Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-03-2016, 06:53   #205
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 25

Pustkowia; droga Alpena - Cheb; droga dojazdowa; Dzień 5 - południe; chłodno.




Siostry Winchester



Hilda najwyraźniej szalała ze złości gdy jej plan wciągnięcia swoich ciemiężycielek w wir walki z przeważajacymi siłami jej sojuszników nie wypalił. Gdakała rozeźlona na całego strosząc pióra i na pewno ostrząc dziób o ten blaszany pancerzyk ze starej puszki.

Whitney nie wyglądała na specjalnie przejętą czy ucieszoną rezygnacją z próby zdobycia potrzebnej części. Najwyraźniej opinia siostry - rangerki jej wystarczyła. Jednak jak zauważyła bez potrzebych części których w tej chwili nie mają nie ma szans na naprawienie Baraka. Zresztą do naprawienia czegokolwiek potrzebne były części i moduły a nie tylko same narzędzia i umiejętność z nich korzystania.

Ruszyły we dwie po drodze któą jeszcze wczoraj pokonały na czterech kółkach. Trasa która wówczas tylko uciekała im rozmazanymi smugami drzew za oknami teraz wlokła się i wlokła. Jak będą miały dobre tempo to pod wieczór mogłyby dojść do tej starej farmy gdzie rezydował pająk który zeżarł kuriera parę dni temu nim nie został rozwalony w piwnicy przez Szutera i karawaniarzy.

Tinie rzucił się w oczy jeden szczegół. Wokół nie było tego wszędobylskiego pomarańczowego czegoś które mijali przez ostatnie parę dni wędrówki. Na lotnisku chyba też tego nie dostrzegła. O ile to coś nagle nie znikło rozpuszczając się czy co to chyba wyszły ze “strefy rażenia” jaką została po tej burzy parę dni temu.

Okolica jaką mijały była raczej monotonna. Znaczy gdy się mijało ją w powszechnie pogardzanym w ich mieście pieszym tempie. Ot droga jak droga, poza nią drzewa ją szpalerujące i jakieś zdziczałe pola gdzie czasem już jakieś krzaczory czy młodnik zdołał wyrosnąć a potem zaczął się las.

Zdążyły już nieźle odczuć dźwigane bambetle które gdy nie jechało się jakoś czymkolwiek nagle jakby przybrały na masie. Dodatkowo Tinie dokuczały te rany zadane jej przez nasterydowanego pomagiera Hildy. Ta trasa do międzystanówki czy przedmieść tego Cheb do pozostawionego Baraka zapowiadała się bardzo uciążliwie. Do czasu aż za sobą usłyszały odgłos motocyklowych silników. Przynajmniej kilku.




Cheb; dzielnica wschodnia; obóz NYA; Dzień 5 - południe; chłodno.




Leilah Silverstein



- Znam tu każdego który w NYPD pewnie zostałby uznany za dilera. W zimie główna melina została rozwalona przez jednego mutanta więc ten proceder uległ znacznemu ograniczeniu. I o ile mi wiadomo, żule trzymają się z dala od porządnych obywateli i przestają ze sobą nawzajem. I nie angażują w to dzieci. Więc jeśli widziałaś jakiś handel prochami to pewnie byli przyjezdni, zwłaszcza jeśli to było w “Łosiu”. A tam trudno o dzieci a przyjezdni wkrótce pewnie opuszczą to miejsce bo to przyjezdni. Tak jak ty. Zajrzę tam i zobaczę jak się sprawy mają. - odpowiedział spokojnie Dalton gdy skończyła swoja tyradę. Milczał chwilę więc szli przez osadę mijając co raz więcej ludzi z tobołam, pakunkami i torbami. Najwyraźniej zarządzenie szeryfa nie zostało tylko w strefie teorii a właśnie wchodziło w życie nie tylko w okolicach jego biura. Często musieli przystawać gdy ludzie pytali o coś szeryfa czy upewniali się co do tego gdzie i czy na pewno mają się udać. Szeryf zatrzymywał się za każdym razem i każdemu odpowiedział choć w paru zdaniach. Musiał mieć u miejscowych spory autorytet bo jak zauważyła mimo, że ludzie mieli tendencję do zwracania na siebie uwagę w takich momentach to jednak poza najczęściej powtarzanymi pytaniami czy uwagami jakich możnaby się spodziewać w takiej sytuacji nikt przesadnie nie ciągnął dyskusji.

