiam sie że… wsród nas moghą być ci, którzy dybiom na nase zywota. A dokładnej... na móhj. Tatarka zdusiła uśmiech pomyślawszy, że do właściwego przechodzą powodu tej rozmowy. - Na tfój? A czemu? - udała zainteresowanie. - Mam pamiętiffego fwroga.- wyjaśnił enigmatycznie kainita.- I potęsnego. I nie czujhę siem bespiecznie fw karhocy. Nie wiem, cy zachofanie Milosha jest… jego zahoffaniem, cy tez ktos nim nie … no.. jak mahrionetkom na snurku, po tho by mnie dohwać. - Do tej czas nie paczał z uwago na czebie… a zdaje sze zaczekawion czymsz, kymsz inszym. Czemu ty dowieszasz tym mnie? - spytała z lekkim zaciekawieniem, jaki to powód może kierować Tremere. - Mahrionetka nie mussi być swiadoma celów swego misstsza. Milos udezza w mego obronce, wiec… odsslłania mnie dla prawdiwego lowcy. I ja… chciałem siem sprzymierzyc z tobą. Wyhmiana psysług i sojus.- zaproponował wampir. - Wiecisz, sze ja najniszej sposzrót niech wszystkich. Nie otmawiam, jeno czekafam czemusz wybierasz mie? - Jaghsie nie ufffam, Sofia niedoswiatcona. Marta i jehj ludzi niepewnii… a ty powfiernica Janowa… a twoi s pewnosciom tylko zauffwani. Więc.. wybór jehst chyba jednoznahczny? - spytał retorycznie Francuz. - Chroniecz czę mosze bycz trudno jak my zwiad. Do nas dostępisz, to podejszane bencie i utrudnienie dla nasz. Mokę na obozie baczenie miecz. Tak? - Mysslalem o spaahniu ppod wahsą protekcjhą… zwlasca ze nie wiem co Milos swym luciom na dzien nakaze. Nie chce byc cescią wasni między Ventrue. - wyjaśnił Tremere. Sarnai zmierzyła Francuza spojrzeniem: - Potrafiesz obronne czary? - sondowała. - Trochwę.. - przyznał Lecroix.- Jestem bieghły w róznych stukach. - Jak nałoszysz czary na miejscze spania, moich chronicz tesz, to moszesz dołonczycz do naszego oboszu. Jeno… ja z wami na bakna nie ruszam. Dasz tam ratę? - Porhadze sobhie… - skinął głową wampir.- Mniehj siem utopcow obawhiam niz ukrythej zdhrady… wsal Swahtka mófiła ze one nas nie atakujom. - Dopsze… zatem czekam tfego powrotu. Chocz wykót nie oczekuj u nasz. - Nie jesthem juz tak miekki jak bylem za zycia.- odparł z uśmiechem Tremere i rzekł na pożegnanie.- Dzienkuje. - Pocienkujesz, jak faktyczno bencie czas. - Sarnai skinęła na pożegnanie. Wróciła do swych ludzi by zdać im o czym dyskusja była. Po odjeździe „drużyny utopców” Sarnai w las na polowanie ruszyła, po którym planowała także słów kilka zamienić z Brunonem z Gleisdorfu. |
28-03-2016, 00:40 | #34 |
Reputacja: 1 | Muzyka Kłamca. Zdrajca. Morderca. Nie odegnał od siebie bólu, przeciwnie, przeciągał go nieznośnie. Cierp mości Zach, niech to będzie kara za... Za co właściwie? Za twoje zasługi rycerskie, a jakże. Trupamiś ładnie pościelił. A kobieta? Bić pokłony trzeba, swoje własne dzieci jej z brzucha tak zgrabnie wylałeś. Na podłodze zaległy, w kotłowaninie wątpi i czerwonej juchy. Ruszały się jeszcze nim ich główki, jak dorodne jabłka, pod podeszwą gniotłeś. Tron, tron, tron... Wszystko dla niego. Wszystko przez niego. Każdy kto stoi pomiędzy mną a nim to przeszkoda, nic więcej. Toś przeszkody usunął, wściekły psie, powinszować. Płacz teraz nad swoim dziełem. Łez nie masz, niebogo? Jak i serca do kompletu, nigdy nie miałeś, nawet za życia. Zasługujesz na ten ból i wzgardę, na pomieszanie zmysłów. Kim jesteś, odwieczne pytanie a odpowiedź taka prosta, tuż pod nosem. Zimnym pustym trupem. Duchem, niczym ponad. Spijasz skrawki prawdy w conocnych majakach, zbierasz drobiny rozbite i sklejasz bez ładu a później się dziwisz, żeś potwora ulepił. Kłamca. Zdrajca. Morderca. Cierp. Żryj gówno, robaku spodlony. Marta prawdę ci rzekła, paziu mizerny, co ze spuszczonym łbem za swoją panią drobisz, zawsze z tyłu, sługa na sznurku. Marta. Dzika Marta co inne miała imię, czuję jego smak na końcu języka lecz uchwycić nie potrafię. Ciało niż łeb mądrzejsze, ono pamięta, do niej ciągnie. Kłaki twoje sto lat nosiła na szyi, choć jednej istocie nie jesteś znienawidzony... Ale nie martw się, nadrobisz. Ona dumna i tobą wzgardzi jak przez maskę buty i waleczności dostrzeże jakiś słaby. Jak zrozumie, że ty się nigdy nie zbuntujesz. Nie użresz ręki, która spuszcza ci manto, bo dobrze wiesz, że ci się ono należy. To co ci robi Małgorzata to żadna krzywda. To sprawiedliwość. Kłamca. Zdrajca. Morderca. Skrzypnęły drzwi, w ciemności zamajaczył cień. Już dobrze syneczku, to tylko zły sen. Matka? Skąd ona