Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-03-2016, 13:49   #31
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację


Dokładnie pamiętała moment, w którym ta myśl pojawiła się pierwszy raz.

Zmierzch zapadł niedawno, ona obudziła się pierwsza. Drewniane wiadro zepchnęła jednym palcem z cembrowiny, poleciało w głąb studni, rozbiło cienką taflę i z pluskiem poszło pod wodę. Zaczęła kręcić korbą i wtedy ją tknęło.

Muszę go zabić.

Wyciągnęła cebrzyk, za pałąk go ujęła i przeszła do chaty smolarzy, którą na schronienie zajęli. Idąc, pochlapała sobie spódnicę, materiał zesztywniał zaraz jak blacha. Tej jesieni przymrozki przyszły szybciej niż zwykle.

Wiadro Milosowi do sieni wstawiła nie wchodząc do środka, przez uchylone lekko drzwi, żeby się nie krępował jej obecnością. Usiadła potem na rozchybotanym zydlu, oparła się plecami o ścianę z grubych sosnowych bali i pomyślała raz jeszcze.

Muszę go zabić.

Wiek, żeby oswoić tę myśl i tę konieczność. Jednak nie wszystko przychodziło jej szybko, niektóre decyzje dojrzewały latami. Leżała w ciemności na barłogu pachnącym zmiażdżonymi ciężarem jej i wilka ciał paproci. Zagłębiała raz po raz dłoń w gęste futro, nasłuchiwała ruchu zza ziemnej ściany i obracała w głowie kolejną myśl, wypływającą z tej sprzed stu lat.

Muszę go zabić. Nie dam rady sama.


Rozbójniczka promieniowała spokojem jak las objęty pożogą ciepłem. Czyli złudnie… bo to żadna sielska harmonia i pogoda ducha nie były, a skupienie i koncentracja obca i niezwyczajna ludziom. W wilczych oczach Marty gdzieś na dnie źrenic pobłyskiwała bezwzględna determinacja. Taka, jaką można ujrzeć u rozpędzającej się w szarży drapieżnej zwierzyny.
– Tsogt? Sarnai? – zapytała pierwszego Tatarzyna, który jej pod rękę podlazł.
Mongoł machnął ręką nieco w głąb lasu, gdzie Tsogt z Sarnai cicho szeptali między sobą


Słysząc kroki zmierzające w ich kierunku, młódka znak dała przybocznemu, który po broń sięgać zaczął, panią swą zasłaniając. Martę zobaczywszy rękę zdjął z broni i lekko skinął głową:
– Marto – ponownie twardo wycharczawszy imię Szalonej Wilczycy.
Rozbójniczka kiwnęła głową w odpowiedzi, machinalnie i zdawkowo.
– Czasu nie ma na dłuższe pogwarki, wiec zaraz – machnęła głową w kierunku głównego obozowiska. – Tsogtu, rzeknij Sarnai, że układ sił się zmieni. Skorzystać na tym może… jak będzie chciała. Duży zwierz może zechcieć usilniej zabiegać o poparcie.
– Co masz na myśli? – Tsogt nieco odstąpił z drogi, gdy Sarnai zbliżyła się ku Marcie.

– Ja poprę Zacha – Marta uśmiechnęła się blado, zostawiając Tatarzynce wyciągnięcie wniosków. – Rzeknij Sarnai, że łgać jej nie będę. Nie pod nią to gram. Gram pod siebie. Ale… mówiłam wam już. Gdy zwierz duży, i orzeł, i wilk się pożywią bez szkody dla siebie. Chciałam tedy, by wiedziała wcześniej.
– I co ty z tego mieć będziesz? A co my?
– To, co wyciśniecie z Patrycjusza… gdy ziemia im się pod stopami chwieje, są hojniejsi – Marta wzruszyła ramionami. – Ja… wiele rzeczy. Oby. Prośbę jeno mam jedną. Zanim pojedziemy na łów i dłużej pogwarzymy.
– Co za prośba? – Tsogt spojrzeniem omiatał Gangrelkę.

Uśmiech Marty z bladego robił się coraz szerszy i szerszy, lecz aż dziw, że wysmarowane krwawą pomadą usta pomieściły zęby, które jakby się poczęły z dziąseł opuszczać.
– Ona Janowa Sokoliczka i wiem, że kontakt z Krakowem mieć zawsze będzie. I zawsze będzie mieć go szybkim. Mnie mus wiedzieć, jeśli Małgorzata Tęczyńska gród opuści i za nami ruszy.
Para Tatarów wpatrzyła się w Martę, oczy Sarnai zalśniły dziko. Płomień zgasł jednak zaraz.
– Grajesz wysoko… – mruknęła Sarnai – … zgubę ci un jeno przyniesze. zajrzała Wilczycy w oczy podchodząc bliżej i mocno wciągając powietrze i zapach wampirzycy. – Inną rozwionsanie ja miecz będę… – Tatarzynka uśmiechnęła się – … po wieczu.


Ten wiec w kształcie takim i wiecem był, jak i Wilhelm Koenitz wodzem. Ale odbyć go było trzeba.

Propozycję Tyrolczyka co do dowodzenia w dzień poparła krótkim „dobrze”, nie odrywając spojrzenia od dębowego drzewca w swoich dłoniach. Starannie rysowała na drewnie ryty zwęglonym patykiem, i równie pieczołowicie pogłębiała je nożem. U jej stóp rósł stos skręconych strużyn. Wiec toczył się chwacko jak dwukołówka pod pijanym woźnicą ku swemu nieuniknionemu kresowi. Czyli awanturze. Awantura zaś była tego samego formatu co wiec i wódz, w tej chwili najbardziej podobny nadąsanej księżniczce.

Schowana za gęstymi, kruczoczarnymi włosami i pochylona nad swą rzemieślniczą dłubaniną Marta z początku umierała ze śmiechu, gdy już powiedziała to, po co tu przyszła. Potem zaczęła się zastanawiać.

Ojciec nigdy nie pozwoliłby, aby nawet najcenniejszy sojusznik wlazł mu na głowę. Ale i nigdy nie pokazałby, że się obawia słów czy czynów towarzyszy broni. Na wiecach wielkiego buntu przeciw Zakonowi bulgotało zawsze jak w kotle czarownicy; to, co tu Milos Koenitzowi odstawił, to przy dawnych dniach dziecięce igry były. Tam wodzów było pięciu, sześciu, jeśli doliczyć wspierającego ojca we wszystkim przywódcy wojowników z Auksztoty, wysłannika Mendoga. Glande. Herkus Monte. Jej przyjaciel Auktume. Glappe. Diwan, którego potem miała zastąpić. Każdy prowadził tysiące ludzi. A nad nimi był ojciec, pierwszy spośród równych.

Milczał, jak milczą przedwieczne drzewa, gdy inni radzili, spierali się, wszczynali swary i rzucali się na siebie jak wściekłe psy. Patrzył niewzruszenie oczami koloru żywicy, gdy powstawały, ścierały się i rozpadały stronnictwa, niektóre w sposób oczywisty wymierzone przeciw niemu, inne mogące przynieść mu nawet korzyści. Niekiedy otwierał usta, czarną jamę najeżoną sztyletami zębów, i wtedy wszyscy zamierali w pół słowa i w bezruchu, w oczekiwaniu, co rzeknie... a on zamykał z powrotem ciemne wargi i milczał dalej. Jakby to robił dla śmiechu... jednak Marta podejrzewała swego rodzica o wszystko, ale nie o poczucie humoru. Czasem reagował, jak wtedy, gdy Auktume i Glande skłóceni skoczyli sobie do gardeł i bić się tuż przed nim zaczęli. Ale możliwe, że zrobił to tylko dlatego, że szczęk broni przeszkadzał mu w dumaniu. Zaś gdy wszyscy wyczerpali się w planach i sporach, wstawał i w kilku zdaniach mówił, co będzie zrobione. Jego słowo, gdy już padało, zawsze było ostatnim. I nieważne były prywatne wojny, przymierza i nienawiści pozostałych. On był ponadto.

Ojciec nigdy nie pokazałby strachu czy niepokoju. Więcej, on nie pokazałby choćby i grymasem, że go podchody i spiski sprzymierzeńców tykają w najmniejszym stopniu. Wilhelm Koenitz przez moment ujawnił, że się obawia własnych sprzymierzeńców. Na wschodzie po czymś takim to go przeżują razem ze zbroją i koniem.


– Trzeba mnie było uprzedzić – Marta wpierw posłyszała kroki, dzwonienie stali, na końcu głos husarza. – Dziw nie mniejszy przeżyłem niż waść Austriak.
– Delikutaśny to on jest. Ale że ty?
Marta klęczała na ziemi, nad rozłożonym na trawie pledem, i lnianą szmatką przecierała energicznie drzewce, w którym z takim uporem dłubała na naradzie. Obok na krzaku obciekała z wody wyprana suknia.
– Stratnyś, czy jak? – wepchnęła szmatkę za pas i kijaszek poczęła w pled obwijać. – Ostrzegałam poza tym.
– Mgliste to ostrzeżenie jak przepowiednia wyczytana z flaków – przysiadł opodal na skrzyżowanych nogach. – Miałem Koenitza zdaje się nie drażnić… Niemniej jakaś przeciwwaga się mu przyda, będzie spał z jednym okiem otwartym.
Uniosła głowę znad pakunku. Wskazała palcem pęk konopnego powrozu obok husarskiego buta. I powoli kiwnęła na potwierdzenie.
– Coś ci pomóc? – podniósł sznur i podszedł bliżej uśmiechając się bezczelnie. – Czy tylko sugerujesz, że mam smyrgać na pohybel?
Spod czarnych włosów błysnęło rozbawione, zwierzęce oko. I dobiegł cichy śmieszek.
– Podaj. Poproszę.
– A jednak umiesz. Już wątpiłem – kucnął na tyle blisko, by kolanem tknąć jej udo. Podał powróz, zaglądając przez jej ramię. – Co za czary uprawiasz?
Mało czarownie to wyglądało. Pled powrozem obwinęła sprawnie, by się nie poluzował i nie rozwinął. Supeł umotała spory i mocny. Dopiero wtedy się odsunęła.

– Włócznię. Jak za dawnych lat. Drewno trzeba pielęgnować… jeśli nie możesz dbać wpierw o drzewo. I musisz poić je krwią. Będę polować. Potem. Może moje największe łowy to będą – mruknęła.
– Stal skuteczniejsza – zmrużył oczy przyglądając się rytom. – Chyba że to kołek na wąpierskie serce. Czyje?
Milczała długo i dumała nad tym, czy nie zełgać. Koenitzowi powiedziała w końcu, że na vohzdy to. Jaksie zamierzała, że na licha wszelakie. I to wszystko prawda będzie, sednem prawdy nie będąc wcale.
– Stara broń – przyznała w końcu szczerze, zakrywając kocem widoczne jeszcze ryty – na stare serce. Tego by chciał. Tak myślę.
Zach pokiwał głową jakby doskonale rozumiał.
– Po to jedziesz. Ojciec?
Rzuciła niespokojnym spojrzeniem po ciemnej ścianie lasu… w niebo też spojrzała. Zacisnęła palce blade jak brzozowe gałęzie na czymś, co prawdziwą bronią miało się dopiero stać.
– Nachapać się jechałam. Byle szybko i byle czego, jak zwykle – skrzywiła czerwone usta. – Dowiedziałam się potem.
– A tobie tylko kabzę nabijać – palec wyciągnął by trącić jej nos, jak dziecku. – I po co ci to Martuś? Lata ci pewnie w setkach liczyć, a ciągle za ludzkimi sprawami ganiasz.
Wzruszyła ramionami. Uśmiechnęła się smutno.
– Przyzwyczajenie. I krew pewnie. Nie tylko krew rodzica cię buduje. Ta śmiertelna też. Choć ci ją do ostatniej kropli zabrano. Coś… jakoś zawsze zostaje.
Uśmiech się Zachowi nieznacznie zwęził, nerwowo okręcał pierścień wokół wskazującego palca.

– Wiesz coś o księdzu? Poza twoimi przeczuciami, że szemrany?
– Obiecałam i dotrzymam – warknęła. – Zostaw go.
– Wiesz jak trudno znaleźć Ventrue tak starego jak moja matka? – na warknięcie odpowiedział sykiem.
Zacisnęła usta i zamknęła się wyjątkowo szczelnie. Tak samo jak wczoraj, tylko teraz było widać jak na dłoni, że oczy ma martwe i wolne od wszystkiego, zapadła się we własne myśli i jej tam lepiej niż tu.
– Pojąłem. Podług ciebie to zły pomysł.
Podniósł się z ziemi, zapatrzył w ciemną ścianę lasu.
– To bydlę coś wczoraj sprowadziła do piwnic… Srebrny basior. Wielki jak likantrop.
Zmiana była natychmiastowa. Z Marty uciekło całe napięcie, a na twarzy zagościł ulotny i nieśmiały uśmiech. Przez moment wyglądała jak siostra Zosi. Ciemnowłosa i starsza. Ale niewiele starsza.
– Aha. Dyjament – potwierdziła.
Zach się zaśmiał krótko, nieprzyjemnie.
– Nie myślisz chyba, że się przyda pośród ruskich wilców? Będzie im śmierdział na staje, rozszarpią go nim rozewrze pysk.
Uśmiechała się coraz szerzej, ale nie powiedziała ani słowa. Co tu gadać.

– Nie chowaj swego diamentu po kątach. Przyprowadź, chętnie zapoznam – ani ton ani wyraz oczu nie potwierdzał deklarowanych chęci. Odejść miał ale jedna myśl mu się jeszcze zrodziła. – Ostatni detal. Skoro się obnosimy z naszym aliansem proponuję wspólnie obozować, naszych ludzi zapoznać, pilnować sobie pleców. Jak wspomniałem zapasów mamy sporo, chętnie się podzielimy.
– Dobrze. Dziękuję – zaplotła ręce na największym kołku w Rzeczpospolitej. – Ksiądz. To nie to, że ja w delikatność jego nie wierzę. To… jasne, że on walczyć umie. Ja – zamilkła na moment i dokończyła ciszej – nie wierzę ni trochę w jego skruchę. W jego wstyd. Dlatego to zły pomysł. Wolałabym, byś mi obiecał.
– Że z nim umów nie będę zawierał, bo sie rozsmakował w kainickiej krwi? – bacznie się przyglądał jej oczom. Powagę i napięcie wyparł zawadiacki uśmiech. – Najwyżej mnie pomścisz i będzie równowaga.
– Wtedy – Marcie rozbawienie nie udzieliło się w najmniejszym stopniu – on już znać mnie będzie. Dusza mieszka w krwi. I on mnie w twojej krwi zobaczy.
Zerwała się z ziemi, pakunek pod pachę ujmując jak kopię.
– Przesadzasz – ruszył przed siebie nie tracąc lekkiego tonu. – W mojej krwi, Martuś, to nawet ja już nic nie widzę.


