Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-03-2016, 00:40   #34
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Kłamca. Zdrajca. Morderca.

Nie odegnał od siebie bólu, przeciwnie, przeciągał go nieznośnie. Cierp mości Zach, niech to będzie kara za... Za co właściwie?
Za twoje zasługi rycerskie, a jakże. Trupamiś ładnie pościelił. A kobieta? Bić pokłony trzeba, swoje własne dzieci jej z brzucha tak zgrabnie wylałeś. Na podłodze zaległy, w kotłowaninie wątpi i czerwonej juchy. Ruszały się jeszcze nim ich główki, jak dorodne jabłka, pod podeszwą gniotłeś.

Tron, tron, tron... Wszystko dla niego. Wszystko przez niego. Każdy kto stoi pomiędzy mną a nim to przeszkoda, nic więcej.

Toś przeszkody usunął, wściekły psie, powinszować. Płacz teraz nad swoim dziełem. Łez nie masz, niebogo? Jak i serca do kompletu, nigdy nie miałeś, nawet za życia. Zasługujesz na ten ból i wzgardę, na pomieszanie zmysłów. Kim jesteś, odwieczne pytanie a odpowiedź taka prosta, tuż pod nosem. Zimnym pustym trupem. Duchem, niczym ponad. Spijasz skrawki prawdy w conocnych majakach, zbierasz drobiny rozbite i sklejasz bez ładu a później się dziwisz, żeś potwora ulepił.

Kłamca. Zdrajca. Morderca.


Cierp. Żryj gówno, robaku spodlony. Marta prawdę ci rzekła, paziu mizerny, co ze spuszczonym łbem za swoją panią drobisz, zawsze z tyłu, sługa na sznurku. Marta. Dzika Marta co inne miała imię, czuję jego smak na końcu języka lecz uchwycić nie potrafię. Ciało niż łeb mądrzejsze, ono pamięta, do niej ciągnie. Kłaki twoje sto lat nosiła na szyi, choć jednej istocie nie jesteś znienawidzony... Ale nie martw się, nadrobisz. Ona dumna i tobą wzgardzi jak przez maskę buty i waleczności dostrzeże jakiś słaby. Jak zrozumie, że ty się nigdy nie zbuntujesz. Nie użresz ręki, która spuszcza ci manto, bo dobrze wiesz, że ci się ono należy. To co ci robi Małgorzata to żadna krzywda. To sprawiedliwość.

Kłamca. Zdrajca. Morderca.

Skrzypnęły drzwi, w ciemności zamajaczył cień.
Już dobrze syneczku, to tylko zły sen.
Matka? Skąd ona tu?
Szarpnął głową, chciał rzec coś ale krew stała mu w pysku jak błotniste bajoro. Taaa, przez krew mu śpiewa, czarownica. Siedzi w nim, głęboko, gniazdo uwiła. Musiałby ją kawałek po kawałku z siebie wydłubać, wylać z każdą kroplą krwi ale jak to zrobi to już w środku niczego nie będzie, ani jej ani jego.
Sięgnął po krew, która w nim chlupotała, jej krew przecież. Na magię wąpierską zużywał, wbrew kostuchy prawom. Im będzie mniej miał w sobie posoki tym i mniej Małgorzaty. Pod skórą, w głowie, w jamie czarnej gdzie ludzie zwykli nosić serca. Jakże za nią tęsknił, łaknął widoku jej rozgniewanej twarzy, warg w kreskę ściśniętych, dłoni miękkich a najbardziej pomysłowych w zadawaniu bólu. Czemu żyć bez niej nie może skoro tak ją nienawidzi? Bo go mami, ot co. Jak Koenitz to głupie dziewczątko.

Podniósł się na klęczki tłumiąc pierwsze szarpnięcie głodu. Ktoś się nad nim pochylał. Ktoś brzydszy znacznie niż mateczka. Jej tu nie ma, to zwidy tylko, fałszywe wrażenie.
- Coś powiedział?
- Nikogo nie znaleźli panie. Żadnego godnego ciebie
- Nic to.
- Może zawezwać którego z naszych?
- Nie, nikogo z was nie ruszę. Macie być w pełni sił.
Raca wniósł z sieni wiadro pełne wody.
- Panna Marta je dla ciebie panie przyniosła.
Dla niego? Nie potrafił sobie przypomnieć kiedy ktoś zrobił coś dla niego nie mając w tym interesu. Chyba, że Marta go miała? Dobrze robił sprzymierzając się z nią? Tak mu podpowiadała intuicja, tylko jej się zwykł słuchać bo przecież nie wspomnień.
- Pewnie po to bym się w nim utopił – wyżymał z siebie odrobinę wesołości i do wiadra się powlókł by w istocie głowę weń wsadzić. Z orzeźwieniem spłynął dystans, koszmary rozchodził się po kościach. Zmywał z siebie krew, strój przyodział gotów czoła stawić następnej nocy i tejże wyzwaniom.