tu? Szarpnął głową, chciał rzec coś ale krew stała mu w pysku jak błotniste bajoro. Taaa, przez krew mu śpiewa, czarownica. Siedzi w nim, głęboko, gniazdo uwiła. Musiałby ją kawałek po kawałku z siebie wydłubać, wylać z każdą kroplą krwi ale jak to zrobi to już w środku niczego nie będzie, ani jej ani jego. Sięgnął po krew, która w nim chlupotała, jej krew przecież. Na magię wąpierską zużywał, wbrew kostuchy prawom. Im będzie mniej miał w sobie posoki tym i mniej Małgorzaty. Pod skórą, w głowie, w jamie czarnej gdzie ludzie zwykli nosić serca. Jakże za nią tęsknił, łaknął widoku jej rozgniewanej twarzy, warg w kreskę ściśniętych, dłoni miękkich a najbardziej pomysłowych w zadawaniu bólu. Czemu żyć bez niej nie może skoro tak ją nienawidzi? Bo go mami, ot co. Jak Koenitz to głupie dziewczątko. Podniósł się na klęczki tłumiąc pierwsze szarpnięcie głodu. Ktoś się nad nim pochylał. Ktoś brzydszy znacznie niż mateczka. Jej tu nie ma, to zwidy tylko, fałszywe wrażenie. - Coś powiedział? - Nikogo nie znaleźli panie. Żadnego godnego ciebie - Nic to. - Może zawezwać którego z naszych? - Nie, nikogo z was nie ruszę. Macie być w pełni sił. Raca wniósł z sieni wiadro pełne wody. - Panna Marta je dla ciebie panie przyniosła. Dla niego? Nie potrafił sobie przypomnieć kiedy ktoś zrobił coś dla niego nie mając w tym interesu. Chyba, że Marta go miała? Dobrze robił sprzymierzając się z nią? Tak mu podpowiadała intuicja, tylko jej się zwykł słuchać bo przecież nie wspomnień. - Pewnie po to bym się w nim utopił – wyżymał z siebie odrobinę wesołości i do wiadra się powlókł by w istocie głowę weń wsadzić. Z orzeźwieniem spłynął dystans, koszmary rozchodził się po kościach. Zmywał z siebie krew, strój przyodział gotów czoła stawić następnej nocy i tejże wyzwaniom. Użalanie się ci nie przystoi, jesteś Ventrue, urodziłeś się by rządzić, urodziłeś by coś znaczyć. By kłamać. Zdradzać. Mordować. Tron, tron, tron... Tobie pisany. Przez krew przyobiecany. Nie jesteś już tamtym potworem. Nie jesteś i nie będziesz. Dziś to sobie udowodnisz. A później jutro i pojutrze udowadniał będziesz, aż po zasrany koniec świata. * Władza to nie coś o co się prosi. Ją się bierze i egzekwuje. Koenitz tego nie zrobił i sam był sobie winien. No dobrze, czerpał z tej zabawnej debaty odrobinę przyjemności, może nie powinien. Od początku nie była to przecież walka o władzę, jak niby Zach miałby stanąć na czele tej wyprawy skoro miał w niej lichy parytet? Wyszła natura Venrue bo z tak marnymi atutami ugrał aż za wiele zamieszania. Ciekaw był co Koenitz z tym zrobi. * Słuchał w skupieniu Marty gdy mapę kreśliła patykiem w czarnej ziemi. Ich ludzie się tymczasem w jedną sforę zbili obierając dogodne miejsce na uboczu, tuż przy ścianie lasu. Nie potrzebowali wyjątkowych zachęt, rozsiadali się w mieszanych grupach by się zaznajomić, przegryzali mięsiwo i zapijali winem. Geza usiadł wespół z Popielskim, prawice sobie uścisnęli i o czymś rozprawiali. Pozostało im tedy czekać aż ich państwo z wojaży powrócą. Na miejsce stawił się Milos w towarzystwie jednego jedynie człowieka. Koenitz kazał się samemu rządzić względem liczebności a łatwiej jedną przynętę dopilnować niż kilka naraz. - To Mika, mój pocztowy – przedstawił mężczyznę o długich włosach i smagłej cerze. Urodny się nawet ów raca zdawał, dopóki stał profilem. Z przodu tracił znacznie na ogładzie, bo lewa strona twarzy była jedną bodaj blizną, wyjątkowo rozległą i szpecącą. Mika skłonił się płytko i począł żagwie uczestnikom wyprawy rozdawać. Bez światła niewiele na bagnach zdziałają, nawet jeśli księżyc nie skąpił im z góry swojego majestatu. - To jaki jest plan? - Węgier zarzucił pytanie Koenitzowi. Obu raców ubranych było skąpo, bo zwyczajnie rozebranych ode pasa wzwyż ukazując mozaikę twardych mięśni i ścięgien. Stalowe pancerze na taką potyczkę byłyby zawadą, dociążając na dno swoją wagą, waciaki podobnie, chłonąc żarliwie wodę i skutkując tym samym. Zach uwiązał do pasa z bronią kraniec liny, drugi podał podkomendnemu aby supeł podobny zaplótł u siebie. Dwa metry sznura ich z Miką łączyły, na tyle dużo aby wprawnie walczyć ramię w ramię, i na tyle mało by w razie gdyby go utopce pod wodę wciągnęły zdołał go Zach prędko na brzeg wywlec. Znali się jak łyse konie, w bitce niemal czytali sobie w myślach, obaj szczupli, zwinni jak wiewiórki. Na tle zbrojnych Austriaka czy zakonników Jaksy wyglądali na dzikoludów, prymitywnych i nieokrzesanych, golizną świecących. Czekali na znak do wymarszu niecierpliwie, przestępując z nogi na nogę, łażąc w tę i z powrotem jak ogary przed polowaniem, gdy rozbrzmiały już znajome ryki rogów i tylko czekać aż w pogoń pójdą. Mika zapatrzył się zapamiętale na Martę i jej wilczura, powiedział Zachowi coś w rzężącej węgierskiej mowie co tamten zbył krótką ripostą i krzywym uśmiechem. |