Obserwowała krótko jasnowłosą przewodniczkę, drapiącą czule to srokatego wierzchowca, to własny półdupek spod niedbałej przyodziewy widoczny. Po prawdzie to patrząc na nią nawet rozumiała Popielskiego i jego marcowe ciągoty… Swartki zaś nie pojmowała zupełnie. Nie jej pierwszej zresztą. Nie rozumiała zupełnie, co te wszystkie wiekowe wampirzyce widzą w jej ghulu, tym łajdaku, co łajdactwo własne na twarzy ma jeszcze jasno wypisane.
Podeszła cicho, z drugiego boku konia stając, tak że srokaczem były rozdzielone, dłoń oparła lekko o ciepły grzbiet.
– Smakowało? – uniosła w górę ciemną brew.
– Hmm… no ghula krew to tu rarytas… lepsza niż chłopska, czy zaściankowych szlaciur…– odparła z uśmiechem Swartka zerkając z zaciekawieniem na Martę.– Czymże to się frasujesz, własnych popleczników masz. Pewnie niejeden do trumny ci by wlazł, byś go posmakowała. Utopcami się martwisz? Powinnaś… szczwane to gadziny, choć nie pogadasz z nimi.

Marta jeden palec wysunęła i przejechała po końskim kręgosłupie.
– Razem polują jako wilcy? Czy każde sobie rzepkę skrobie?
– Wyskakują z wody i wciągają cieplutkich… a jak wciągną to ciężko uratować.. wilcze człeki mówią o Umbrze… do wodnej umbry je wciągają, z wodnej umbry wychodzą… chyba.– podrapała się po zadku Swartka.– Nie na moją głowę ta cała duchowość.
– Broń zwykła… ima się ich? – Dłoń Marty zamarła w połowie wędrówki od szyi do zadu.
– Siła tak… jeśli walniesz dość mocno, jeśli masz siłę. Urwiesz łeb, przetniesz ciało. Najlepiej je rozrąbać. To najpewniejszy sposób.–odparła Swartka ziewając szeroko i odsłaniając garniturek ostrych jak igiełki kiełków.– Posokę mają gorzką i nieprzyjemną w smaku.

– A w Krakówku myślą wielkopańskie pijawy… że nie ma rozrywek na prowincji – Marta uśmiechnęła się leciuchno. – Na um się taki napitek nie rzuca aby?
– Oj tak… mocno...stąd wim nieco co się stało – zaśmiała się chrapliwie wampirzyca. – Ino… wpierw trzeba to przełknoć. To nie rusałki. Ich krew jest wielce obrzydliwa w smaku, jak ich gęby.
– A długo potem telepie i trzyma? – Marta w myślach przeszukiwała już własne juki w poszukiwaniu stosownej, małej buteleczki… jakby nie miała, zobaczy sobie jeszcze, co Milos w sakwach wozi i czy nie potrzebne jej szkło aby. Jak się sprzymierzyli, to się przecie nie pogniewa.

– Wiesz… mimo wszystkich zabaw po jej wypiciu, smak zniechęcił do kolejnych prób, a i utopce nie wyłażą ze swych kałuż jak mnie widzą – wyjaśniła wampirzyca.
– Nie chcą się położyć do twej trumny i dać posmakować? – zdziwiła się udatnie Marta. – Zimnokrwiste dranie. Jak długo przez twoje ziemie iść będziem?
– Jeśli przejedziecie przez groblę… trzy dni. Jeśli nie… trzy i trzy dni – wyjaśniła obrazowo Swartka.

Palec Marty znów przesunął się po końskim grzbiecie.
– Zgodę na polowanie dasz, jeśli poproszę… – Rozbójniczka uśmiechnęła się leniwie, poruszyła ramionami. – Czy wolisz się pobić o prawo?
– Kusisz kusisz… dawnom żem nie tłukła się, ale chłopcom widowisko darmo robić?– zaśmiała się chrapliwie Swartka.– Nie cieszą już mnie głodne męskie spojrzenia, więc… niech ci będzie, poluj sobie.
– Szkoda, że nas opuścić chcesz. Chyba cię lubię – Marta wyciągnęła rękę i nawinęła na palec pasmo jasnych włosów. Odsunęła się zaraz, kosmyk uciekł z jej ręki jak młoda żmijka.
– Ostatnia, która mnie lubiła… zostawiła mi pocałunek na szyi – zaśmiała się Swartka. – Wpadła do chramu wygłodniała i święte dziewice wydoiła. Mnie zabrała dla zabawy. Szalona była i wesoła. Też pilnowała tego miejsca. Ech... stare dzieje. Teraz wszyscy Zimni tacy… napuszeni i poważni. Gadają wielkie słowa, rwą się do wielkich czynów, jakoby miało to znaczenie, co zrobią.

Marta szarpnęła głową, przez ramię zerknęła, czy nikt się nie zaciekawił rozmową na tyle, by zacząć podsłuchiwać. Ręce za plecy założyła i zakołysała się tanecznie w przód i w tył.
– Chcesz, powiem ci ich wielki sekret – przymrużyła oczy z nagłą wesołością. – Za darmo.
– Zgoda…– odparła figlarnym tonem Swartka, mrużąc oczy w zaciekawieniu.
– Oni się w Camarillę odziewają, puszą się, poważne gadki toczą i poważne miny stroją. A w sercach – te same stare śmiecie. Wszystko, co mówią, wszystko, co czynią… dalej dla tego samego co przed wiekami. Dėl kraujyje. Dėl žemės. Dėl institucija. Dėl dievų. Dla krwi. Dla ziemi. Władzy. I bogów, nawet jeśli sami ich bogami nie zwą. Pomyśl sobie o tym. Jak ci się cknić za minionym zacznie. Niektóre rzeczy nie zmienią się nigdy.
– Tyle że to, co było miłe, akurat się zmienia. I ziemia, i ludzie, i mentalność. Kupały już nikt nie obchodzi, o kwiecie paproci bajdurzą… ale nikt nie łazi go szukać w noc świętojańską. I jeszcze te dzwony… za każdym razem mnie ciarki przechodzą, gdy je słyszę.– wzdrygnęła się odruchowo wampirzyca.

Marta postąpiła z powrotem krok, tym razem oba przedramiona na grzbiecie srokacza oparła, głowę w przód pochyliła.
– Moi ofiary pod świętymi drzewami składają. Duchom przodków obiaty czynią… co niedziela rzędem w kościele księdza słuchają… a swoje, czyli moje, zrobią i tak. Tylko potem pilnować baranków trzeba, by się zbyt gorliwie nie spowiadali. Dlatego na wschód walę. Tam jeszcze trochę starych, dawnych czasów można znaleźć.Przemyśl sobie, czy i dla ciebie nie lepiej tam niż tu. Tu ci niebawem każdy las wygrodzą, z każdych bagien urocznych wodę spuszczą i jak licho bezdomne gdzieś na miedzy zostaniesz na cudzym polu.

– Tyle że tam jest prawosławna Ruś… bardziej kolorowa, ale i bardziej ponura i krwawa.– westchnęła Swartka.– Nie tęsknię do samych starych bogów, obiat nie składam… chyba że najdzie mnie na to ochota. Albo z nudów przypomnę sobie stare rytuały… jestem wąpierzem, co mnie stare bogi obchodzą? Dali się przegnać, więc to ich wina. Ot… po prostu kiedyś ludek nasz był bardziej wesoły i skory do zabaw. Teraz straszą ich potępieniem i postem… i ta cała… polityka idzie i ze wschodu i z zachodu.

– To i las dość wielki i gęsty znaleźć trzeba, jeśli się chce przed nią uchronić. A na wschodzie puszcze szerokie. Drzewa tam rosną, co młode były… gdy ojciec mój młodzieniaszkiem był. Może i czasem ponuro… ale jest czas na smutek, i jest czas na radość. A że krwawo… a bo to bałyśmy się kiedyś tego, że krwawo? – zaśmiała się. – Pomyśl – przechyliła się przez koński grzbiet i musnęła ustami policzek przewodniczki, zostawiając odcisk pomadki. – Pocałuję, ale reszty nie powtórzę. Bo ja się, Swartko, zupełnie na dziewicach nie wyznaję. Poznać nie umiem, która zacz.
– Wiesz, jak to bywało w chramach… nie zawsze dziewice były dziewicami. Ja nie byłam…– zaśmiała się chrapliwie Swartka muskając paznokciem policzek.– Pomyślę.. zawsze tu przecież mogę wrócić. A my jeszcze się nie żegnamy… Trzy noce przed nami. Może więcej.
– Co racja… to racja – odparła Marta zgodnie i przymrużyła jedno oko. – Rozrysujesz mnie, jako te groble biegną? Z wielkopaństwem na moczar idę. Obcy, ale głupio by było nie być najlepiej zorientowaną. Może którego tam zostawię...?


Marta oskrobywała swój but z końskiego łajna o czarne koło czarnej karocy Koenitza. Czarne konie trzęsły czarnymi kitami na łbach. Rozbójniczka czuła się trochę jak Jezus na pustyni. Kusił ją niepomiernie obraz Wilhelma toczącego gęstą, krwawą pianę z tych idealnie wykrojonych, lecz jakże męskich ust. Wilhelma biegającego nago po lesie. Wilhelma opowiadającego rozwlekle różne bardzo dziwne rzeczy o vozhdach i przechodzącego w szalony bełkot. Wreszcie Wilhelma niezdolnego do dowodzenia i w ogóle niezdatnego do niczego, balansującego tanecznie, nadal z niesłabnącą gracją, na krawędzi rozumu i obłąkania.

Takie by igry były, harce, hulanki i swawole, że głowa mała. Co za pech, że się urodziła niewiastą silnej woli. Załomotała pięścią w ściankę powozu.
– Giacomo Księże. Pozwolisz na słowo?
– Oczywiście.. zawsze z chęcią pomówię.– rzekł wampir z delikatnym uśmiechem.– Co cię trapi?
Następny… Szafraniec też celował w troskliwym wyjeżdżaniu znienacka z tym samym pytaniem. Że niby przejmuje się tak, do serca sobie jej los bierze. Musi być, że w tej samej szkole polityki i pociskania dwornych pierdów nad zakrytym atłasem stołem pobierali nauki. Tymczasem Martę zawsze trapiły te same rzeczy, o których rozmawiać nie zwykła nawet z własnym ghulem, a co dopiero sprzymierzeńcem czy… księdzem Giacomo.
– Zanudziłbyś się ze szczętem mymi zmartwieniami. Ja jeszcze mniej romantico niż Tyrolczycy – żachnęła się nad zafajdanym butem. – Wilhelm Koenitz. Wielce wkurwion?
Nie sprawiała wrażenia przejętej awanturą na wiecu. Bo po prawdzie, nie trapiły jej takie rzeczy ani trochę.
– Nie mnie oceniać jego gniew. Jednak niewątpliwie wziął sobie słowa Węgra do serca i… pamięci.– stwierdził w odpowiedzi Giacomo dyplomatycznym tonem.– Pozwolisz, że ja ciebie o coś spytam? Nurtuje mnie to wielce. Znasz li dobrze Zacha?
– Aha. To tobie powiem – odpaliła Marta i nachyliła się, by wiecheć trawy urwać i zakończyć gównianą sprawę. – Bo jak gniewny, to może z samej przekory nie posłuchać. Rzekniesz Wilhelmowi, żeby by owych stworów na bagnie, co brzydacznym dzieciom są podobne, przypadkiem na ząb nie brał?
– On Ventrue przecież… by się brzydził.– zaśmiał się cicho Giacomo.– Paskudztwa do ust nie bierzemy.
Marta trawę cisnęła pod karetę i podniosła się, by księdzy poplamionym na zielono palcem pogrozić.
– Znam ja was. Jak coś większego w sobie macie niż własne obrzydzenie i pogardę do paskudztw, to jest to wasz zapieczony gniew po urażonej dumie. Niechaj tedy się pilnuje. Bo od tych rzeczy na bagnie… – zakręciła palcami przy skroni – szkody doznać może.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.– rzekł uprzejmie kapłan ignorując ów przytyk do dumy Ventrue.
– Nie – przyznała. – Zwykłam wpierw kończyć, co zaczęłam, nim do kolejnej rzeczy wezmę się… Ostrzeżesz go?
Oparła się biodrem o bok powozu.
– Tak. Choć wątpię bym potrzebował. Nawet jak na Ventrue, Wilhelm ma zawyżone wymagania estetyczne. Nie weźmie do ust, czegoś co jest pokraczne ze swej natury… nawet dla przekory.– wzruszył ramionami klecha.
Rozbójniczka odetchnęła ze słabo skrywaną ulgą.
– Znaczy, po ładności? – poruszyła brwiami. – A zresztą… nie gadaj. Po co mnie to. Coś się pytał?
– Czy dobrze znasz Węgra?– Giacomo powtórzył ponownie pytanie.
– Hm – splotła ręce na piersi i zagapiła się w ścianę lasu nad ramieniem księdza. Milczała piekielnie długo, aż wreszcie oceniła szczerze i w swoim mniemaniu właściwie. – Słabiej niż chciałabym. Bo?
– Zastanawiam się, kiedy Milos mówi, a kiedy... jego pani, Małgorzata mówi przez niego.– zastanowił się Giacomo na głos.– Trochę dziwne, że go tak wypuściła… Wydawała się bardzo zaborcza na pożegnalnym przyjęciu. Ale… – wzruszył ramionami ksiądz. – ... może to tylko moje wyobrażenia. Nie znam za dobrze ni jej, ni jego.
– A tak po prawdzie – odparła powoli po długich chwilach pełnych przeżuwanej w ciszy złości – to ci to różnicę robi, kto Wilhelmowi Koenitzowi szpilę wbija?
– Hmm… a czemu by mnie miały obchodzić te kłótnie? Pytam z ciekawości.– stwierdził ze zdziwieniem Kainita. – Jestem ponad wasze spory i swary. Obserwuję z boku to wszystko.
– Wygodna pozycja – przyznała. – Jednakże z bliska i ze środka widać często więcej.
– Więc… cóż takiego ciekawego zauważyłaś z bliska i ze środka? Ja z boku zauważyłem dysonans zachowania Węgra.– stwierdził zaciekawiony ksiądz. – Milos inaczej zachował się na przyjęciu, inaczej teraz się zachowuje. Co takiego mi umknęło, gdy stałem z boku?
– Nie czas i miejsce teraz – wskazała na zbrojnych siadających już na koń. – To słabe strony bycia blisko i w środku. Albo i mocne. Nie poprzestajesz na patrzeniu. Później, Giacomo. O zwyczajach i swarach także.
– Owocnych… łowów? Tego winienem wam życzyć?– zapytał ksiądz na pożegnanie.
Zatrzymała się gwałtownie w pół kroku.
– A nie masz tam może w tym czarnym powozie jakiejś pustej a zbędnej buteleczki. Może być i czarna?
– Ja nie… ale monsieur Lecroix wozi ich sporo. Z pewnością nie obrazi się jeśli jedną fiolkę sobie pożyczymy. Poczekaj…– po tych słowach skierował się do bagaży przyczepionych do karocy, by przynieść niedużą pustą buteleczkę z brązowego szkła. – ...Wpierw radziłbym ją umyć. Chyba pozostałości tego co zawierała osadziły się na ściankach.
– Jak znalazł. Dzięki ci. – Flakonik zniknął za paskiem. – Lecz nie łowy to. Bardziej sprzątanie. Szkoda mi cię trochę, Księże. Z tej karecy i z boku to nie zobaczysz, kto dobry zamach miotliskiem bierze, a kto na pół gwizdka.