Użalanie się ci nie przystoi, jesteś Ventrue, urodziłeś się by rządzić, urodziłeś by coś znaczyć.

By kłamać. Zdradzać. Mordować.
Tron, tron, tron...
Tobie pisany.
Przez krew przyobiecany.


Nie jesteś już tamtym potworem. Nie jesteś i nie będziesz. Dziś to sobie udowodnisz. A później jutro i pojutrze udowadniał będziesz, aż po zasrany koniec świata.

*

Władza to nie coś o co się prosi. Ją się bierze i egzekwuje. Koenitz tego nie zrobił i sam był sobie winien.
No dobrze, czerpał z tej zabawnej debaty odrobinę przyjemności, może nie powinien. Od początku nie była to przecież walka o władzę, jak niby Zach miałby stanąć na czele tej wyprawy skoro miał w niej lichy parytet? Wyszła natura Venrue bo z tak marnymi atutami ugrał aż za wiele zamieszania. Ciekaw był co Koenitz z tym zrobi.

*
Słuchał w skupieniu Marty gdy mapę kreśliła patykiem w czarnej ziemi. Ich ludzie się tymczasem w jedną sforę zbili obierając dogodne miejsce na uboczu, tuż przy ścianie lasu. Nie potrzebowali wyjątkowych zachęt, rozsiadali się w mieszanych grupach by się zaznajomić, przegryzali mięsiwo i zapijali winem. Geza usiadł wespół z Popielskim, prawice sobie uścisnęli i o czymś rozprawiali. Pozostało im tedy czekać aż ich państwo z wojaży powrócą.

Na miejsce stawił się Milos w towarzystwie jednego jedynie człowieka. Koenitz kazał się samemu rządzić względem liczebności a łatwiej jedną przynętę dopilnować niż kilka naraz.
- To Mika, mój pocztowy – przedstawił mężczyznę o długich włosach i smagłej cerze. Urodny się nawet ów raca zdawał, dopóki stał profilem. Z przodu tracił znacznie na ogładzie, bo lewa strona twarzy była jedną bodaj blizną, wyjątkowo rozległą i szpecącą.
Mika skłonił się płytko i począł żagwie uczestnikom wyprawy rozdawać. Bez światła niewiele na bagnach zdziałają, nawet jeśli księżyc nie skąpił im z góry swojego majestatu.
- To jaki jest plan? - Węgier zarzucił pytanie Koenitzowi. Obu raców ubranych było skąpo, bo zwyczajnie rozebranych ode pasa wzwyż ukazując mozaikę twardych mięśni i ścięgien. Stalowe pancerze na taką potyczkę byłyby zawadą, dociążając na dno swoją wagą, waciaki podobnie, chłonąc żarliwie wodę i skutkując tym samym.

Zach uwiązał do pasa z bronią kraniec liny, drugi podał podkomendnemu aby supeł podobny zaplótł u siebie. Dwa metry sznura ich z Miką łączyły, na tyle dużo aby wprawnie walczyć ramię w ramię, i na tyle mało by w razie gdyby go utopce pod wodę wciągnęły zdołał go Zach prędko na brzeg wywlec. Znali się jak łyse konie, w bitce niemal czytali sobie w myślach, obaj szczupli, zwinni jak wiewiórki. Na tle zbrojnych Austriaka czy zakonników Jaksy wyglądali na dzikoludów, prymitywnych i nieokrzesanych, golizną świecących. Czekali na znak do wymarszu niecierpliwie, przestępując z nogi na nogę, łażąc w tę i z powrotem jak ogary przed polowaniem, gdy rozbrzmiały już znajome ryki rogów i tylko czekać aż w pogoń pójdą.
Mika zapatrzył się zapamiętale na Martę i jej wilczura, powiedział Zachowi coś w rzężącej węgierskiej mowie co tamten zbył krótką ripostą i krzywym uśmiechem.
 
liliel jest offline