01-04-2016, 15:12 | #35 |
Reputacja: 1 | Kiedy grupa zbierała się na mokradła, okazało się że Tatarzy to nie jedyna grupa która która zostaje w obozie. Mości Borucki obwiesił Koenitzowi że ludzie Zofii także zostają. Samej wampirzycy nie było widać od jakiegoś czasu, nie trudno było się więc domyślić że decyzje Borucki podjął sam. A bez zgody Zofii ani myślał ryzykować jej ludzi. Chociaż najwyraźniej oni sami niekoniecznie zgadzali się z tym osądem. Jakiś czas po wyruszeniu grupę nadgoniła dwójka jeźdźców. Jeden, rudowłosy, przedstawił się jako Miłorad Azarkiewicz. Ubrany w lekką zbroję, na plecach miał przerzuconą ciężką kuszę i półtorak, a na twarzy ciepły uśmiech który nie sięgał oczu. Drugim był Ludomir Feliński, brunet, ubrany w lekką zbroję, z mieczem u pasa i halabardą przypiętą boku konia. W oczach widać było zdeterminowanie… I wyraźną niechęć do towarzystwa w jakim przyszło mu przyjechać. Zapytani o to dlaczego zdecydowali się do nich dołączyć pierwszy z nich uśmiechnął się promiennie. – Nie mogliśmy stać z założonymi rekami podczas gdy nasi towarzysze broni walczyć będą z potworami! Jakże mógłbym żyć ze świadomością że coś tak przyziemnego jak rozkazy powstrzymało mnie przed poczynieniem tego co słuszne?! … Brzmiało to tak okrutnie nieszczerze, że trzeba by być jednocześnie głupim i naiwnym by to kupić- - … To co powiedział Azarkiewicz. -ale najwyraźniej tej wersji planowali się trzymać, bo jego towarzysz potwierdził jego słowa... Nawet jeżeli przy tym minę miał jakby mu kazano zjeść końskie łajno. Zanim wyruszyli, zakonnik poruszył dość kłopotliwą kwestię. Czy godzi się dzieci, nawet przeklęte, zabijać? Jednakże Francuz podszedł do tej kwestii inaczej. Zamyślił chwilę i zaczął mówić. - Rozumiem twe wahanie, acz sytuacja jest inna niż waść sądzisz. Po śmierci duch opuszcza ciało i udaje się do Nieba lub Czyśćca lub Piekła. Czasem więzi z ziemskim żywotem bywają zbyt silne i przykuwają duszę do miejsca, w którym zginęło lub które kochało. Ale nie do ciała monsieur Jaksa.- wyjaśniał w niemal nabożnym skupieniu. - Ziemska skorupa po śmierci pozostaje tym czym była za życia… skorupą, którą inny duch... częstokroć zły, może zasiedlić. Jestem więc pewien, że miłosierny Bóg owe niewinne duszyczki już zabrał do siebie, a w ich miejsce posłał owe złe duchy… więc nie ma tu czego egzorcyzmować. Zresztą nie ma nikogo wśród nas, kto mógłby takie egzorcyzmy odprawić. To wszak religijna sprawa.- A i zapytany o plan Koenitz taki miał.- Musimy dotrzeć do tego placu na środku bagien. Moi podwładni…- Wskazał na czwórkę swych rycerzy, którzy jechali wraz z nim.-... zebrali nieco chrustu, więc rozpalimy duże ognisko. Nasi śmiertelni towarzysze będą więc mieli czym się bronić, podczas gdy my będziemy działać na obrzeżach z dala od ognia. Jeśli to co mówiła Swartka jest prawdą… ludzie przy ogniu będą przynętą, a my na obrzeżach pułapką, która się zamknie.- Wilhelm miał więc plan obgadany z Martą. Całkiem sensowny zresztą plan. O ile zdołają go zrealizować. Podróż zaczęła się od upadku. Upadku Jaksy. Toreadorska nadwrażliwość wyostrzyła mu słuch, by mógł usłyszeć każdy najcichszy dźwięk. Problem polegał na tym, że było to dobre rozwiązanie w sytuacji innej niż ta… Rycerze Jaksy i rycerze Koenitza jechali w pełnych zbrojach płytowych. Hałasujących przy każdym ruchu. Konie drżały i tupały kopytami. Niby zwykłe dźwięki podróżnych, ale wzmocnione przez czuły słuch zamieniły się kakofonię bólu, która zwaliła Jaksę na ziemię ogłuszając go na kilka chwil. Czasami nadmiar czujności bywa zabójczy. I był też niepotrzebny... Drużyna ruszyła przez bagna, Swartka na przedzie, za nią Koenitz ze swymi czterema wojakami, pomiędzy nimi Marcel rozglądając się niepewnie. Dalej Jaksa ze swymi i Marta wraz z Zachem zamykali ten pochód przez bagna. Obok Marty zaś szybko przypałętał się rosły wilk pieszczotliwie zwany Djamencikiem. Takoż i ta sama wampirzyca