Ale bycie ponad miało dobre strony. Ojciec czerpał z tego zawsze pełną garścią.

Przez moment niepokoiło ją, że wszyscy, których sobie upatrzyła na sprzymierzeńców, w jakis sposób są na umie dotknięci. Przez moment rozważała, czy nie zawinąć się jeszcze w tej chwili, póki można cele zmienić.

Tyle że była pewna, że nikt całkowicie normalny nie pójdzie na łowy, na które zaczynała zbierać siły. Sama, oczywiście, czuła się bardzo zdrowa, i na ciele, i na umyśle.


Trzymała się krok za Węgrem. Kazał w końcu swoich pleców strzec. Podobno to samo miał robić dla niej... Tymczasem ona pilnowała. Wielce się jej udały, te plecy. Ramiona w sumie też. Podobało się jej, jak nimi kołysał, gdy szedł.

Znoszoną sukienkę zmieniła na równie znoszone giezło i hajdawerki, a za jedyną osłonę robił jej kaftan z baranicy runem na wierzch obróconej. Przez ramię przełożony miała pęk liny, u pasa karabelkę o wytartej rękojeści, a w dłoni owo drzewce dębowe, które w drodze zdążyła zaostrzyć. Podobnie lekko jej człek był odzian, z tym że jego lina zwieńczona była niewielką kotwiczką.

Marta odczekała, aż wszyscy, co bić topca chcieli lub nie chcieli, a pójdą i tak, zejdą się razem do kupy. Zza Węgra nie wychodziła, całkiem jej dobrze było za jego plecami, w bok tylko nieco postapiła, spojrzenie Tyrolczyka złapała i rękę uniosła, na znak, że gadać chce.

– Zwykła broń ima się stworów, byle w silnej ręce. Jak z tymi vozhdami. Ciało całe porąbać albo łeb chociaż i po nich. Krew ich trująca, lepiej nie pić. Nie wskazuje nic na to, że współdziałają. Z moczaru wyskakują i ludzi chwytają. Pode wodę ciągną. Kto w toń poszedł, ten już właściwie stracony. Może być, że tam w moczarze przejście w wodne zaświaty – obróciła się do Francuza. – Stamtąd przychodzą. Tam ofiary unoszą. Tam odradzają się, jeśli tu je kto rozrąbie. Damy im łupnia, to winniśmy przejść potem z wozami. Tych, co ich raz poszczerbili, zdają się unikać. Tyle że jeśli sprawa zamknięta ma być, one wrócić już nie mogą. Jam nie tutejsza, Marcelu Lacroix, i myśli Jana Szafrańca na wylot nie znam, ale kiedym za szeryfa tu robiła, tośmy tałatajstwo podobne tym topcom tępili bezlitośnie jak za blisko miasta zalęgło się i wyłaziło za często. Upiorzyska żadnych praw ni zasad nie znają. Żadnych umów trzymać się nie będą. Tylko łowców ściągają na głowy nam wszystkim. A to było jeszcze zanim nastała nam Camarilla. Wdzięczny ci by był Kraków, gdybyś spróbował choć. Tako myślę. Rób, jako uważasz za słuszne.

Jednak wyszła zza Zacha, przed Koenitzem przykucnęła i nożem zza paska dobytym kształt rozlewiska zamaszyście na ziemie narysowała. Prostą linię między bagnami, placyk w postaci dwóch łączących się okręgów pośrodku trasy i kolejną linię aż do opuszczenia bagien
– To moczar. Tu i tu, groble...
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 23-03-2016 o 13:59.
Asenat jest offline  
Stary 25-03-2016, 12:18   #32
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację

Giacomo
- Pozwolisz dostojny rycerzu na pogawędkę o duchowych sprawach. Obawiam się, że choć dla Wilhelma jestem spowiednikiem to jednak przyziemny z niego Spokrewniony, a Lacroix tylko o metafizyce gada… zresztą…- spojrzał w kierunku Francuza, który udawał się w “konkury” do Sarnai.- Mam wrażenie, że nie przepada za moim towarzystwem.
Rycerz splótł dłonie za plecami i ruszył powolnym krokiem. Obóz zbierał się do wymarszu. Jego rycerze byli już gotowi, ale nie każdy w kompanii był tak zorganizowany. Dlatego wszystko się przeciągało. Spacer wokół obozu wydawał się być lepszym pomysłem niż stanie w miejscu i wystawianie się na ciekawski słuch śmiertelników.

- Z chęcią porozmawiam. Kościół od wielu wieków przedstawia Boga jako surowego sędziego, który za nieposłuszeństwo strąca do czeluści piekielnych. Trudno się wiec dziwić, że większość się od niego dystansuje. Wielu ludzi traktuje wiarę jak obowiązek, a Boga jak seniora, któremu winni są oddawać lenno w czasie nabożeństwa. Tym bardziej, że gdy zostaliśmy przemienieni to nasze postrzeganie świata zmieniło się diametralnie. Wiele wampirów nie umie się odnaleźć w swojej roli. Nie możemy wszak przyjmować komunii. Stąd niemal naturalny brak poszanowania dla kościoła jako instytucji. I dla nas, nieodzownie z kościołem związanych. - Rycerz wyraźnie czuł się lepiej w rozmowie z kapłanem, niż z innymi członkami orszaku.
- To prawda… ale postrzeganie natury świata i Boga. Wiele pism na ten temat, wiele dyskusji. Niedawno w Rzeszy Niemieckiej Marcin Luter głosił zmiany jakie winny nastąpić w kościele, nowe wyznanie założył. Sola scriptura, sola fide, sola gratia…- rzekł zamyślony Giacomo.- To dało mi do myślenia. On nie był pierwszy, przed nim Piotr Waldo i “ubodzy z Lyonu”, Wiklif i lollardowie... i inne sekty chrześcijańskie. Droga Kościoła… jest na pewno drogą ludzi, ale czy naszą także? Czyż droga Abla była drogą Kaina? Możliwe że Pan nasz w swej nieskończonej mądrości, przeznaczył naszemu rodzajowi inną ścieżkę, a wraz z nią inne sakramenta i inne relikwie, które są dowodem nieskończonej łaski i nie ranią nas jak… te przeznaczone dla ludzi?
Rycerz mierzył wzrokiem Giacomo.
- Wolę myśleć o nas jak o aniołach. Oto istoty stworzone z boskiego majestatu. Potężne i nieśmiertelne. Ale czy mogą zostać zbawione? Nie… po wieki wieków służą Bogu. I my powinniśmy się skupić na wypełnianiu dzieła bożego. Być drogowskazem dla śmiertelników.
- Ciężko być drogowskazem, gdy się kryje w mroku. I ciężko być aniołem, jeśli… powszechna jest wiara iż ku potępieniu dążymy. - odparł z bladym uśmiechem ksiądz.- Lucyfer też był aniołem. A teraz… również tak jak my utożsamiany jest z mrokiem. Jakież więc dzieło boże według ciebie jest nam przeznaczone? Wielu bowiem widzi w obecnym stanie zwątpienie, a jeśli nawet widzą w sobie anioły to najwyżej te potępione przez Pana.
- Nie wierzę w predestynację. Wszak nie grozi nam śmierć ze starości. Wykonujmy wolę Pana, a gdy nadejdzie dzień Sądu, on osądzi nas według czynów naszych. Nie według krwi Kainowej czy Ablowej jaka ciała nasze przepełnia. Każdy z nas swój krzyż nosi. To, że od pięciu wieków nie widziałem słońca jest próbą. Tak jak i Jezus był wystawiany na próby. Powinniśmy dążyć do doskonałości. Czy nam się uda? Lucyfer upadł na własne życzenie. Nasi bracia krwi są o wiele bardziej zagubieni niż sam Lucyfer. Tyle, że to naszą rolą jest nawrócenie ich. Wskazanie właściwej ścieżki. Archanioł Michał źle to rozegrał. Wszak wznosząc miecz do walki z Lucyferem podzielił anioły. Doktryny i nauki kościoła są pewnym wyznacznikiem. Zarówno te w których mnie wychowano, jak i te objawione przez reformatorów kościoła. Jednak koniec końców winniśmy kierować się naszym sumieniem.
Krzyżowiec na chwilę przystanął rozglądając się po obozie.
- Prawdę mówisz.. ino… jaka jest ta wola? Kościół ustanowiono dla śmiertelnych, nie dla aniołów.- stwierdził w zamyśleniu Giacomo, który parę zacisnął zęby we wściekłości i odrazie.- Ja w księgach szukałem drogi ją Pan wyznaczył nam. Bo w sumie widzę twą gorliwość i cieszy mnie ona. Nie widzę drogi którą podążasz. -
Uspokoił się i poparzył smutno na Jaksę.- Dobry z ciebie człek… Ale w tym nasz problem. Ani my ludzie, a jeśli anioły to nie widziałem wśród braci naszych, by ktokolwiek z nich nawracał śmiertelnych na właściwą drogę. A Kościół, opoka i matka nasza... wyparł się nas i aktywnie poluje na nasz rodzaj. Jeśli my anioły, to nikt inny w nas aniołów nie widzi.
Rycerz oceniał potencjał bojowy obozowiska. Nie był zadowolony. Może faktycznie udział w bitwie wykułby z nich ostrze. Choć dużo wskazywało na to, że to ostrze może się złamać.
- Na takie pytania nie ma odpowiedzi, którą może nam ktokolwiek udzielić. Ciężko w głowie pogodzić rolę wybrańca i rolę potępionego. Odpowiedzi można szukać w modlitwie. Ale choć modlę się pół milenium Pan mnie nigdy odpowiedzią nie zaszczycił. Ale nie mogę zwątpić. Wystarczy jedna noc zwątpienia i możemy podzielić los upadłego cherubina Lucyfera. Co dzień walczymy z pokusami. Wszak możemy sobie myślą podporządkować śmiertelników. Odebrać im wolną wolę. Ale czy Pan chciałby tego? On im tę wolną wolę darował. Kim więc my jesteśmy, by ją odbierać? Dziesięć przykazań to drogowskaz, za którym my powinniśmy podążać. Ale to nasze sumienie winno wydać ostateczny osąd. Niestety do dnia sądu przyjdzie nam czekać, by dowiedzieć się czy to dobry osąd.-
- To już bardziej skomplikowane pytanie. Odbieranie wolnej woli… jest tym samym czym wyciągnięcie miecza. Nie zabijaj… mówi przykazanie, ale wszak miecz widzę przy twoim pasie.- uśmiechnął się ciepło Kainita i poklepał zakonnika po ramieniu.- To była ożywcza rozmowa, czekam na kolejne. Ale na dziś już wystarczająco ci czasu zabrałem.
- Tak się składa, że akurat czasu od mojej przemiany mi nie brakuje. A przy moim boku to szabla. Dużo poręczniejsza niż półtorak gdy przychodzi bronić wiary. Również liczę na kolejne rozmowy. Wszak nie możemy zwątpić. Idź z Bogiem.


- I jak jest z tym księdzem Mistrzu? - dopytywał Konrad, który prawdopodobnie z racji wieku wyróżniał się roztropnością wśród Miechowitów.
Jaksa wzruszył ramionami.
- On nadal szuka swej drogi. Krzyż jego ciężki. Cięższy niż innych. Szuka więc punktu oparcia. W księgach. W naukach doktorów kościoła. Nie dziwię się, że Koenitz nie znajduje w nim wsparcia duchowego. Sam Giacomo potrzebuje teraz wsparcia. Buzuje w nim nie tylko jego krew, ale i krew, którą musiał swoją egzystencję ratować. Odmówcie proszę dziesiątkę różańca w jego intencji
Tym razem Konrad pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Idziesz panie wiecować?
- Taka powinność moja. Bądźcie gotowi do wymarszu po moim powrocie - Jaksa ruszył na zebranie wampirów.


Sarnai


Niewielka Tatarka podreptała poprzez charmider obozowiska do Jaksy. Tsogt jeno stał na linii drzew obserwując jej działania. Tym razem jednak kazała swemu ghulowi czekać.
- Jetnooki… - stanęła na krawędzi obozowiska rycerzy, niezbyt głośno wołając Jaksę.
- Tak pani? - odwrócił się w jej stronę całą twarzą, co było typowe dla osób pozbawionych połowy zakresu widzenia.
Sarnai schowała dłonie w rękawy i postąpiła mimo rycerza.
- Ja… słyszała cosz mófił. Powiecziecz kchce, sze mnie sze to podoba. Jeno… po co s cienszko zbrojom na bagna tedy?
Wampir wzruszył ramionami.
- Koenitz chce sprawdzić ich w boju. Sprawdzić ich siłę. W obozie tego nie zrobi. Głupie to, bo realnego zagrożenia nie ma, jeśli sami go nie stworzymy.
- To nie szaden test. Teras to jeno pokas sziły a mosze i próba przejęcza włacy. Kosztem luci co s wami pójdo. Czemu nie ruszysz bespieszno drogo? - tatarka przyjrzała się Jaksie zadzierając głowę.
- Wszak marny to pomysł na pokaz siły. Cieżkozbrojny rycerz na bagnach nic nie wart. Ludzie Zacha, czy Marty wykażą się bardziej. To zniszczy autorytet dowódcy. Ryzyko niepotrzebne, jednak nie moją rzeczą jest uczyć kogoś na jego błędach. Sam naukę wyciągnąć musi. Być może z bagien wróci nowy dowódca? - Na twarzy Toreadora wykwitł uśmiech.
- Wtedy lucie Koenitza odejdo, a my misji nie wykonamy. - dodała dziewczyna znacząco. - Rysykuje zbyt wiele.
Jaksa kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Dzisiejszej nocy możemy wiele stracić. Ale ja jestem prostym żołnierzem. Iść mi tam, gdzie rozkażą.
- I nikty swego zdania nie dajesz dowótcy? Nawet jeśli żywot jego narażon? - spojrzała na Jaksę ponownie jakimś … dziwnym wzrokiem. - To chyba nie tobsze o tfej lojalnoszczi mófi - specjalnie dokończyła.
Wzruszył ramionami.
- Cóż mogę pani rzec. Jeżeli taka jest Boska wola, to cóż my malutcy możemy? Wszak jawny bunt zniszczy jego podkopany autorytet. Przegrana walka na bagnach również. Jedno co mogę teraz zrobić, to stać przy nim ramię w ramię i pomóc odnieść zwycięstwo. Wszak jeśli teraz się odwrócimy to konflikt wewnętrzny rozszarpie naszą “armię” - ostatnie słowo brzmiało jakby prześmiewczo.
- Nie ma buntu jeszli to nie roskas. Bakna roskasem nie były. - stwierdziła Sarnai. Otworzyła usta jeszcze raz, jakby chcąc coś dodać, ale po kolejnym spojrzeniu na stojącego przed nią mężczyznę, zmieniła zdanie.
Odeszła tak cicho jak się pojawiła.
Jaksa śledził ją wzrokiem swojego jednego oka, po czym wrócił do oglądania obozu.


