Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-03-2016, 10:57   #131
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Frank

Frank ruszył za głosami. Za szeptami niesionymi przez las. Za jedynym drogowskazem, jaki miał. Zagubiony i przerażony, ale przecież kto nie czułby się podobnie w jego sytuacji. Czerwień na niebie, czerwień w lesie i czerwień pod stopami.

To ostatnie zauważył dopiero po kliku chwilach.

Pod butami chlupała mu woda. Lecz nie była to woda, tylko krew. Posoka, która wsiąkła w ziemie, przesyciła ją, zmiękczyła zmieniając w płytkie trzęsawisko oblepiające w najgłębszym miejscu kostki.

Nie śmierdziała. To było dziwne. Tyle krwi powinno cuchnąć rzeźnią. Powinno cuchnąć, jak padlina, ale nie cuchnęła.

Las wokół niego zmienił się niedostrzegalnie. Frank zauważył, że na gałęziach wiszą… truchła. Wysuszone szczątki zwierząt – głownie ptaków, na ile potrafił to ocenić: sów, wron, kruków. Ale były też inne zwierzęta: większe i mniejsze gryzonie: wiewiórki, szczury, myszy oraz inne zwierzęta: borsuki, rosomaki, a nawet jeleń czy niedźwiedź. Cała zasuszona menażeria. Na cholernych drzewach! Na cholernych drzewach! Gałęziach! Konarach! Wszędzie.

I wtedy zobaczył szepczącego. Wysoko, na konarze rozłożystego dębu. Nogami w dół wisiał… on sam. Frank Jackson.

Miał zamknięte oczy, bladą twarz a z półotwartych ust wydobywał się szept. Jego własne imię.


Mikołaj i Connor

Mikołaj i Connor nie czekali, aż to, wynurzało się z płomiennego kręgu wyjdzie tutaj i zrobi z nimi to, co zrobiło z Bruce’m. Ruszyli w las, licząc na to, że reszta postąpi za ich przykładem. Uzbrojeni w łapacze snów i w pochodnię, która powinna starczyć niemal do świtu.

Szybko zorientowali się, że reszta pozostała na miejscu lub udała się w inną stronę? W każdym razie reszty nie było! Odwrócili się natychmiast, kiedy dotarło do nich, co się stało, ale podobnie jak jakiś czas temu nie pomogły ani nawoływania, ani szybki powrót w stronę obozu.

Obozu nie było. Ludzi w nim nie było. Była tylko ich dwójka. Mikołaj i Connor.

Ich serca zabiły dziko. Krzyczeli. Nawoływali. Lecz byli, jak dzieci we mgle, lecz bez mgły. Ewidentnie rozdzieleni od reszty przez prześladującą ich siłę. Przez coś, czego ludzkie umysły nie mogły ani nazwać, ani pojąć. Nie mogły lub najzwyczajniej w świecie nie potrafiły.

I wtedy uderzyły pioruny. Jeden po drugim. Potężne wyładowania atmosferyczne przecięły nieboskłon. Raz! Drugi! Trzeci! Kolejny i kolejny! A potem raz jeszcze!

Zagrzmiało ogłuszająco, jakby gdzieś obok wybuchały bomby! Jedna po drugiej! Odpowiadające ilością liczbie rozbłysków!

Ogłuszeni i oszołomieni mężczyźni spojrzeli po sobie.

Byli absolutnie pewni, że błyskawice uderzały w jedno miejsce znajdujące się dość niedaleko od miejsca, w którym się znajdowali. Mila, góra dwie.
Pytaniem bez odpowiedzi pozostawało, w co uderzają pioruny?

Mogli pójść to sprawdzić lub kontynuować próbę odszukania reszty ludzi ze spływu. Ostatnio to się udało po chwili i mimo rozdzielenia znów wszyscy byli razem.

A potem zginął Bruce.


Angelique, Arisa, Bobby, John

Podejmowali decyzję wolno. Palce Arisy sięgnęły po urządzenie, na które zgrała dane ze znalezionej kamery. Przycisk wabił. Kusił. Przywoływał. Jakby wokół nie było ognistego kręgu. Jakby w środku nie formował się niewyraźny cień. Zarys czegoś, co niewątpliwie stanowiło śmiercionośne zagrożenie.

To, że zniknęli Mikołaj i Connor pierwszy zauważył Bobby. I szybko połączył ten fakt z tym, że faceci zwiali do lasu przed tym, co nadchodziło szybciej, niż reszta. Nie marnując czasu na ustalenia, jak oni go marnowali. A to, że zmarnowali wystarczającą ilość czasu ustalając plan działania, zrozumiał pierwszy John. I to, że właśnie ta opieszałość będzie kosztowała życie któregoś z nich, też zrozumiał ochroniarz!

- Ruszać się! – wrzasnął wyrywając ludzi z dziwnego stuporu. – Musimy stąd uciekać! On zaraz tutaj będzie!

Krzyk poderwał Arisę na nogi. Uskrzydlił Boobiego, który chwycił obie dziewczyny pod ramiona i zaczął biec w kierunku rwącego strumienia, na którym – według słów zabitego przewodnika – zaczynał się Szlak Połamanych Wioseł. Szlak, któremu raczej – uzmysłowił sobie to właśnie w tej chwili – już raczej nie będą mieli okazji stawić czoła.

Zaczęli bieg i wtedy John poczuł, że jakaś siła przebija mu nogę. Zachwiał się w pół kroku, krzyknął i stracił równowagę. Upadł spoglądając w dół, na swoją nogę. Łydkę przebijał mu jakiś kolec, niczym ostrze grzbietu jakiegoś wielkiego jeżozwierza. Kościsty szpikulec wystawał z rozerwanego, spływającego krwią mięcha. Z tak okaleczoną nogą John raczej nie był w stanie biegać. Co najwyżej kusztykać. A o ucieczce mógł jedynie pomarzyć.

Krzyk usłyszały dziewczyny i usłyszał Bear. Odwrócili się widząc leżącego na ziemi Johna oraz bestię, która uformowała się mniej więcej humanoidalna postać, pełna ociekających czerwienią ostrzy, kolców i szpikulców.

Było niemal pewne, że dopadnie Johna, jeśli mu nie pomogą. I nie było pewne, czy nie dopadnie ich, jeśli tego nie zrobią.

Krąg ognia nadal płonął, ale wygasał i Bobby zrozumiał, że płomienie jednak powstrzymywały demona. Że oddziałały go od przerażonych, bezbronnych ludzi. Reguły się nie zmieniły. Płomienie nadal były ich sojusznikiem, ale wtedy… wtedy stawiali czoła pomagierom. A to, co przechodziło do nich z… z nie wiadomo skąd… było chyba tą siłą, której powinni bać się najbardziej. Tej, którą powinni trzymać na dystans i unikać…

Dwa uderzenia serca. Tyle czasu minęło od krzyku Johna, gdy te wszystkie myśli przebiegały przez umysł przerażonego Bobbyego.
 
Armiel jest offline