wstrzymała całą wyprawę na kilkanaście minut, składając obiatę istotom zamieszkującym to miejsce i przy okazji odprawić gusła. Z dala od oczu Jaksy i jego zakonników… jak to powiadają, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal? Grobla była szeroka, tak że w czasach świetności dwa wozy mogły jechać obok siebie. W czasach świetności jednakże… teraz grobla się rozpadała i za wiek lub dwa nie będzie po niej śladu. Niemniej pośrodku nadal była twarda i solidna. I wozy jadąc rządkiem pewnikiem bez kłopotu ją pokonają. Tak jak jadący w grupie Spokrewnieni i ich ludzcy towarzysze. Konie na jakich przemierzali to bagno, były od małego przy nieumarłych chowane toteż nie odczuwały strachu przyrodzonego im z natury wobec Kainitów. Ale też nie odczuwały lęku wobec innych nadnaturalnych stworzeń. Rzecz przydatna, gdy się szło na vozhdy… mniej, gdy się chciało liczyć na ich czujność. Niemniej czujność nie była potrzebna, sądząc po nonszalanckim zachowaniu Swartki. W ogóle nie była potrzebna. Utopce… gdy już drużyna wjechała głębiej w bagna, nie próbowały się ukrywać. Ani czujność, ani nadnaturalny słuch, ani wilcze oczy nie były potrzebne… Bo wszyscy je usłyszeli. Wyliczanki wymawiane ni to dziecięcym ni to upiornym głosem, wszyscy je ujrzeli... Pokraczne ciemne sylwetki wychudzonych dzieciątek wynurzające się z bajorek i siedzące na tafli wodnej jak na twardym gruncie… by nagle zanurzyć się tylko po to by wynurzyć się w innym miejscu w przeciągu kilku mgnień oka. Dzieci ukrywające się głęboko w mroku, dzieci skrzekliwym głosem wyszeptujące upiorne wyliczanki. Pokraczne kreatury, które tylko Swartce nie mroziły krwi w żyłach. Czatowały, zbliżały się niepewnie wynurzając się z bajorek coraz bliższych całej drużynie, ale póki co… zbyt daleko. Jakby prowokowały swą obecnością, swymi rymowankami Ciepłych by podeszli do nich, by weszli w głąb bagnisk na swą zgubę. Sarnai wyruszyła polować, o zmroku, na skraju bagien i lasu. Sama. Na jakąż zwierzynę teraz warto się wybrać, jaką ubić, jaką znaleźć? Puszcza Królestwa Polskiego nawet tak blisko Krakowa, kryła w sobie odwieczne sekrety i tajemnice jeszcze z czasów, gdy żaden dzwon nie rozbrzmiewał nad tą krainą. Swartka była tego dowodem. Sarnai ruszyła na łowy… co uda się jej złowić? Czas pokaże.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
01-04-2016, 19:35 | #36 |
Reputacja: 1 | WCZEŚNIEJ ‘ Wampirza polityka… ‘ Czajkowski pokręcił lekko głową. Kiedyś uważał że skoro z wiekiem ludzie nabierali rozumu, to wampiry musiały być zaiste niezwykle roztropnymi stworzeniami. Co za kretynizm. - … Co o tym myślisz, mości Borucki? -O czym niby?- zapytał Borucki zaskoczony jego słowami. – Czy pozwolić ludziom iść. Panienka Zofia z pewnością zechce Pańskiej opinii… Jak tylko ktoś jej zrelacjonuje co zostało ustalone. - A niby po co? Niech se oni własnych ludzi jako zanęty używają. Po co niby my mamy iść?- wzruszył ramionami Borutek. – By pokazać… - jakiego to słowa zawsze używał jego ojciec… ? - ... Solidarność? Czajkowski również wzruszył ramionami. Wcale nie palił się do tego pomysłu bardziej niż Borucki. – Dla niektórych to istotne. - Solydarnoość? A cóż to za wymuskane słowo? Ciebie pewnie benedyktyni musieli uczyć retoryki.- zaśmiał się Borucki i wzruszył ramionami.- Kainici o naszą solidarność czy lojalność nie dbają. Jak potrzebują to spojrzeniem potrafią ją wymusić.- - … Teraz raczej sobie na to nie pozwolą. – zasugerował ostrożnie. - … Nie uśmiecha mi się iść do bitwy pod wpływem złego uroku… A i dla nich chyba lepsi byliby tacy, co do walki idą z własnej woli? -Uuuu tam urok. Idziesz za wielkim wodzem. A wąpierze mogą sprawić byś uwierzył, że są wielkimi wodzami… to się nazywa… noo… jak to było… chryzma. Czy jakoś tak.- starał się wyjaśnić Borutek.-Nie przejmuj się tak tym.