- Z Bliska ta Tatarka nawet nie brzydka. Jak Mistrz myśli? Jest sens w konkury uderzać?
- Gerard... - w głosie Jaksy słychać było rozczarowanie. Wszak rycerz mianowany przez towarzyszy Zakutym Łbem przechodził sam siebie w kolejnych pomysłach.
- Przecież ślubów czystości nie składalim. Może w konkury do niej uderzę, miast cały czas obstawiać wozy panienki Zofii? Toć widziałem, że jeden ze zbójców w las pojechał za tą gołodupcą przewodniczka. Wrócił wymęczony jakby i cały harem maharadży miał do dyspozycji na jedną noc.
- Na bagnach są utopce. Koenitz ochotników bierze, co by się z maszkarami rozprawić raz, a dobrze. Który chce iść?
Ręce wszystkich rycerzy wzniosły się bez wahania, aż pierścienie kolczug zaszeleściły.
- Jak Tatarka obaczy jak utopca w pół mieczem rozcinam to na pewno mnie w las weźmie, jako strzyga Popielskiego. - Gerard ewidentnie ułożył sobie chory plan gdzieś w pustej przestrzeni pod hełmem.
- Wszystkich was nie wezmę. Gerard. Robert. Wy ruszycie ze mną. Reszta niech tutaj zostanie i modli się o powodzenie wyprawy. Pod moją nieobecność Roch przejmuje dowództwo nad kompaniją.
Jaksa podjechał do młodego chorążego i rzekł mu szeptem:
- Miej baczanie na obóz. Nie każdy sojusznikiem, kto sojusz zadeklarował.
W końcu rycerz wraz z dwoma podwładnymi ruszył do szykujących się na wyprawę wampirów.
Gerard był człowiekiem o prostym umyśle. Nie był biegły ni w pismach ni w naukach. Ale w walce dwuręcznym mieczem ciężko było szukać mu równych. Gdy już rozkołysał swoją "Tańczącą pannę" to stawał się nie do zatrzymania. Był też największy wzrostem z pośród całej grupy rycerzy Jaksy.
Robert zwany Wróblem zaś był jego całkowitym przeciwieństwem. Niski, skrywający pod kolczym kapturem rude włosy. Na plecach miał łuk, a przy pasie kołczan wypełniony strzałami. Był synem szlachcica w lasach zakochanego i jak nikt z zakonnych w lesie się rozeznawał. Do walki w zwarciu używał buzdyganu, bo broń ta nie wymagała wielkiej wprawy w walce. Wolał raczej pola oddać i z dystansu wroga razić.

- Miejcie różaniec na podorędziu, bo ponoć utopce boją się jeno różańca i dzwonów kościelnych - wampir udzielał ostatnich rad podwładnym.
- To zawsze możemy walnąć w Gerarda. Jak się echo rozniesie, do do świat wielkiej nocy utopce nie wyjdą - zażartował Wróbel.
- I biada wam, jeżeli pierwsi zaatakujecie. Broni dobywać jeno w obronie życia kogo spośród nas.
- Będę ja własną klatką Tatarzyny bronił. - Zakuty Łeb konsekwentnie postępował zgodnie z ułożonym w głowie planem.
- Tatarzy w obozie zostają. Bezcelowe dla nich bagien zwiedzanie.
- Łeee - z wnętrza hełmu dobiegł wyraz rozczarowania.


Jaksa odczekał aż Marta skończy rozmawiać z Tremere. Wszak on sam z nim jeszcze od początku słowa nie zamienił. Nie podobały mu się plany kobiety, choć słuszność miała w potrzebie likwidowania zagrożeń na ziemiach pod Kraków należących. W końcu gdy wampirzyca się oddaliła wysłuchawszy odpowiedzi francuza rycerz się zbliżył.

- *Panie Lacroix* - przemówił nienagannym francuskim, niemalże bez naleciałości akcentu polskiego - *wszakżem słyszał, żeś w okultyźmie biegły. Nie wiem na ile tym plotkom wiarę pokładać winienem, ale z historii przez Swartkę opowiedzianej jednoznacznie widać, że z klątwą do czynienia mamy. Czyż nie byłoby w interesie naszym klątwę tę odczynić? Wszakże toż dzieci biedne wbrew woli w monstra zmutowane. Nie godzi się ich rąbać.*
Rycerz położył prawą dłoń na piersi. Wokół nadgarstka miał owinięty różaniec.
- *Zaklinam się pomóc w przełamaniu klątwy, jeżeli możliwe to będzie. Widzę więcej niż większość spokrewnionych i talentem tym wielokrotnie służyłem Szafrańcowi. I tobie waść oczami być mogę gdy koncept złamania klątwy opracujesz* - zakończył, zastanawiając się, czy ktoś spośród zebranych zna język jego Sire.

 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 25-03-2016, 16:29   #33
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację

Tsogt Koenitzowi szepnął zaś, że pani jego rada słowo zamienić. Skoro Wilhelm sam został przez chwilę … odciągnęła go za zasłonę z drzew, by przez moment sami zostali. Ich osobności Tsogt pilnować miał.
- Posfolisz na chwilę oszobnoszczi? - stanęła blisko, bliziutko, skracając mocno dystans. Sięgała mu do piersi.
- Oczywiście.- rzekł z szarmanckim uśmiechem Koenitz.
Sarnai szybkim ruchem sięgnęła, by przygiąć Ventrue za kark i zniżyć go do poziomu swego wzrostu. Nie oponował, przyzwolił pochylając się.
Tatarka wpatrzona w końcu wprost w oczy Wilhelma, obecnie dość niewygodnie zgiętego, spytała cicho:
- Czemu miszje naraszasz? I luci podlekłych?
- Z wielu powodów, waćpanno. A przede wszystkim po to, by sprawdzić lojalność Milosa. To wymarzona okazja, by ten Ventrue… próbował wbić mi sztylet w plecy. Tyle, że ja się tego spodziewam i w takim przypadku ja zduszę ten jego buncik w zarodku.
- wyjaśnił cicho wampir.- Poza tym… ja nie ruszam z byle zabijakami. Moi ludzie stawiali czoło groźniejszym przeciwnikom, niż utopce. Przekonam się więc co warci są ludzie Zacha i Marty. Zresztą… jeśli my nie poradzimy sobie z paroma takimi potworkami, to równie dobrze możemy zawrócić. Vozhdy Tzimisce są z pewnością groźniejsze.
- Iciesz cienszko zbrojny na bakna. Tam szansz nie majesz. Głupio sze podkładasz.
- Sarnai puściła wampira z mocnego uścisku swej drobnej dłoni.- Jeszli ty zkiniesz, miszja patnie. A nasz czel inkszy nisz bakna.
- Swartka chciała ciężkie wozy tą drogą prowadzić. Mówiła, że grobla tam jest, więc będziemy na ubitej ziemi walczyć.
- przypomniał Wilhelm i z uśmiechem dodał.- Zresztą nie głupim, nie będę wchodził w głąb bagien. Ludzie i ghule pójdą jako przynęta. Stoczymy bój na naszych warunkach.
- Głupi? Nie… ale …
- Sarnai spojrzała na rycerza z lekkim wyzwaniem i humorem w oczach - … naifny...
- Możliwe.
- uśmiechnął się Wilhelm opierając dłoń na mieczu.- Ale szacunek wojów nie wykuwa się retoryką, a przykładem… Zach i Marta wręcz się palą do bitki. Dobra to okazja by pokazać co potrafią moi ludzie i zakonnicy Jaksy. Co potrafię ja. By ostudzić ich zapał do konfrontacji.
- To nie okazja ani test. To…. popiszy sztubaczke i rzaszobów marnotrawienie zanim na dobre na Smoleńszk dojeciem. Zamiast luci i sziebie naraszacz pomyszlałżesz czemu oni aż tak rwą?
- Sarnai założyła ręce na piersi. - Ty wóc kchcesz… ty nie myszlisz o szobie jeno… ani o tym jak wlacze w rencu czymieć. Rosumiesz?
- Władca musi mieć posłuch. Zach rzuca mi wyzwanie, próbuje pokazać, że może mnie zastąpić.
- prychnął Koenitz spoglądając przez drzewa w kierunku Węgra.- Ani chybi wychowanek swej Małgorzatki, jeśli to co prawił Stwosz było prawdą. I nie zapominaj moja droga, że ludzi wezmę tylko tych co dobrowolnie pójdą… tych którzy chcą sprawdzić swą siłę. Nie można uciekać od problemów. Ty chronisz swoich ludzi, dbasz o nich. Są dla ciebie jak rodzina, prawda?
- Nie droga i nie twoja…
- wtrąciła mu Sarnai - So. – pokiwała głową - I nie uczekam od problemów. Jeno paczam co zyskacz a co stracicz mogę. Mogę stracisz luci, mogę stracisz ciebie, mogę stracisz misję. - wyjątkowo zagestykulowała robiąc dłońmi znak lichwiarskiej wagi.
- Misja nie tylko na mnie się opiera. Będziesz musiała być bardziej lisem niż lwem wtedy. -uśmiechnął się ciepło wampir.- Ryzyko jest… ale bez ryzyka nie ma zwycięstwa. Alea iacta est… o reszcie zdecyduje Fortuna.
- Miszja jako taka nie… tfoi lucie na tobie polekajo. Ciebie nie maje, ich nie maje. Snowu czas czeba. A czasu coras mniej.
- Sarnai pokręciła głową. Spojrzała ponownie na Venture z powagą na twarzy:
- Mosze kiedysz mnie usłyszysz…
- Ja cię słyszę… ale słyszę i ich. I Martę i Milosa… i nie tylko
.- wzdrygnął się nagle, jakby jakieś koszmarne wspomnienie przesłoniło mu myśli.- Nie myśl, że nie traktuję twych ostrzeżeń i uwag poważnie. Ale nie będą mnie tu traktować poważnie, jeśli będę machał im własną obrazą jeśli nie dadzą mi dowodzić. Balansuję pomiędzy różnymi oczekiwaniami w tej chwili. Każde z nich ma własne. Nawet Jaksa, choć tego nie powie głośno.
- To rola woca
- Sarnai wzruszyła ramionami - tego kchcesz czysz nie? Nie moszesz naszekacz, zesz wóc skoro tego prakniesz. Chyba, że nie i że masz insze czele.
- Nie narzekam, ino nie tak łatwo być wodzem… bez wykutego autorytetu. Ta przygoda z utopcami, ma temu wykuciu go służyć.
- wyjaśnił Koenitz z uśmiechem.- To miłe, że się tak o mnie troszczysz, choć wiem, że powody ku temu masz zupełnie ze mną niezwiązane.
Brwi Sarnai zsunęły się:
- Troszcze? - zdziwiła się - Ja o miszji myszle. - dodała szybko tonem wyjaśnienia. - Zaleszy mi na niej, ty najwincy luci... - tłumaczyła by nagle przerwać i zapytać gniewnie - A teraz ty krotochwile se mnie?
- Nie. Ależ skąd.
- zaprzeczył gwałtownie Ventrue.- Uważam jednak twą troską o mnie, nawet jeśli związana z misją tylko, za bardzo miłą memu sercu i uroczą. Bądź co bądź, bycie obiektem troski tak pięknej damy to zaszczyt prawdziwy.
- Ja nie Zoszia
- warknęła Sarnai z gniewem w oczach i znowu skróciła dystans, tym razem nie chowając dłoni w rękawach. - Nie próbuj ugładzicz, bo rękę odgrysze. Misja czy nie. - w oczach dziewczyny zapłonęła dzikość.
- Wrogość niezasłużona, waćpanno.- wampir uniósł dłonie w geście poddaństwa.- Dyć jeno komplementa żem prawił. Toć to tylko słowa, nie ma się co o nie obruszać. Jako sama rzekłaś, tyś nie Zofia, więc powinny ci być obojętne, jeśli nie są miłe.
- Ja nie sabawka
- warknęła Sarnai - ani podlotek naifny. Mimo wyglondu i płczi mej. Niech posory cze nie mylo. Kchcesz porady, zwiadu, rosmowy, tedy jestem. Ale szłowek głatkich nie kać. - odstąpiła nieco od Ventrue.
- Skoro tak sobie życzysz, pani.- skłonił się Ventrue głęboko, mówiąc spokojnym tonem i wyjaśniając.- To nie będę wspominał o twej urodzie, acz… miej baczenie na fakt, że trudno jej nie dostrzec. Małgorzata na przyjęciu w pełni wykorzystywała ten atut, a i nie ona jedna. Znam jej podobne… to dość powszechna taktyka u niewieścich Spokrewnionych.
- Ja wojownik a nie sadar em (prostytutka) …
- Sarnai warknęła ostatnie słowo, a krzaki lekko poruszyły się, gdy zaniepokojony Tsogt ruszył ku swej pani. Powstrzymała ghula gestem dłoni.
- Nie intereszuje mie czo insze robio.
- Nie o tym mówię. W naszym stanie… cóż… pewne kwestie przestają mieć znaczenie.
- odparł z uśmiechem Ventrue.- A poza tym… uroda i wojowniczość czasami się łączą ze sobą. Słyszałaś może o Achillu?
Tatarka pokręciła głową przecząco, zakładając ponownie ręce na piersi.
- Kto on?
- Wielki wojownik Hellady, który położył pokotem wielu wojowników Troi. Jego siła i umiejętności wlewały strach w serca wroga. Niestety… fatum ciążyło nad nim i przeznaczone mu było pod Troją zginąć w boju. Toteż jego matka ukryła go między córkami króla Likomedesa na Skyros. Gdyż ten wielki wojownik miał też delikatną urodę niczym Apollin, toteż…mógł za dziewczę uchodzić w przebraniu. Ot, dowód to na to że delikatna uroda i waleczność się nie wykluczają.
- Mosze tam, gdzie Achillu szyje. Tutaj bycz kobieto nie łatwo.
- opowieść wampira nieco ją zaciekawiła - Jeszcze trudniej bycz kobieto wojem. Achillu nie słynny z uroty, jeno siły i menstwa. - wskazała. - Tedy i mnie uroda za jetno.
- W zasadzie to był słynny z obu powodów
- wyjaśnił z uśmiechem Wilhelm.
Sarnai nagle gniewnie naparła na niego całym ciałem:
- To szeknij jak tysz sze czujesz jeszli ja powiem, sze tysz mosze i wóc, ale twe pinkno waszniejsze? I twe oczy blyszczo jak gwiazdy na niebie, a usta mientkie i pienknie wykrojene? Nie waszno, sze mieczem dobsze robicz umijesz, bo ten twój miecz tu - musnęła palcami jego krocze - waszniejszy? Jako sie czujesz? Jako wóc? Hmmm? - odstąpiła równie nagle.
- Doceniam piękno, przyznaję. Piękno, które widzę w lustrze też.- odparł rycerz z ironicznym uśmiechem.- Nie jestem malowanym rycerzykiem, ale też nie jestem jedynie wojownikiem. Miecz przy moim pasie nie jest jedyną domeną, w której się odnajduję. Jak Achilles, jak Juliusz Cezar wiem że sama walka, same zwycięstwa nic nie dają, jeśli… nie widzą ich inni. Jeśli są zapominane. Że są walki, których mieczem nie stoczysz, a które są równie ważne. Uroda też jest bronią.
Gangrelka głową pokręciła:
- Starczy bym twasz czi rosorała i traciesz broń. - machnęła ręką z niecierpliwością - Ten temat mnie nie ciekaw. Swoje pofieciałam. Duszo czasu zmitrenszone. A tysz masz wszak czel walczycz z utopcamy.
- Niemniej uważam tą rozmowę za wielce intrygującą i jeśli będzie okazja, chętnie znów wymienię poglądy
.- odparł kurtuazyjnym tonem wampir.
- Wiesz dzieszmy so - z pszodu. - mruknęła Sarnai i ruszyła do Tsogta.