- Mężczyzna nie odzywał się chwilę, po czym raz jeszcze pokręcił głową. – Nie planuje. Jeżeli decyzją Boruckiego było żeby nie iść… Nie jemu było się z tym kłócić. * * * … Co za bajzel. Niepozorny mężczyzna rozejrzał się po lesie, lustrując uważnym wzrokiem okoliczne drzewa. Zaczerpnął powietrza i jeszcze raz zakrzyknął. – Panienko Zofio! … Nic. Poczekał chwilę i ruszył dalej. Nie miał najmniejszej ochoty grać niańki, zwłaszcza dla kogoś kto, był w stanie wyrwać mu kręgosłup przez klatkę piersiową, ale… Ktoś musiał Panienkę znaleźć, a nikt inny się do tej roboty nie palił. - … Panienko Zofio! … Nic. Ruszył dalej. Czym Panienka się tak poirytowała? Żochowski mówił, że zobaczyła coś w karocy Koenitza… Tej samej, w której jeździły dzieciaki. O to chodziło? Wożenie własnego jedzenia było dość makabryczne, ale nie mógł to być dużo gorszy widok od uśmiechu tej wampirzycy co ich prowadziła. … Jak Popielski go ścierpiał, było ponad nim. - … Panienko Zofio! … Ni- – Tak? Rozciecha zamarł, po czym odwrócił ostrożnie głowę. Dziewczyna stała kilka metrów od niego, ze zmizerowanym wyrazem na twarzy. Nie słyszał jak podchodziła. Czyżby upływ lat zdążył już stępić jego zmysły? Gdyby to był ktokolwiek inny, czy nadal by oddychał? Wyrzucając myśl z głowy, mężczyzna przyjrzał się jej uważnie. Wampirzyca odruchowo odwróciła wzrok. Od razu zauważył brak wisiorka… I poplamione czerwienią policzki… Ale wargi nie były splamione… - … Proszę. – Wyciągnął szmatkę z kieszeni, i polewając ją wodą z bukłaka wręczył wampirzycy. - … Nie chciałem ci przerywać posiłku. Masz jeszcze trochę na policzkach. – E? Ja… – zawahała się, chcąc zaprzeczyć, ale po chwili przyjęła szmatkę. - … Dziękuje. odparła cicho, odwracając się i przyciskając szmatę do twarzy. Szlachcic poczekał cierpliwie aż wampirzyca doprowadzi się do porządku. – Powinnyśmy wracać. – zauważył, a Zofia przytaknęła zrezygnowana. - … Wszyscy pewnie czekają… Eh, zrobiłam scenę… To tyle jeżeli chodzi o dobre pierwsze… Drugie… I trzecie wrażenie… Rozciecha odkaszlnął, przerywając jej werbalne samobiczowanie zanim mogła się rozkręcić na dobre – Obawiam się, że mogli już wyruszyć. Na bagnach przed nami zaległy się utopce. Trzeba je przepędzić zanim będziemy mogli przejść. – E? Eeeeeeee?! – wampirzyca wytrzeszczyła oczy. – To co my tu robimy?! Nie, chwila, wiem co ja tu robię, co ty tu robisz?! Co robią nasi ludzie? – Siedzą w obozie. Taka decyzja Boruckiego. – Że co?! To wszyscy ryzykują życie, dla dobra wyprawy, poza nami?! I Tatarami, ale Rozciecha uznał że lepiej ten fakt przemilczeć. Nie wszyscy reagowali przychylnie na porównywanie ich do innowierców.... Co miał jej powiedzieć? … Zawsze zostawała prawda. - … Część uważa że to zły pomysł… Ryzykowny i niepotrzebny… Do tego… – spojrzał w te przekrwione, piwne oczy. – Jesteśmy ludźmi twoimi i Boruckiego. Los innych ludzi… Innych wampirów… Niespecjalnie nas obchodzi. Przykro mi. Wampirzyca nie odzywała się słowem przez jakiś czas. W końcu uśmiechnęła się smutno. – Oczywiście… Przecież nie będą ryzykować życia dla nieznanych wampirów, kiedy ich własna płaczliwa dziewucha ukrywa się w lesie… A nawet gdyby… Nawet gdybym tam była… Dlaczego mieliby pójść ze mną? Nie mam ani doświadczenia w walce, ani charyzmy… Przyjechałabym sama… I wszyscy widzieliby, jaką farsa jest „Oddział Zofii”. – pociągnęła nosem, a zakłopotany szlachcic niezgrabnie poklepał ją po ramienia. – A mimo to… Muszę tam iść! – wyprostowała się nagle. Jej twarz... Nadal wyglądała jak siedem nieszczęść, ale tym razem wyczytac się dało na niej coś wiecej. Zdecydowanie. – Dziękuje panie – - zapomniała jego imienia. Cholera. – Aaaa, bez znaczenia! Dziękuje! - z wdzięczności potrząsnęła mu rękę. Dość gwałtownie. - Dziękuje dziękuje! Zobaczymy się po moim powrocie! … I już jej nie było. * * * Zofia wpadła do obozu jak dzikie zwierzę, rozglądając się pośpiesznie dookoła. Zmachany Rozciecha wbiegł tuż za nią. Biedak sprawiał wrażenie jakby zaraz miał zejść na zawał. – Przygotujcie Ko- – W końcu! – Kryński poderwał się do góry z szerokim uśmiechem, przerywając Zofii w pół słowa. – Nigdy nie walczyłem z utopcami. Jak myślisz Domasz, czy one w żyłach mają krew czy bagno? - Krasicki wzruszył ramionami, nie wykazując najmniejszej chęci dołączenia do wyprawy. – Ah, nie mów! Sam sprawdzę! Oppersdorf, przygotuj konie! Zofia cofnęła się odruchowo, nie spodziewając się tak entuzjastycznej reakcji. Obejrzała się po reszcie, mając nadzieje że ktoś jeszcze się poderwie... Ale nikt nie powstał. -Co waćpanna robi!- krzyknął Borucki karcącym tonem podbiegając do dziewczyny. – A-ah, Mość Borucki. – wampirzyca odwróciła się trochę zagubiona, ale z rzadką dla siebie determinacją szybko zebrała się w sobie. – Jadę pomóc L-… Koenitzowi i reszcie. – odparła pewnie, zająknąwszy się tylko raz.. - To wielce szlachetne, acz niepotrzebne…- podrapał się po policzku Borucki.-Siła tam ludzi idzie i Kainitów. Nie musi i panienka się pchać.- – … Wiem że to niepotrzebne. – zgodziła się wampirzyca cichym głosem, ku zaskoczeniu niektóry. – Wiem że to nierozsądne, źle przemyślane, i pewnie będę się wszystkim plątać pod nogami jak kompletna idiotka… Ale… Ale! – powtórzyła, tym razem głośnie. – Nie mogę już więcej stać na uboczu! Nawet jeżeli dopiero się poznaliśmy, to wszystkim nam przyświeca jeden cel! Jeżeli oni są gotów ryzykować życie dla sprawy… – Nieżycie. – poprawił ja Krasicki. – E? – wampirzyca odwróciła gwałtownie głowę, kompletnie wybita z rytmu. – Życie, nieżycie, co za różnica! O czym to ja…. - zaczęła ponownie, gubiąc wątek. - Cóż… waćpanna może ruszać. Utopce panienki nie zaczepią.-zadumał się Borucki.-Ino ludzi nie ma co brać. Wystarczająco dużo już wyruszyło.- – Spokojnie Panie Borucki, wcale nas tak dużo nie idzie. Okazuje się że największe jaja to ma w tej całej kompanii Panienka Zofia! – oznajmił głośno Kryński. -Jeno nie jajami się walczy, a szablą i rozumem.- odparł cynicznie Borutek.-Poza tym nie wojna, ino polowanie nobili z ludźmi jako zanętą- – Z zawodami na najdłuższego fiuta między Zachem a Koenitzem na dokładkę. - prychnął Górka, obrzucając wielkiego wojownika wrogim spojrzeniem. - W dupie mam tą całą sprawę. – Boś tchórz bez grosza. – wyśmiał go Domasz Krasicki. – Przypominam, po ostatnim pokazie stawki idą dwa jeden dla Koenitza. Nadal faworyt, ale Zach nadrabia przewagę! – ... Jebać. – skomentował Żochowski i rzucił blondynowi srebrnika. – Jeszcze jeden na Zacha. – Tylko srebrnik? Nie mów że już wszystko na tą cycatą blondynę wydałeś! - … Nie wydaje mi się… – nadal dyszący Roziecha zwrócił się do Boruckiego, ignorując przekrzykującą się w tle hałastrę. - Żeby ktokolwiek poza mną… I Panem Kryńskim…planował panience Zofii towarzyszyć. Sam też nie wydawał się specjalnie palić do tej wyprawy. - Skoro panienka nalega, to niech panienka rusza. Ale nie ma co się pchać między miecz Koenitza a szabelkę Zacha.- stwierdził Borucki.-Jeszcze nie…- – Nie mam zamiaru się pchać przed miecz żadnego z nich! – zaprotestowała gorąco Zofia, z nutą irytacji w głosie. – Jeżeli o mnie chodzi to mogą cały tydzień się na szable nadziewać, dopóki nie rozwiążą swoich problemów – co masz na myśli „z ludźmi jako zanętą”? – zmieniła gwałtownie temat. -Potwory Kainitów się nie capną. Nieumarli są im obojętni. Pewnikiem nie wyjdą nawet, jeśli same wampiry by szły. Więc… ludzie idą także po to by wyciągnąć te potwory z bagien.- wzruszył ramionami Borutek. Wampirzyca ścisnęła usta, spuszczając oczy. – Mimo tego… Mimo że wiedzieli że będą tylko przynętą… I tak zdecydowali się pójść. – podniosła głowę energicznie, zaciskając pięści i raz jeszcze prezentując swoją determinację. W tej sprawie – Tym bardziej muszę tam jechać! – Może niech panienka trochę ochłonie, bo nam tu stanie w płomieniach od tego entuzjazmu. – skarcił ją przyjacielskim tonem Kryński, kładąc wspierająco rękę na jej ramieniu, chociaż szeroki uśmiech zdradzał że jemu ten ogień w jej oczach nie przeszkadzał. – Spokojnie panie Borucki, przypilnuję by panienka Zofia nie zrobiła nic głupiego. A Pan Rozciecha niech zadba o konie. Będziemy musieli je zostawić przed mokradłami… – Ktoś musi ich pilnować. Jasne. – zgodził się natychmiast Rozciecha, z zauważalna ulgą wypisaną na twarzy. Ostatnie czego chciał to tłuc się z potworami po bagnach, ale był po części odpowiedzialny za aktualny obrót spraw, więc nie mógł tak po prostu nie jechać… Czajkowski pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Nie było dłużej sensu ich odwodzić. Z Kryńskim i Rozciechą u boku Zofii miał przynajmniej pewności że ta nie zrobi nic głupiego… – Hej chłopaki! – dalsza rozmowę przerwał im Oppersdorf, prowadzący konie. – Nie widzieliście przypadkiem szkap Azara i Ludka? Coś nigdzie ich nie mogę znaleźć... … Usta Czajkowskiego zbiegły się w wąską linię. Azarkiewicz i Feliński, oczywiście… Skierował wzrok na Kryńskiego i skinął głową. Wojownik odpowiedział tym samym Już on będzie wiedział jak się tą sprawą zająć. – Musieli ruszyć przodem, łobuzy jedne. – odparł z uśmiechem Kryński, popychając lekko Zofię w stronę koni. – Czas nagli panienko. – Ee-e? T-tak jest! – dziewczyna wyprężyła się jak struna, i podskoczyła do konia. Zamarła bez ruchu. – E, ehehe. A tak właściwie… – zaśmiała się nerwowo, odwrócona plecami do reszty. – Jak się jeździ konno?