- *Pani?* - spytał jej prawa ręka.
- *Dziecinne zagrania i humory pokazuje jak dziecko bez dyscypliny i we mgle krążące. Póki żyw, trzeba go jednak mieć w baczeniu, by misja nasza na szwank nienarażona była. Bez niego stracimy połowę ludzi. Jeśli jednak padnie w durnym boju i misja wstrzymana zostanie, nam trzeba dalej jechać. Wtedy odejdziemy po cichu. Daj ludziom rozkazy.*
-* Tiim ee, günj, tak jest, księżniczko.*



Sarnai ze swymi ludźmi obozowisko oporządzać zaczęła i konie czyścić. O przybyciu Francuza powiadomił ją Ashok. Mongołka wystąpiła kilka kroków ku nadciągającemu przyglądając się mu bez słowa.
- Czekawa naradha phawda? - zapytał uprzejmie dziewczynę.
- Walka o włacę… Ciepie czekawi?
- Marhtwi… cy tylko o wladzę…
- wyjaśnił Marcel.- Bo jesli tylko o wladzę to Milos za sybko wchodzi w sporhy. Ot…. czydziestka Wilhelma, za nim pójdzie jak za swym ohjcem. Ale odejdą… jesli Milos go ubije. Gupio dzielic łupy gdzieś na horysoncie, ale ja nie o tym…- wyjaśniał Tremere.
- Miklos jak chart. Spuszczon ze …. - słów zabrakło dziewczynie w nieswoim języku - … rosumiesz? To i do gardła się szucza. Tam w dali, kaszden myszli, nowe naciei, nowe domy. - wzruszyła ramionami - Nowy ja. Nas niewiele… - pokręciła głową - … a skoda jeno co do *mongol* - rzuciła. - A ty co kcesz tam znajszcz?
- Spokój? Besspieszeńsstwo?
- uśmiechnął się Marcel i zgodził się z dziewczyną mówiąc.- Był spokojnenszy pszy tej Malgoszacie. Szkoda sze jej tu nie ma.
Zerknął na Milosa dodając.- A moze jeszt? Wsród jego ludsi. To jednak dywagancje na inną noc. A ja… obawiam sie że… wsród nas moghą być ci, którzy dybiom na nase zywota. A dokładnej... na móhj.
Tatarka zdusiła uśmiech pomyślawszy, że do właściwego przechodzą powodu tej rozmowy.
- Na tfój? A czemu? - udała zainteresowanie.
- Mam pamiętiffego fwroga.- wyjaśnił enigmatycznie kainita.- I potęsnego. I nie czujhę siem bespiecznie fw karhocy. Nie wiem, cy zachofanie Milosha jest… jego zahoffaniem, cy tez ktos nim nie … no.. jak mahrionetkom na snurku, po tho by mnie dohwać.
- Do tej czas nie paczał z uwago na czebie… a zdaje sze zaczekawion czymsz, kymsz inszym. Czemu ty dowieszasz tym mnie?
- spytała z lekkim zaciekawieniem, jaki to powód może kierować Tremere.
- Mahrionetka nie mussi być swiadoma celów swego misstsza. Milos udezza w mego obronce, wiec… odsslłania mnie dla prawdiwego lowcy. I ja… chciałem siem sprzymierzyc z tobą. Wyhmiana psysług i sojus.- zaproponował wampir.
- Wiecisz, sze ja najniszej sposzrót niech wszystkich. Nie otmawiam, jeno czekafam czemusz wybierasz mie?
- Jaghsie nie ufffam, Sofia niedoswiatcona. Marta i jehj ludzi niepewnii… a ty powfiernica Janowa… a twoi s pewnosciom tylko zauffwani. Więc.. wybór jehst chyba jednoznahczny?
- spytał retorycznie Francuz.
- Chroniecz czę mosze bycz trudno jak my zwiad. Do nas dostępisz, to podejszane bencie i utrudnienie dla nasz. Mokę na obozie baczenie miecz. Tak?
- Mysslalem o spaahniu ppod wahsą protekcjhą… zwlasca ze nie wiem co Milos swym luciom na dzien nakaze. Nie chce byc cescią wasni między Ventrue.
- wyjaśnił Tremere.
Sarnai zmierzyła Francuza spojrzeniem:
- Potrafiesz obronne czary? - sondowała.
- Trochwę.. - przyznał Lecroix.- Jestem bieghły w róznych stukach.
- Jak nałoszysz czary na miejscze spania, moich chronicz tesz, to moszesz dołonczycz do naszego oboszu. Jeno… ja z wami na bakna nie ruszam. Dasz tam ratę?
- Porhadze sobhie…
- skinął głową wampir.- Mniehj siem utopcow obawhiam niz ukrythej zdhrady… wsal Swahtka mófiła ze one nas nie atakujom.
- Dopsze… zatem czekam tfego powrotu. Chocz wykót nie oczekuj u nasz.
- Nie jesthem juz tak miekki jak bylem za zycia.
- odparł z uśmiechem Tremere i rzekł na pożegnanie.- Dzienkuje.
- Pocienkujesz, jak faktyczno bencie czas.
- Sarnai skinęła na pożegnanie. Wróciła do swych ludzi by zdać im o czym dyskusja była.


Po odjeździe „drużyny utopców” Sarnai w las na polowanie ruszyła, po którym planowała także słów kilka zamienić z Brunonem z Gleisdorfu.
 
corax jest offline  
Stary 28-03-2016, 00:40   #34
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Kłamca. Zdrajca. Morderca.

Nie odegnał od siebie bólu, przeciwnie, przeciągał go nieznośnie. Cierp mości Zach, niech to będzie kara za... Za co właściwie?
Za twoje zasługi rycerskie, a jakże. Trupamiś ładnie pościelił. A kobieta? Bić pokłony trzeba, swoje własne dzieci jej z brzucha tak zgrabnie wylałeś. Na podłodze zaległy, w kotłowaninie wątpi i czerwonej juchy. Ruszały się jeszcze nim ich główki, jak dorodne jabłka, pod podeszwą gniotłeś.

Tron, tron, tron... Wszystko dla niego. Wszystko przez niego. Każdy kto stoi pomiędzy mną a nim to przeszkoda, nic więcej.

Toś przeszkody usunął, wściekły psie, powinszować. Płacz teraz nad swoim dziełem. Łez nie masz, niebogo? Jak i serca do kompletu, nigdy nie miałeś, nawet za życia. Zasługujesz na ten ból i wzgardę, na pomieszanie zmysłów. Kim jesteś, odwieczne pytanie a odpowiedź taka prosta, tuż pod nosem. Zimnym pustym trupem. Duchem, niczym ponad. Spijasz skrawki prawdy w conocnych majakach, zbierasz drobiny rozbite i sklejasz bez ładu a później się dziwisz, żeś potwora ulepił.

Kłamca. Zdrajca. Morderca.


Cierp. Żryj gówno, robaku spodlony. Marta prawdę ci rzekła, paziu mizerny, co ze spuszczonym łbem za swoją panią drobisz, zawsze z tyłu, sługa na sznurku. Marta. Dzika Marta co inne miała imię, czuję jego smak na końcu języka lecz uchwycić nie potrafię. Ciało niż łeb mądrzejsze, ono pamięta, do niej ciągnie. Kłaki twoje sto lat nosiła na szyi, choć jednej istocie nie jesteś znienawidzony... Ale nie martw się, nadrobisz. Ona dumna i tobą wzgardzi jak przez maskę buty i waleczności dostrzeże jakiś słaby. Jak zrozumie, że ty się nigdy nie zbuntujesz. Nie użresz ręki, która spuszcza ci manto, bo dobrze wiesz, że ci się ono należy. To co ci robi Małgorzata to żadna krzywda. To sprawiedliwość.

Kłamca. Zdrajca. Morderca.

Skrzypnęły drzwi, w ciemności zamajaczył cień.
Już dobrze syneczku, to tylko zły sen.
Matka? Skąd ona tu?
Szarpnął głową, chciał rzec coś ale krew stała mu w pysku jak błotniste bajoro. Taaa, przez krew mu śpiewa, czarownica. Siedzi w nim, głęboko, gniazdo uwiła. Musiałby ją kawałek po kawałku z siebie wydłubać, wylać z każdą kroplą krwi ale jak to zrobi to już w środku niczego nie będzie, ani jej ani jego.
Sięgnął po krew, która w nim chlupotała, jej krew przecież. Na magię wąpierską zużywał, wbrew kostuchy prawom. Im będzie mniej miał w sobie posoki tym i mniej Małgorzaty. Pod skórą, w głowie, w jamie czarnej gdzie ludzie zwykli nosić serca. Jakże za nią tęsknił, łaknął widoku jej rozgniewanej twarzy, warg w kreskę ściśniętych, dłoni miękkich a najbardziej pomysłowych w zadawaniu bólu. Czemu żyć bez niej nie może skoro tak ją nienawidzi? Bo go mami, ot co. Jak Koenitz to głupie dziewczątko.

Podniósł się na klęczki tłumiąc pierwsze szarpnięcie głodu. Ktoś się nad nim pochylał. Ktoś brzydszy znacznie niż mateczka. Jej tu nie ma, to zwidy tylko, fałszywe wrażenie.
- Coś powiedział?
- Nikogo nie znaleźli panie. Żadnego godnego ciebie
- Nic to.
- Może zawezwać którego z naszych?
- Nie, nikogo z was nie ruszę. Macie być w pełni sił.
Raca wniósł z sieni wiadro pełne wody.
- Panna Marta je dla ciebie panie przyniosła.
Dla niego? Nie potrafił sobie przypomnieć kiedy ktoś zrobił coś dla niego nie mając w tym interesu. Chyba, że Marta go miała? Dobrze robił sprzymierzając się z nią? Tak mu podpowiadała intuicja, tylko jej się zwykł słuchać bo przecież nie wspomnień.
- Pewnie po to bym się w nim utopił – wyżymał z siebie odrobinę wesołości i do wiadra się powlókł by w istocie głowę weń wsadzić. Z orzeźwieniem spłynął dystans, koszmary rozchodził się po kościach. Zmywał z siebie krew, strój przyodział gotów czoła stawić następnej nocy i tejże wyzwaniom.

Użalanie się ci nie przystoi, jesteś Ventrue, urodziłeś się by rządzić, urodziłeś by coś znaczyć.

By kłamać. Zdradzać. Mordować.
Tron, tron, tron...
Tobie pisany.
Przez krew przyobiecany.


Nie jesteś już tamtym potworem. Nie jesteś i nie będziesz. Dziś to sobie udowodnisz. A później jutro i pojutrze udowadniał będziesz, aż po zasrany koniec świata.

*

Władza to nie coś o co się prosi. Ją się bierze i egzekwuje. Koenitz tego nie zrobił i sam był sobie winien.
No dobrze, czerpał z tej zabawnej debaty odrobinę przyjemności, może nie powinien. Od początku nie była to przecież walka o władzę, jak niby Zach miałby stanąć na czele tej wyprawy skoro miał w niej lichy parytet? Wyszła natura Venrue bo z tak marnymi atutami ugrał aż za wiele zamieszania. Ciekaw był co Koenitz z tym zrobi.

*
Słuchał w skupieniu Marty gdy mapę kreśliła patykiem w czarnej ziemi. Ich ludzie się tymczasem w jedną sforę zbili obierając dogodne miejsce na uboczu, tuż przy ścianie lasu. Nie potrzebowali wyjątkowych zachęt, rozsiadali się w mieszanych grupach by się zaznajomić, przegryzali mięsiwo i zapijali winem. Geza usiadł wespół z Popielskim, prawice sobie uścisnęli i o czymś rozprawiali. Pozostało im tedy czekać aż ich państwo z wojaży powrócą.