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
07-04-2016, 14:58 | #37 |
Reputacja: 1 | Maszerowała Marta za kawalkadą rycerstwa, co w pochodzie las wypełniało brzękiem uzbrojenia i gwiazdy zawstydzało blaskiem wypolerowanych puklerzy. Na tym tle Zach mało imponująco się prezentował. Jak i Jowgajła w wilczurze na surowe, bure płótne zarzuconej pośród butnych polskich panków, kolorowych jak motyle, złotem i drogimi kamuszkami się skrzących. |
07-04-2016, 15:17 | #38 |
Krucza Reputacja: 1 | Sarnai ruszyła na łowy, samotnie co jednak było dobrym wyborem. Po nocy ludzie raczej nie powinni polować… zwłaszcza w okolicy bagien, więc dziewczyna cieszyła się swą samotną wyprawą. Sarnai nie była jednak człowiekiem i wykorzystując swe sztuczki mogła szybko przemierzać okolicę pod postacią wilka. Było to szybsze podejście i bezpieczniejsze i pozwoliło poczuć zapachy. Czarna wilczyca sprawdzała okolicę węsząc i nasłuchując, szukając ofiary do zaspokojenia swego głosu. I w końcu udało jej się złapać trop… smakowity. Klępa łosia. Duże i zwinne zwierzę. Godny łup. Zagrożenie dla pojedynczej wadery, ale nie dla łowczyni mogącej szyć z łuku z dalszej odległości. Przemierzyła ostrożnie bagnisty obszar kierując się jej tropem. I w końcu dostrzegła ją. Dorodna samica, pasąca się wśród moczarów. Wilczyca przylgnęła brzuchem do ziemi nasłuchując i obserwując okolicę. Wciągnęła powietrze raz jeszcze i powróciła do swej ludzkiej postaci. Powoli nałożyła cięciwę na łuk i strzałę. Dokładnie przymierzyła by trafić samicę jednym pociskiem i...wypuściła strzałę celując w szyję. Celny strzał! Zranione zwierzę z jękiem rzuciło się do ucieczki, a Sarnai poczuła tą słodką woń świeżej posoki. Nie była co prawda tak ożywcza lub smaczna jak ludzka, ale i tak pobudziła głód. Tatarka wyprysnęła ze swej kryjówki gnając za uciekającą zwierzyną. Kierowała się węchem. Słodki, mamiący, przyciągający zapach krwi wypełniającej się teraz podnieceniem i strachem ofiary. Sarnai poczuła, że jej bestia również raduje się z tego pościgu. Biegła zgrabnie omijając oślizgłe kamienie, porosłe mchem konary. Czuła zapach zwierza przed sobą, czuła smak krwi w ustach, poczuła i kły pojawiające się z dziąseł. Gdyby mogła roześmiałaby się dziko w głos na to uczucie… Klępa była godną przeciwniczką. Stara samica nie chciała się tak łatwo poddać i kluczyła zwinnie zawsze parę kroków przed Sarnai. Po jej stronie był bowiem fakt, że znała te bagna, a niziutka intruzka nie bardzo. Niemniej upływ krwi i przeszyta tchawica utrudniająca oddychanie coraz bardziej utrudniały jej ucieczkę. Aż w końcu potknęła się i zachwiała dając Tatarce okazję do ataku. Dziewczyna wykorzystała tę szansę natychmiast rzucając się na zwierzę i wgryzając się w kłąb. Zatopiła kły przytrzymując zwierzę mocno. Pierwszy łyk, drugi, trzeci… Sarnai poczuła ciepło rozchodzące się po jej członkach i smak, zapach posoki wypełnił jej zmysły. Piła póki nie poczuła, że osłabione zwierzę gaśnie i pada wstrząsane przedśmiertnymi drgawkami. Odskoczyła by nie dać się przygnieść i dobywając ostrza dobiła samicę łosia. Szeptała przy tym uspokajająco i dziękowała duchowi martwej klępy za dar vitae. Odciągnęła truchło i okryła je gałęziami i opadniętymi liśćmi. Zaraz o świcie, przyśle swoich ludzi, by zabrali choć trochę mięsa. Posilona, ponownie zamieniła się w czarną wilczycę i węsząc ruszyła tropem wyprawy utopców. |
07-04-2016, 18:53 | #39 |
Reputacja: 1 | wszyscy
|
07-04-2016, 21:20 | #40 |
Reputacja: 1 | wszyscy c.d. Podczas gdy wyprawa powoli poruszała się do przodu, z tyłu dołączyli do jej orszaku spóźnialscy. Mości Kryński, z siedzącą przed nim Zofii, i wyraźnie niepocieszony Rozciecha. Ten pierwszy energicznie pomachał towarzyszom na powitanie. – Dobry wieczór, przyjaciele! Wybaczcie spóźnienie. Zofia nie odezwała się słowem. Zamiast tego przyglądała się dzieciom. Jakikolwiek entuzjazm jaki czuła do tej wyprawy szybko wyparował, i po chwili jasne się stało że najchętniej kazałaby Kryńskiemu zawrócić konia. Zamiast tego spuściła wzrok, próbując zignorować makabryczną piosenkę. - Miło że waćpanna do nas dołączyła. Martwiłem się o nią.- rzekł dworskim tonem Koenitz kierując swe słowa o Zofii. Zofia wymamrotała coś niemrawo, nie podnosząc wzroku. – To jaki jest plan Panie Koenitz? – zagadnął zamiast tego Kryński. – Czego spodziewamy się znaleźć na wyspie? - Miejsca na duże ognisko i umieszczenie ludzi i zwierząt w środku, my zaś przyczaimy się na obrzeżach. Nasza przewodniczka twierdzi, że stwory powinny nas zignorować, gdyż zimnych nie topią, więc pozwolimy im nas minąć, a potem zamkniemy pułapkę.