Na miejsce stawił się Milos w towarzystwie jednego jedynie człowieka. Koenitz kazał się samemu rządzić względem liczebności a łatwiej jedną przynętę dopilnować niż kilka naraz.
- To Mika, mój pocztowy – przedstawił mężczyznę o długich włosach i smagłej cerze. Urodny się nawet ów raca zdawał, dopóki stał profilem. Z przodu tracił znacznie na ogładzie, bo lewa strona twarzy była jedną bodaj blizną, wyjątkowo rozległą i szpecącą.
Mika skłonił się płytko i począł żagwie uczestnikom wyprawy rozdawać. Bez światła niewiele na bagnach zdziałają, nawet jeśli księżyc nie skąpił im z góry swojego majestatu.
- To jaki jest plan? - Węgier zarzucił pytanie Koenitzowi. Obu raców ubranych było skąpo, bo zwyczajnie rozebranych ode pasa wzwyż ukazując mozaikę twardych mięśni i ścięgien. Stalowe pancerze na taką potyczkę byłyby zawadą, dociążając na dno swoją wagą, waciaki podobnie, chłonąc żarliwie wodę i skutkując tym samym.

Zach uwiązał do pasa z bronią kraniec liny, drugi podał podkomendnemu aby supeł podobny zaplótł u siebie. Dwa metry sznura ich z Miką łączyły, na tyle dużo aby wprawnie walczyć ramię w ramię, i na tyle mało by w razie gdyby go utopce pod wodę wciągnęły zdołał go Zach prędko na brzeg wywlec. Znali się jak łyse konie, w bitce niemal czytali sobie w myślach, obaj szczupli, zwinni jak wiewiórki. Na tle zbrojnych Austriaka czy zakonników Jaksy wyglądali na dzikoludów, prymitywnych i nieokrzesanych, golizną świecących. Czekali na znak do wymarszu niecierpliwie, przestępując z nogi na nogę, łażąc w tę i z powrotem jak ogary przed polowaniem, gdy rozbrzmiały już znajome ryki rogów i tylko czekać aż w pogoń pójdą.
Mika zapatrzył się zapamiętale na Martę i jej wilczura, powiedział Zachowi coś w rzężącej węgierskiej mowie co tamten zbył krótką ripostą i krzywym uśmiechem.
 
liliel jest offline  
Stary 01-04-2016, 15:12   #35
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Kiedy grupa zbierała się na mokradła, okazało się że Tatarzy to nie jedyna grupa która która zostaje w obozie. Mości Borucki obwiesił Koenitzowi że ludzie Zofii także zostają. Samej wampirzycy nie było widać od jakiegoś czasu, nie trudno było się więc domyślić że decyzje Borucki podjął sam. A bez zgody Zofii ani myślał ryzykować jej ludzi.
Chociaż najwyraźniej oni sami niekoniecznie zgadzali się z tym osądem. Jakiś czas po wyruszeniu grupę nadgoniła dwójka jeźdźców.
Jeden, rudowłosy, przedstawił się jako Miłorad Azarkiewicz. Ubrany w lekką zbroję, na plecach miał przerzuconą ciężką kuszę i półtorak, a na twarzy ciepły uśmiech który nie sięgał oczu.
Drugim był Ludomir Feliński, brunet, ubrany w lekką zbroję, z mieczem u pasa i halabardą przypiętą boku konia. W oczach widać było zdeterminowanie… I wyraźną niechęć do towarzystwa w jakim przyszło mu przyjechać.
Zapytani o to dlaczego zdecydowali się do nich dołączyć pierwszy z nich uśmiechnął się promiennie.
– Nie mogliśmy stać z założonymi rekami podczas gdy nasi towarzysze broni walczyć będą z potworami! Jakże mógłbym żyć ze świadomością że coś tak przyziemnego jak rozkazy powstrzymało mnie przed poczynieniem tego co słuszne?!
… Brzmiało to tak okrutnie nieszczerze, że trzeba by być jednocześnie głupim i naiwnym by to kupić-
- … To co powiedział Azarkiewicz.
-ale najwyraźniej tej wersji planowali się trzymać, bo jego towarzysz potwierdził jego słowa... Nawet jeżeli przy tym minę miał jakby mu kazano zjeść końskie łajno.


Zanim wyruszyli, zakonnik poruszył dość kłopotliwą kwestię. Czy godzi się dzieci, nawet przeklęte, zabijać? Jednakże Francuz podszedł do tej kwestii inaczej. Zamyślił chwilę i zaczął mówić.
- Rozumiem twe wahanie, acz sytuacja jest inna niż waść sądzisz. Po śmierci duch opuszcza ciało i udaje się do Nieba lub Czyśćca lub Piekła. Czasem więzi z ziemskim żywotem bywają zbyt silne i przykuwają duszę do miejsca, w którym zginęło lub które kochało. Ale nie do ciała monsieur Jaksa.- wyjaśniał w niemal nabożnym skupieniu. - Ziemska skorupa po śmierci pozostaje tym czym była za życia… skorupą, którą inny duch... częstokroć zły, może zasiedlić. Jestem więc pewien, że miłosierny Bóg owe niewinne duszyczki już zabrał do siebie, a w ich miejsce posłał owe złe duchy… więc nie ma tu czego egzorcyzmować. Zresztą nie ma nikogo wśród nas, kto mógłby takie egzorcyzmy odprawić. To wszak religijna sprawa.-
A i zapytany o plan Koenitz taki miał.- Musimy dotrzeć do tego placu na środku bagien. Moi podwładni…-
Wskazał na czwórkę swych rycerzy, którzy jechali wraz z nim.-... zebrali nieco chrustu, więc rozpalimy duże ognisko. Nasi śmiertelni towarzysze będą więc mieli czym się bronić, podczas gdy my będziemy działać na obrzeżach z dala od ognia. Jeśli to co mówiła Swartka jest prawdą… ludzie przy ogniu będą przynętą, a my na obrzeżach pułapką, która się zamknie.-
Wilhelm miał więc plan obgadany z Martą. Całkiem sensowny zresztą plan. O ile zdołają go zrealizować.


Podróż zaczęła się od upadku. Upadku Jaksy. Toreadorska nadwrażliwość wyostrzyła mu słuch, by mógł usłyszeć każdy najcichszy dźwięk. Problem polegał na tym, że było to dobre rozwiązanie w sytuacji innej niż ta… Rycerze Jaksy i rycerze Koenitza jechali w pełnych zbrojach płytowych. Hałasujących przy każdym ruchu. Konie drżały i tupały kopytami. Niby zwykłe dźwięki podróżnych, ale wzmocnione przez czuły słuch zamieniły się kakofonię bólu, która zwaliła Jaksę na ziemię ogłuszając go na kilka chwil.
Czasami nadmiar czujności bywa zabójczy.
I był też niepotrzebny...


Drużyna ruszyła przez bagna, Swartka na przedzie, za nią Koenitz ze swymi czterema wojakami, pomiędzy nimi Marcel rozglądając się niepewnie. Dalej Jaksa ze swymi i Marta wraz z Zachem zamykali ten pochód przez bagna. Obok Marty zaś szybko przypałętał się rosły wilk pieszczotliwie zwany Djamencikiem. Takoż i ta sama wampirzyca wstrzymała całą wyprawę na kilkanaście minut, składając obiatę istotom zamieszkującym to miejsce i przy okazji odprawić gusła. Z dala od oczu Jaksy i jego zakonników… jak to powiadają, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal?
Grobla była szeroka, tak że w czasach świetności dwa wozy mogły jechać obok siebie. W czasach świetności jednakże… teraz grobla się rozpadała i za wiek lub dwa nie będzie po niej śladu. Niemniej pośrodku nadal była twarda i solidna. I wozy jadąc rządkiem pewnikiem bez kłopotu ją pokonają. Tak jak jadący w grupie Spokrewnieni i ich ludzcy towarzysze. Konie na jakich przemierzali to bagno, były od małego przy nieumarłych chowane toteż nie odczuwały strachu przyrodzonego im z natury wobec Kainitów. Ale też nie odczuwały lęku wobec innych nadnaturalnych stworzeń. Rzecz przydatna, gdy się szło na vozhdy… mniej, gdy się chciało liczyć na ich czujność. Niemniej czujność nie była potrzebna, sądząc po nonszalanckim zachowaniu Swartki. W ogóle nie była potrzebna. Utopce… gdy już drużyna wjechała głębiej w bagna, nie próbowały się ukrywać. Ani czujność, ani nadnaturalny słuch, ani wilcze oczy nie były potrzebne… Bo wszyscy je usłyszeli.
Wyliczanki wymawiane ni to dziecięcym ni to upiornym głosem, wszyscy je ujrzeli...


Pokraczne ciemne sylwetki wychudzonych dzieciątek wynurzające się z bajorek i siedzące na tafli wodnej jak na twardym gruncie… by nagle zanurzyć się tylko po to by wynurzyć się w innym miejscu w przeciągu kilku mgnień oka. Dzieci ukrywające się głęboko w mroku, dzieci skrzekliwym głosem wyszeptujące upiorne wyliczanki. Pokraczne kreatury, które tylko Swartce nie mroziły krwi w żyłach. Czatowały, zbliżały się niepewnie wynurzając się z bajorek coraz bliższych całej drużynie, ale póki co… zbyt daleko.
Jakby prowokowały swą obecnością, swymi rymowankami Ciepłych by podeszli do nich, by weszli w głąb bagnisk na swą zgubę.


Sarnai wyruszyła polować, o zmroku, na skraju bagien i lasu. Sama. Na jakąż zwierzynę teraz warto się wybrać, jaką ubić, jaką znaleźć? Puszcza Królestwa Polskiego nawet tak blisko Krakowa, kryła w sobie odwieczne sekrety i tajemnice jeszcze z czasów, gdy żaden dzwon nie rozbrzmiewał nad tą krainą. Swartka była tego dowodem. Sarnai ruszyła na łowy… co uda się jej złowić? Czas pokaże.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 01-04-2016, 19:35   #36
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
WCZEŚNIEJ


‘ Wampirza polityka… ‘
Czajkowski pokręcił lekko głową. Kiedyś uważał że skoro z wiekiem ludzie nabierali rozumu, to wampiry musiały być zaiste niezwykle roztropnymi stworzeniami.
Co za kretynizm.
- … Co o tym myślisz, mości Borucki?
-O czym niby?- zapytał Borucki zaskoczony jego słowami.
– Czy pozwolić ludziom iść. Panienka Zofia z pewnością zechce Pańskiej opinii… Jak tylko ktoś jej zrelacjonuje co zostało ustalone.
- A niby po co? Niech se oni własnych ludzi jako zanęty używają. Po co niby my mamy iść?- wzruszył ramionami Borutek.
– By pokazać… - jakiego to słowa zawsze używał jego ojciec… ? - ... Solidarność?
Czajkowski również wzruszył ramionami. Wcale nie palił się do tego pomysłu bardziej niż Borucki. – Dla niektórych to istotne.
- Solydarnoość? A cóż to za wymuskane słowo? Ciebie pewnie benedyktyni musieli uczyć retoryki.- zaśmiał się Borucki i wzruszył ramionami.- Kainici o naszą solidarność czy lojalność nie dbają. Jak potrzebują to spojrzeniem potrafią ją wymusić.-
- … Teraz raczej sobie na to nie pozwolą. – zasugerował ostrożnie. - … Nie uśmiecha mi się iść do bitwy pod wpływem złego uroku… A i dla nich chyba lepsi byliby tacy, co do walki idą z własnej woli?
-Uuuu tam urok. Idziesz za wielkim wodzem. A wąpierze mogą sprawić byś uwierzył, że są wielkimi wodzami… to się nazywa… noo… jak to było… chryzma. Czy jakoś tak.- starał się wyjaśnić Borutek.-Nie przejmuj się tak tym.-
Mężczyzna nie odzywał się chwilę, po czym raz jeszcze pokręcił głową.
– Nie planuje.
Jeżeli decyzją Boruckiego było żeby nie iść… Nie jemu było się z tym kłócić.

* * *

… Co za bajzel.
Niepozorny mężczyzna rozejrzał się po lesie, lustrując uważnym wzrokiem okoliczne drzewa. Zaczerpnął powietrza i jeszcze raz zakrzyknął.
– Panienko Zofio!

Nic.
Poczekał chwilę i ruszył dalej.
Nie miał najmniejszej ochoty grać niańki, zwłaszcza dla kogoś kto, był w stanie wyrwać mu kręgosłup przez klatkę piersiową, ale… Ktoś musiał Panienkę znaleźć, a nikt inny się do tej roboty nie palił.
- … Panienko Zofio!

Nic.
Ruszył dalej.
Czym Panienka się tak poirytowała? Żochowski mówił, że zobaczyła coś w karocy Koenitza… Tej samej, w której jeździły dzieciaki. O to chodziło?
Wożenie własnego jedzenia było dość makabryczne, ale nie mógł to być dużo gorszy widok od uśmiechu tej wampirzycy co ich prowadziła.

Jak Popielski go ścierpiał, było ponad nim.
- … Panienko Zofio!

Ni-
– Tak?
Rozciecha zamarł, po czym odwrócił ostrożnie głowę. Dziewczyna stała kilka metrów od niego, ze zmizerowanym wyrazem na twarzy. Nie słyszał jak podchodziła. Czyżby upływ lat zdążył już stępić jego zmysły? Gdyby to był ktokolwiek inny, czy nadal by oddychał?
Wyrzucając myśl z głowy, mężczyzna przyjrzał się jej uważnie. Wampirzyca odruchowo odwróciła wzrok. Od razu zauważył brak wisiorka… I poplamione czerwienią policzki… Ale wargi nie były splamione…
- … Proszę. – Wyciągnął szmatkę z kieszeni, i polewając ją wodą z bukłaka wręczył wampirzycy. - … Nie chciałem ci przerywać posiłku. Masz jeszcze trochę na policzkach.
– E? Ja… – zawahała się, chcąc zaprzeczyć, ale po chwili przyjęła szmatkę. - … Dziękuje. odparła cicho, odwracając się i przyciskając szmatę do twarzy.
Szlachcic poczekał cierpliwie aż wampirzyca doprowadzi się do porządku.
– Powinnyśmy wracać. – zauważył, a Zofia przytaknęła zrezygnowana.
- … Wszyscy pewnie czekają… Eh, zrobiłam scenę… To tyle jeżeli chodzi o dobre pierwsze… Drugie… I trzecie wrażenie…
Rozciecha odkaszlnął, przerywając jej werbalne samobiczowanie zanim mogła się rozkręcić na dobre
– Obawiam się, że mogli już wyruszyć. Na bagnach przed nami zaległy się utopce. Trzeba je przepędzić zanim będziemy mogli przejść.
– E? Eeeeeeee?! – wampirzyca wytrzeszczyła oczy. – To co my tu robimy?! Nie, chwila, wiem co ja tu robię, co ty tu robisz?! Co robią nasi ludzie?
– Siedzą w obozie. Taka decyzja Boruckiego.
– Że co?! To wszyscy ryzykują życie, dla dobra wyprawy, poza nami?!
I Tatarami, ale Rozciecha uznał że lepiej ten fakt przemilczeć. Nie wszyscy reagowali przychylnie na porównywanie ich do innowierców....
Co miał jej powiedzieć?

Zawsze zostawała prawda.
- … Część uważa że to zły pomysł… Ryzykowny i niepotrzebny… Do tego… – spojrzał w te przekrwione, piwne oczy. – Jesteśmy ludźmi twoimi i Boruckiego. Los innych ludzi… Innych wampirów… Niespecjalnie nas obchodzi. Przykro mi.

Wampirzyca nie odzywała się słowem przez jakiś czas. W końcu uśmiechnęła się smutno.
– Oczywiście… Przecież nie będą ryzykować życia dla nieznanych wampirów, kiedy ich własna płaczliwa dziewucha ukrywa się w lesie… A nawet gdyby… Nawet gdybym tam była… Dlaczego mieliby pójść ze mną? Nie mam ani doświadczenia w walce, ani charyzmy… Przyjechałabym sama… I wszyscy widzieliby, jaką farsa jest „Oddział Zofii”. – pociągnęła nosem, a zakłopotany szlachcic niezgrabnie poklepał ją po ramienia. – A mimo to… Muszę tam iść! – wyprostowała się nagle. Jej twarz... Nadal wyglądała jak siedem nieszczęść, ale tym razem wyczytac się dało na niej coś wiecej. Zdecydowanie. – Dziękuje panie – - zapomniała jego imienia. Cholera. – Aaaa, bez znaczenia! Dziękuje! - z wdzięczności potrząsnęła mu rękę. Dość gwałtownie. - Dziękuje dziękuje! Zobaczymy się po moim powrocie!
… I już jej nie było.

* * *


Zofia wpadła do obozu jak dzikie zwierzę, rozglądając się pośpiesznie dookoła.
Zmachany Rozciecha wbiegł tuż za nią. Biedak sprawiał wrażenie jakby zaraz miał zejść na zawał.
– Przygotujcie Ko-
– W końcu! – Kryński poderwał się do góry z szerokim uśmiechem, przerywając Zofii w pół słowa. – Nigdy nie walczyłem z utopcami. Jak myślisz Domasz, czy one w żyłach mają krew czy bagno? - Krasicki wzruszył ramionami, nie wykazując najmniejszej chęci dołączenia do wyprawy. – Ah, nie mów! Sam sprawdzę! Oppersdorf, przygotuj konie!
Zofia cofnęła się odruchowo, nie spodziewając się tak entuzjastycznej reakcji. Obejrzała się po reszcie, mając nadzieje że ktoś jeszcze się poderwie...
Ale nikt nie powstał.

-Co waćpanna robi!- krzyknął Borucki karcącym tonem podbiegając do dziewczyny.
– A-ah, Mość Borucki. – wampirzyca odwróciła się trochę zagubiona, ale z rzadką dla siebie determinacją szybko zebrała się w sobie. – Jadę pomóc L-… Koenitzowi i reszcie. – odparła pewnie, zająknąwszy się tylko raz..
- To wielce szlachetne, acz niepotrzebne…- podrapał się po policzku Borucki.-Siła tam ludzi idzie i Kainitów. Nie musi i panienka się pchać.-
– … Wiem że to niepotrzebne. – zgodziła się wampirzyca cichym głosem, ku zaskoczeniu niektóry. – Wiem że to nierozsądne, źle przemyślane, i pewnie będę się wszystkim plątać pod nogami jak kompletna idiotka… Ale… Ale! – powtórzyła, tym razem głośnie. – Nie mogę już więcej stać na uboczu! Nawet jeżeli dopiero się poznaliśmy, to wszystkim nam przyświeca jeden cel! Jeżeli oni są gotów ryzykować życie dla sprawy…
– Nieżycie. – poprawił ja Krasicki.
– E? – wampirzyca odwróciła gwałtownie głowę, kompletnie wybita z rytmu. – Życie, nieżycie, co za różnica! O czym to ja…. - zaczęła ponownie, gubiąc wątek.
- Cóż… waćpanna może ruszać. Utopce panienki nie zaczepią.-zadumał się Borucki.-Ino ludzi nie ma co brać. Wystarczająco dużo już wyruszyło.-
– Spokojnie Panie Borucki, wcale nas tak dużo nie idzie. Okazuje się że największe jaja to ma w tej całej kompanii Panienka Zofia! – oznajmił głośno Kryński.
-Jeno nie jajami się walczy, a szablą i rozumem.- odparł cynicznie Borutek.-Poza tym nie wojna, ino polowanie nobili z ludźmi jako zanętą-
– Z zawodami na najdłuższego fiuta między Zachem a Koenitzem na dokładkę. - prychnął Górka, obrzucając wielkiego wojownika wrogim spojrzeniem. - W dupie mam tą całą sprawę.
– Boś tchórz bez grosza. – wyśmiał go Domasz Krasicki. – Przypominam, po ostatnim pokazie stawki idą dwa jeden dla Koenitza. Nadal faworyt, ale Zach nadrabia przewagę!
– ... Jebać. – skomentował Żochowski i rzucił blondynowi srebrnika. – Jeszcze jeden na Zacha.
– Tylko srebrnik? Nie mów że już wszystko na tą cycatą blondynę wydałeś!

- … Nie wydaje mi się… – nadal dyszący Roziecha zwrócił się do Boruckiego, ignorując przekrzykującą się w tle hałastrę. - Żeby ktokolwiek poza mną… I Panem Kryńskim…planował panience Zofii towarzyszyć.
Sam też nie wydawał się specjalnie palić do tej wyprawy.
- Skoro panienka nalega, to niech panienka rusza. Ale nie ma co się pchać między miecz Koenitza a szabelkę Zacha.- stwierdził Borucki.-Jeszcze nie…-
– Nie mam zamiaru się pchać przed miecz żadnego z nich! – zaprotestowała gorąco Zofia, z nutą irytacji w głosie. – Jeżeli o mnie chodzi to mogą cały tydzień się na szable nadziewać, dopóki nie rozwiążą swoich problemów – co masz na myśli „z ludźmi jako zanętą”? – zmieniła gwałtownie temat.
-Potwory Kainitów się nie capną. Nieumarli są im obojętni. Pewnikiem nie wyjdą nawet, jeśli same wampiry by szły. Więc… ludzie idą także po to by wyciągnąć te potwory z bagien.- wzruszył ramionami Borutek.
Wampirzyca ścisnęła usta, spuszczając oczy.
– Mimo tego… Mimo że wiedzieli że będą tylko przynętą… I tak zdecydowali się pójść. – podniosła głowę energicznie, zaciskając pięści i raz jeszcze prezentując swoją determinację. W tej sprawie – Tym bardziej muszę tam jechać!
– Może niech panienka trochę ochłonie, bo nam tu stanie w płomieniach od tego entuzjazmu. – skarcił ją przyjacielskim tonem Kryński, kładąc wspierająco rękę na jej ramieniu, chociaż szeroki uśmiech zdradzał że jemu ten ogień w jej oczach nie przeszkadzał. – Spokojnie panie Borucki, przypilnuję by panienka Zofia nie zrobiła nic głupiego. A Pan Rozciecha niech zadba o konie. Będziemy musieli je zostawić przed mokradłami…
– Ktoś musi ich pilnować. Jasne. – zgodził się natychmiast Rozciecha, z zauważalna ulgą wypisaną na twarzy. Ostatnie czego chciał to tłuc się z potworami po bagnach, ale był po części odpowiedzialny za aktualny obrót spraw, więc nie mógł tak po prostu nie jechać…

Czajkowski pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Nie było dłużej sensu ich odwodzić. Z Kryńskim i Rozciechą u boku Zofii miał przynajmniej pewności że ta nie zrobi nic głupiego…
– Hej chłopaki! – dalsza rozmowę przerwał im Oppersdorf, prowadzący konie. – Nie widzieliście przypadkiem szkap Azara i Ludka? Coś nigdzie ich nie mogę znaleźć...

Usta Czajkowskiego zbiegły się w wąską linię. Azarkiewicz i Feliński, oczywiście… Skierował wzrok na Kryńskiego i skinął głową. Wojownik odpowiedział tym samym
Już on będzie wiedział jak się tą sprawą zająć.

– Musieli ruszyć przodem, łobuzy jedne. – odparł z uśmiechem Kryński, popychając lekko Zofię w stronę koni. – Czas nagli panienko.
– Ee-e? T-tak jest! – dziewczyna wyprężyła się jak struna, i podskoczyła do konia.

Zamarła bez ruchu.
– E, ehehe. A tak właściwie… – zaśmiała się nerwowo, odwrócona plecami do reszty.

– Jak się jeździ konno?
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 07-04-2016, 14:58   #37
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Maszerowała Marta za kawalkadą rycerstwa, co w pochodzie las wypełniało brzękiem uzbrojenia i gwiazdy zawstydzało blaskiem wypolerowanych puklerzy. Na tym tle Zach mało imponująco się prezentował. Jak i Jowgajła w wilczurze na surowe, bure płótne zarzuconej pośród butnych polskich panków, kolorowych jak motyle, złotem i drogimi kamuszkami się skrzących.

Bajęda przez Swartkę opowiedziana bardziej jej serce stargała niż skłonna by była to przyznać. A nie powinna niby. Cóże to jest, ten tuzin dziatek w bagnie potopionych za grzechy niepopełnione, za winy ojców albo i dziadów. Nic to. Było dziecko i nie ma, bóg dał, bóg wziął. Marta więcej takowych niewiniątek własnymi rękami potopiła lubo zarżnęła, bogom na ofiarę albo żywym ku przestrodze, na żerdzie w płotach żywcem ponadziewała lub wilkom, które przy niej szły, na żer żywcem rzuciła. Takie to dni okrutne drzewiej były, i nie ma się tego wypierać ani żałować poniewczasie, gdy się wtedy nie żałowało wcale. Tu i teraz jednak ją gryzło i szarpało, i dobrze wiedziała czemu. Za czyją przyczyną nieswojo jej i niewygodnie, kto jej szepcze, niby nie rozkazuje, ale głupio jakoś nie słuchać, kiedy racja przy nim i samą prawdę gada. Że nie ma chwały ni siły w biciu słabszych i bezbronnych, co się odgryźć sami nie potrafią.

Tedy i zżymała się na samą siebie, gdy Francuza podpuszczała, by magią przejście zamknął. Od durnowatych i miękkich sobie wymyślała, gdy od Boruckiego kawałki mięsa i podpłomyki upraszała i chowała je za pazuchą. Koniec końców, nim na groblę weszli, kawałek w bok odeszła, by oka Jaksy obcym krzyżowcowi obyczajem nie kłuć, nad rozlewiskiem stanęła. Nic ją owe dziatki, co dziatkami słabymi a bezbronnymi być przestały długo przed tym, nim ona się urodziła, obchodzić nie powinny. A jednak gdzieś w ciemnym zakamarku serca kołatało się jej niejasne poczucie niewłaściwości własnych czynów i cudza wola szeptała, że odstąpić lepiej, skoro chwały w tym nie ma i nie będzie.

Marta splunęła w moczar. Żaden skrawek ducha mniejszy od niej samej nie będzie jej wierzgał niepokornie czy w swoją stronę ciągnął, dyktując, jak ma myśleć i co czynić.

Przyklęknęła na jedno kolano nad woniejącą zgniłymi roślinami wodą, szerokim zamachem posłała podpłomyki i mięsiwo na środek rozlewiska. Moczar połknął dar i zamknął się nad nim z łakomym pluśnięciem, rzęsa pokrywała pomału wyrwę, a Marta na imiona dawno odeszłych bogów potwory zaklinała, by na koniec złożyć im propozycję nie do odrzucenia.
- Dary weźcie i odstąpcie. Zostawcie nas w spokoju. Inaczej żelazem odpowiemy.

Na więcej niż szansę ukojenia i uczciwe ostrzeżenie upiorzyska nie zasługiwały. Wampirzyca zębami palce sobie rozharała i objęła mocno włócznię. Drewno piło krew, ryty barwiły się posoką. Marta modliła się gorąco, lecz bezgłośnie, aby się udało.


Upadający Jaksa z Miechowa brzdęknął raz, ale donośnie, pięknie i czysto, niczym dzwon Zygmuntowy. Marta zamarła wpół kroku. Przeświadczenie, że towarzyszom, choćby i najmniej miłym, w drodze rękę pomocną podać trzeba, pchało ją do przodu. Obawa, co się stanie, gdy Jaksę dotknie, kazała trwać w miejscu i ostatentacyjnie, dla własnego dobra, nic nie robić.

Ostatecznie obawa zwyciężyła i Gangrelka nie ruszyła się z miejsca. Rycerz tyle lat na straży grobu Boga stał, że coś musiało wsączyć się w jego krew i umysł. Tknęłaby go, a zostawiłby jej piętno na skórze, albo zacząłby wieszczyć jej przyszłość... albo, co może i gorsze, przeszłość jej by zobaczył.

W końcu padł wszak jak rażony gromem na ziemię. Marta znała w swym życiu sporo kapłanów i świętych ludzi. Nagłe omdlenia, czasem z drgawkami, wywracaniem białkami oczu i toczeniem piany z ust, a czasem bez, były niezbitym dowodem na to, że bogowie raczyli natchnąć i pobłogosławić...

... Jaksa jest święty, to rzecz pewna.
 