- Zach wysunięty sporo na przód w ślad za przewodniczką obejrzał się na przybycie Zosi i przywitał ją kurtuazyjnym skinieniem. - Rozpalajcie rzeczony ogień, nie ma na co czekać - spojrzał na zakutych w stal rycerzy Koenitza. Zofia szturchnęła swoje wojownika i wskazała głową na francuza. Kryński posłusznie zrównał z nim konia. – Um, przepraszam Panie… – zaczęła cicho. Znów zapomniała czyjegoś imienia. – Wiem że pewnie już na to za późno… Ale… Czy nie ma jakiegoś… Rytuału… Który pozwoliłby im… Przejść na drugą stronę… W bardziej bezbolesny sposób? -Nasz uczony kolega stwierdził iż te pokraki to… nie są dzieci, a ich puste martwe ciałka opętane przez złe duchy. Duszyczki owych niewiniątek… ponoć już dawno przeszły do Pana w niebiesiech.- wyjaśnił uprzejmie Wilhelm. Wampirzyca wydawała się tą informacją minimalnie… Być może nie podniesiona na duchu, ale mniej przygnębiona. Martowy warchoł zrobił się jednolicie biały na gębie, co wampirzycę wprawiło w wyraźnie dobry humor. Puściła kark Dyjamenta, żeby Bileckiego po ramieniu poklepać. Koenitzowym rycerzykom biedzącym się nad draską kawał kory brzozowej zza pazuchy dobyty podała i stanęła na powrót za Węgrem i przewodniczką. Paznokciami drapała po drewnie włóczni i nuciła jakąś węgierską melodię. Nad wyraz fałszywie. Dotarli na miejsce, które kiedyś było osadą ludzką. Płaska przestrzeń usypana z ziemi pośrodku bagnisk, z gdzieniegdzie widocznymi kamiennymi pozostałościami po fundamentach. Osada była kiedyś spora… mogła składać się nawet z czterdziestu budynków. Koenitz zarządził usypanie stosu z chrustu i jego ludzie szybko się do tego zabrali. Marcel oddalił się nieco stosu, tak jak i sam Ventrue. Gdy stos zapłonie, instynktowny lęk przed odstraszy Kainitów od centrum wyspy. Z czego i Tremere i Ventrue zdawali sobie sprawę. - Proponuję ustawić się na granicy obszaru… każdy z nas wybierze sobie swój kawałek ziemi do obrony. Przepuścimy stwory do środka obszaru i wtedy dopiero zaatakujemy.- zaproponował Wilhelm pozostałym spokrewnionym. Jaksa kiwnął głową i rzekł: - W takim razie ja pilnuję wschodu. Zsiadł z konia. Odwiesił kopię i tarczę, które świetnie sprawdzały się z konia, jednak na ziemi były wyjątkowo nieporęczne. Ruszył na wskazaną pozycję. - Pani raczy? - Milos zajął miejsce po okręgu obok krzyżowca i Swartce wskazał punkt nieco dalej. Mice nakazał gestem iść ku centrum placu i rozpalanego ognia. - Trzymaj się go - nakazała Bileckiemu Marta i popchnęła go lekko za odchodzącym Węgrem. Stanęła niedaleko Swartki. Nachyliła się jeszcze, by musnąć palcami wilczy grzbiet. Dyjamenta odsyłać do ogniska nie zamierzała. Basior krążył niespokojnie niedaleko niej, łbem w stronę moczaru zarzucał. Zofia zamieniła jeszcze ze swoimi ludźmi parę słów, a potem zwróciła się do reszty wampirów. - … To mi zostaje… Zachód? – Upewniła się. W ręce ściskała kurczowo łuk, a u pasa wisiał podarowany wcześniej buzdygan. Choć widać było że najchętniej nie użyłaby żadnego z powyższych. - … Chciałam tylko powiedzieć… Powodzenia. Otworzyła jeszcze usta, jakby miało to być zaczątkiem jakieś dłuższej podnoszącej na duchu przemowy, ale po chwili zamknęła je bez słowo. Odwrócił się i pośpiesznie podbiegła na swoje miejsce. Koenitz i Marcel stanęli naprzeciw Gangrelek i Węgra… Wilhelm dokładnie na przeciw Zacha, a Tremere Swartki… Ludzie skupili się na podsycaniu coraz większego ognia pożerającego zgromadzony słów, a mamroczące utopce… zbliżały się. Zaciekawione mamrotały pod nosem swoje wyliczanki. Teraz już łatwiej je było policzyć, całą dwunastkę… zaciekawione zbliżały się do ludzi którzy skupili się w środku. Obecność wampirów nieco ich niepokoiła, zwłaszcza od Swartki zdawały się uciekać, ale… powoli podkradały się niezgrabnie w kierunku ognia i… Teraz łatwiej można się było im przyjrzeć….ciałom będące pokraczną parodią ludzkich i twarzom nie mającym nic wspólnego z obliczami dziecięcymi. Zach bacznie przyglądał się potworom, które ciągnęło ku żywym ustawionym wokół ognia. Odczekał aż wszystkie przekroczą wyznaczoną przez nich granicę, a przynajmniej do czasu aż któraś z maszkar nie rzuci się na ich ludzi. Nie wypatrywał sygnału, sam wybrał moment. Spalił własną posokę aby wzmocnić siłę. Skrócił dystans między jednym ze stworów, zaszedł go od tyłu i pewnym ruchem zamachnął się by ściąć łeb. |