Asenat jest offline  
Stary 07-04-2016, 15:17   #38
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Sarnai ruszyła na łowy, samotnie co jednak było dobrym wyborem. Po nocy ludzie raczej nie powinni polować… zwłaszcza w okolicy bagien, więc dziewczyna cieszyła się swą samotną wyprawą. Sarnai nie była jednak człowiekiem i wykorzystując swe sztuczki mogła szybko przemierzać okolicę pod postacią wilka. Było to szybsze podejście i bezpieczniejsze i pozwoliło poczuć zapachy. Czarna wilczyca
sprawdzała okolicę węsząc i nasłuchując, szukając ofiary do zaspokojenia swego głosu. I w końcu udało jej się złapać trop… smakowity. Klępa łosia. Duże i zwinne zwierzę. Godny łup. Zagrożenie dla pojedynczej wadery, ale nie dla łowczyni mogącej szyć z łuku z dalszej odległości.
Przemierzyła ostrożnie bagnisty obszar kierując się jej tropem. I w końcu dostrzegła ją. Dorodna samica, pasąca się wśród moczarów.
Wilczyca przylgnęła brzuchem do ziemi nasłuchując i obserwując okolicę. Wciągnęła powietrze raz jeszcze i powróciła do swej ludzkiej postaci. Powoli nałożyła cięciwę na łuk i strzałę. Dokładnie przymierzyła by trafić samicę jednym pociskiem i...wypuściła strzałę celując w szyję. Celny strzał! Zranione zwierzę z jękiem rzuciło się do ucieczki, a Sarnai poczuła tą słodką woń świeżej posoki. Nie była co prawda tak ożywcza lub smaczna jak ludzka, ale i tak pobudziła głód.
Tatarka wyprysnęła ze swej kryjówki gnając za uciekającą zwierzyną. Kierowała się węchem. Słodki, mamiący, przyciągający zapach krwi wypełniającej się teraz podnieceniem i strachem ofiary. Sarnai poczuła, że jej bestia również raduje się z tego pościgu. Biegła zgrabnie omijając oślizgłe kamienie, porosłe mchem konary. Czuła zapach zwierza przed sobą, czuła smak krwi w ustach, poczuła i kły pojawiające się z dziąseł. Gdyby mogła roześmiałaby się dziko w głos na to uczucie…
Klępa była godną przeciwniczką. Stara samica nie chciała się tak łatwo poddać i kluczyła zwinnie zawsze parę kroków przed Sarnai. Po jej stronie był bowiem fakt, że znała te bagna, a niziutka intruzka nie bardzo. Niemniej upływ krwi i przeszyta tchawica utrudniająca oddychanie coraz bardziej utrudniały jej ucieczkę. Aż w końcu potknęła się i zachwiała dając Tatarce okazję do ataku. Dziewczyna wykorzystała tę szansę natychmiast rzucając się na zwierzę i wgryzając się w kłąb. Zatopiła kły przytrzymując zwierzę mocno. Pierwszy łyk, drugi, trzeci… Sarnai poczuła ciepło rozchodzące się po jej członkach i smak, zapach posoki wypełnił jej zmysły. Piła póki nie poczuła, że osłabione zwierzę gaśnie i pada wstrząsane przedśmiertnymi drgawkami. Odskoczyła by nie dać się przygnieść i dobywając ostrza dobiła samicę łosia. Szeptała przy tym uspokajająco i dziękowała duchowi martwej klępy za dar vitae. Odciągnęła truchło i okryła je gałęziami i opadniętymi liśćmi. Zaraz o świcie, przyśle swoich ludzi, by zabrali choć trochę mięsa. Posilona, ponownie zamieniła się w czarną wilczycę i węsząc ruszyła tropem wyprawy utopców.
 
corax jest offline  
Stary 07-04-2016, 18:53   #39
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
wszyscy
Upiorne wyliczanki co chwila przerywał dziwny dźwięk, dobywający się z głębin piersi Martusiowego Dyjamenta. Srebrzysty basior usilnie pragnął i próbował zawarczeć na topce, ale go rozbójniczka za skórę na karku twardo trzymała przy sobie, przez co z wilczej gardzieli ulatywało zirytowane gulgotanie, jakby pęcherzyki powietrza z bagna szły.
– Te topczyki to zwyczajnie wstydliwe takie, czy sromają się, żeś im łomot spuściła? – odezwała się nagle Marta, jej głos jej samej wydał się nienaturalny. Cichy jakiś taki i stłumiony. A przecież sama była potworą na mokradłach straszącą.
– Zwierzęta ich nie bardzo interesują… chyba że się wielce nudzą. Ale skoro są ludzie to konie zignorują – odparła Swartka. – A co do ataku to uderzą prędzej czy później, jak znudzi im się patrzenie. One są deczko… niespełna rozumu, targane przez wewnętrzne demony… tak mówił klecha przed bodajże pięćdziesięciu sześciu, a może siedmiu laty, który przyszedł je stąd wypędzić. Utopiły go.
– Niewdzięczniki.
– Może nie lubią krzykaczy...
– ...albo gości.
– ...alboć klechów – dorzucił beztrosko husarz.

Marta przeszła jeszcze kilka kroków, dłonie na drzewcu włóczni zacisnęła. W rytach ciętych głęboko w dębinie krzepła pomału krew. Jej krew. Krew Ojcowa. Błyszczącymi czerwono oczami potępieńca wodziła wampirzyca po mokradle. Starszy Bilecki trzymał się po jej prawicy i tak blisko, jak tylko mógł bez włażenia jej na kark. Dyszał ciężko jak niewiasta, co zległa rodzić, i co jakiś czas znak krzyża kreślił trwożliwie. Za każdym razem inną ręką i w inną stronę, ale z wielkim oddaniem człeka prostego, lecz przezornego, co i Bogu, i diabłu duszę obieca, byle powłokę doczesną we względnej całości zachować. Rozbójniczka dłonią, w której włócznię dzierżyła, tknęła go w ramię dla dodania otuchy i szepnęła ciszej niż tchnienie do idącego przed nią Zacha.
– Jakby ja tu straszyła... to bym groblę, drogę jedyną, podkopała... Na zasadzkę. Nie lepiej my lekcy przodem, przed ciężkozbrojnymi?
Oczywiście, nie tylko do tych jednych uszu musiało to dotrzeć.
– Jeno one nie takie bystre... – stwierdziła Swartka, a Wilhelm rzekł polubownym tonem. – Jeśli taka twa rada to… jeśli Zach tak również postanowi, nie widzę problemu.–
– Wybornie – błysnął białym zębem Węgier. – Bo jakbyś go dojrzał to byśmy pewnie nie poszli…
Skinął na Mikę, sam w karabelę się uzbroił i przodem ruszył. Marcie ciszej odparł.
– Nie rozłaźmy się.

Ruszyła, nim słowa zdążyły wybrzmieć, tempo do kroków Patrycjusza dostosowując bez udziału myśli niemal. Rzuciła w bok pospieszne spojrzenie na Francuza, schronionego za murem okutych w stal piersi Koenitzowych zbrojnych. Bilecki u jej boku przestał dyszeć i się przeżegnywać, a zaczął szczękać monotonnie zębami. Wszedł w kolejną fazę strachu i niebawem doprowadzi się bez niczyjej wyręki do ostatniej, którą Marta lubiała najbardziej, bo była dowodem tej krwi, co ją w żyłach, choć rozcieńczoną, miał nadal. Warchoł bladł wtedy jak nieboszczyk na marach, usta siniały mu śmiertelnie. Nie kulił się już, Boga ani bogów nie wzywał, nie drżał i nie uciekał. Rąbał szablicą i czekanem w zapamiętaniu, zaciekle i niepowstrzymanie, szedł do przodu jak taran.
– Słyszał pułkownika?
– T-t-t-t-t-t-t-ta-ta… – zaszczękał Bilecki w odpowiedzi.
– To się słucha.
Koenitz stoicko rozejrzał się dookoła i rzekł stanowczo:
– Nie okazujmy strachu, to ich pewnie zachęci.

Francuz jadący tuż obok niego nie wydawał się za bardzo przerażony ani też zaintrygowany. No... może troszeczkę zaciekawiony. Swartka ostentacyjnie ignorowała obecność potworów, pogwizdując pod nosem, by zagłuszyć szaleńcze szepty stworów, które ją wyraźnie drażniły. Bożogrobcy zaś wraz z Jaksą jechali powoli, obserwując zachowanie stworzeń. W dłoni wampira przesuwały się koraliki różańca, a usta układały się do bezszelestnej modlitwy. Marta pociągnęła Zacha za łokieć. Zapatrzył się na nią, gdy dawała mu nieme znaki. Ruszył za wysuniętą ku przodowi Swartką.
– Nie goń w pojedynkę, gołąbeczko – mruknął do niej. – Trudniej mi cię będzie z opałów wyciągnąć, jak mi z oka znikniesz.
 
Asenat jest offline  
Stary 07-04-2016, 21:20   #40
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
wszyscy c.d.

Podczas gdy wyprawa powoli poruszała się do przodu, z tyłu dołączyli do jej orszaku spóźnialscy. Mości Kryński, z siedzącą przed nim Zofii, i wyraźnie niepocieszony Rozciecha. Ten pierwszy energicznie pomachał towarzyszom na powitanie.

– Dobry wieczór, przyjaciele! Wybaczcie spóźnienie.

Zofia nie odezwała się słowem. Zamiast tego przyglądała się dzieciom. Jakikolwiek entuzjazm jaki czuła do tej wyprawy szybko wyparował, i po chwili jasne się stało że najchętniej kazałaby Kryńskiemu zawrócić konia.

Zamiast tego spuściła wzrok, próbując zignorować makabryczną piosenkę.

- Miło że waćpanna do nas dołączyła. Martwiłem się o nią.- rzekł dworskim tonem Koenitz kierując swe słowa o Zofii.

Zofia wymamrotała coś niemrawo, nie podnosząc wzroku.

– To jaki jest plan Panie Koenitz? – zagadnął zamiast tego Kryński. – Czego spodziewamy się znaleźć na wyspie?

- Miejsca na duże ognisko i umieszczenie ludzi i zwierząt w środku, my zaś przyczaimy się na obrzeżach. Nasza przewodniczka twierdzi, że stwory powinny nas zignorować, gdyż zimnych nie topią, więc pozwolimy im nas minąć, a potem zamkniemy pułapkę.-

Zach wysunięty sporo na przód w ślad za przewodniczką obejrzał się na przybycie Zosi i przywitał ją kurtuazyjnym skinieniem.

- Rozpalajcie rzeczony ogień, nie ma na co czekać - spojrzał na zakutych w stal rycerzy Koenitza.

Zofia szturchnęła swoje wojownika i wskazała głową na francuza. Kryński posłusznie zrównał z nim konia.

– Um, przepraszam Panie… – zaczęła cicho. Znów zapomniała czyjegoś imienia. – Wiem że pewnie już na to za późno… Ale… Czy nie ma jakiegoś… Rytuału… Który pozwoliłby im… Przejść na drugą stronę… W bardziej bezbolesny sposób?

-Nasz uczony kolega stwierdził iż te pokraki to… nie są dzieci, a ich puste martwe ciałka opętane przez złe duchy. Duszyczki owych niewiniątek… ponoć już dawno przeszły do Pana w niebiesiech.- wyjaśnił uprzejmie Wilhelm.

Wampirzyca wydawała się tą informacją minimalnie… Być może nie podniesiona na duchu, ale mniej przygnębiona.

Martowy warchoł zrobił się jednolicie biały na gębie, co wampirzycę wprawiło w wyraźnie dobry humor. Puściła kark Dyjamenta, żeby Bileckiego po ramieniu poklepać. Koenitzowym rycerzykom biedzącym się nad draską kawał kory brzozowej zza pazuchy dobyty podała i stanęła na powrót za Węgrem i przewodniczką. Paznokciami drapała po drewnie włóczni i nuciła jakąś węgierską melodię. Nad wyraz fałszywie.


Dotarli na miejsce, które kiedyś było osadą ludzką. Płaska przestrzeń usypana z ziemi pośrodku bagnisk, z gdzieniegdzie widocznymi kamiennymi pozostałościami po fundamentach. Osada była kiedyś spora… mogła składać się nawet z czterdziestu budynków. Koenitz zarządził usypanie stosu z chrustu i jego ludzie szybko się do tego zabrali. Marcel oddalił się nieco stosu, tak jak i sam Ventrue. Gdy stos zapłonie, instynktowny lęk przed odstraszy Kainitów od centrum wyspy. Z czego i Tremere i Ventrue zdawali sobie sprawę.

- Proponuję ustawić się na granicy obszaru… każdy z nas wybierze sobie swój kawałek ziemi do obrony. Przepuścimy stwory do środka obszaru i wtedy dopiero zaatakujemy.- zaproponował Wilhelm pozostałym spokrewnionym.

Jaksa kiwnął głową i rzekł:

- W takim razie ja pilnuję wschodu.

Zsiadł z konia. Odwiesił kopię i tarczę, które świetnie sprawdzały się z konia, jednak na ziemi były wyjątkowo nieporęczne. Ruszył na wskazaną pozycję.

- Pani raczy? - Milos zajął miejsce po okręgu obok krzyżowca i Swartce wskazał punkt nieco dalej. Mice nakazał gestem iść ku centrum placu i rozpalanego ognia.

- Trzymaj się go - nakazała Bileckiemu Marta i popchnęła go lekko za odchodzącym Węgrem. Stanęła niedaleko Swartki. Nachyliła się jeszcze, by musnąć palcami wilczy grzbiet. Dyjamenta odsyłać do ogniska nie zamierzała. Basior krążył niespokojnie niedaleko niej, łbem w stronę moczaru zarzucał.

Zofia zamieniła jeszcze ze swoimi ludźmi parę słów, a potem zwróciła się do reszty wampirów.

- … To mi zostaje… Zachód? – Upewniła się. W ręce ściskała kurczowo łuk, a u pasa wisiał podarowany wcześniej buzdygan. Choć widać było że najchętniej nie użyłaby żadnego z powyższych.

- … Chciałam tylko powiedzieć… Powodzenia.

Otworzyła jeszcze usta, jakby miało to być zaczątkiem jakieś dłuższej podnoszącej na duchu przemowy, ale po chwili zamknęła je bez słowo. Odwrócił się i pośpiesznie podbiegła na swoje miejsce.

Koenitz i Marcel stanęli naprzeciw Gangrelek i Węgra… Wilhelm dokładnie na przeciw Zacha, a Tremere Swartki… Ludzie skupili się na podsycaniu coraz większego ognia pożerającego zgromadzony słów, a mamroczące utopce… zbliżały się. Zaciekawione mamrotały pod nosem swoje wyliczanki. Teraz już łatwiej je było policzyć, całą dwunastkę… zaciekawione zbliżały się do ludzi którzy skupili się w środku. Obecność wampirów nieco ich niepokoiła, zwłaszcza od Swartki zdawały się uciekać, ale… powoli podkradały się niezgrabnie w kierunku ognia i…

Teraz łatwiej można się było im przyjrzeć….ciałom będące pokraczną parodią ludzkich i twarzom nie mającym nic wspólnego z obliczami dziecięcymi.

Zach bacznie przyglądał się potworom, które ciągnęło ku żywym ustawionym wokół ognia. Odczekał aż wszystkie przekroczą wyznaczoną przez nich granicę, a przynajmniej do czasu aż któraś z maszkar nie rzuci się na ich ludzi. Nie wypatrywał sygnału, sam wybrał moment. Spalił własną posokę aby wzmocnić siłę. Skrócił dystans między jednym ze stworów, zaszedł go od tyłu i pewnym ruchem zamachnął się by ściąć łeb.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172