- No i jesteśmy. - rzekł spokojnie mężczyzna w kapeluszu zmierzając do lokalu Rudego Jacka. Handlarz i jego szafa wciąż byli tam gdzie ostatni raz widziała ich Leilah. Tym razem sziedział sam i pałaszował talerz zupy jakby nigdy wcześniej nic nie jadł.

- Dzień dobry. Szeryf Dalton. - zaczął szeryf podchodząc do jedzącego mężczyzny który na ich widok wstał od stolika.

- Dzień dobry. Coś się stało? - odparł ocierając usta rękawem. Miał cwane oczka łasicy i takież spojrzenie. Wodził nim po obojgu stróżach prawa ale skoncentrował się w końcu na mówiącym mężczyźnie.

- Jeszcze nie. Przyszłem dać panu pouczenie. Widziano jak handlował pan tornado. - szeryf parł niezmordowanie do przodu ze swoja procedurą.

- Nie handlowałem! Tylko pokazywałem towar! Poza tym to zabronione tutaj? - spytał chytrze handlarz od razu wyczuwając nadciągajace kłopoty.

- W tym lokalu nie. Ale poza nim nie będzie to tolerowane. I bardzo nielubimy tutaj gdy ktoś handluje takim substancjami z nieletnimi. Ani jak w ogóle zadaje się z nimi nigdy ich rodziców nie ma w pobliżu. Mam nadzieję, że się rozumiemy. - głos szeryfa stwardniał i mimo, że nie mówił jakoś specjalnie głośno Leilah miała wrażenie, że cała sala zamarła i słyszą go chyba wszycy. Gdy mówił sięgnął ospałym ruchem do kieszeni i wydobył mały notes z doczepionym ołówkiem.

- Nie no spokojnie szeryfie! - handlarz uniósł ręcę w uspakajającym geście. - Ja nie szukam kłopotów rozumiemy się? I nie sprzedaje nikomu niczego czego nie chce. A z małolatami chujowy handel bo nie mają nic ciekawego na wymianę więc niech się pan nie obawia. Zresztą nie zamierzam się tu szwendać, zostanę dzień czy dwa by odpocząć i zmywam się dalej. - zapewnił szybko o swojej praworządnej postawie i chęci współpracy z miejscowymi władzami.

- No to świetnie, że się zrozumieliśmy. Gdybym się pomylił co do twojej oceny bardzo by mnie to wkurzyło. Na tyle by cię przymknąć. A jak jestem wkurzony to sumy kaucji zazwyczaj rosną a nie maleją. - rzekł głosem jakoś dziwnie koajrzącym się słuchaczom, że doga do celi i pobyt w niej to sama mordęga i tortuta a kaucja na pewni byłaby niebotycznie wysoka.

- Zapłacić? Zamknąć? Nie nie panie szeryfie no co pan! Żadnego handlu jakiego pan sobie nie życzy! Żadnych kłopotów ze mną w roli głównej! Ja nie lubię kłopotów i unikam ich jak tylko mogę! Spokojny obywatel jestem! - żarliwie zapewnił handlarz ze szczeciniastym, zarostem na twarzy.

- Bardzo mnie to cieszy. A jeszcze niech prawy obywatel powie mi jak jego godność. Bo na pewno chce by raport z wydania pouczenia był kompletny prawda? - zapytał już niby łagodnym tonem ale jakoś nadal nie nastajał on do fochów czy żartów u słuchaczy.

- Szafa. Wołają na mnie Szafa. Bo chodzę z szafą. - wyjasnił spokojniej i już nieco zrezygnowanym tonem starszy, raczej chuderlawy facet wskazując na swój mebel postawiony obok talerza na stole. Ołówek Daltona chwilę śmigał po papierze a facet się pocił niepweny co ten szeryf tam wypisuje. Trzask wydzieranej kartki zabrzmiał chyba równie dobitnie jak odgłos odbezpieczanej broni po czym leniwym ruchem szeryf podał kartkę handlarzowi a ten wziął ją niepewnie i od razu zaczął czytać.

- To pouczenie. Nie radzę zawieruszyć. Miłego dnia życzę. - odparł szeryf odchodząc od handlarza i zmierzajac do baru. Tam przywitał się z Jack’iem i od razu widać było, że znają się i lubią jak starzy kumple. Jack był ciekaw powodu interwencji Daltona a ten poprosił go by miał oko na Szafę i jakby co posłał kogo trzeba do biura. W międzyczasie skończył coś pisać w swoim notesie i go schował do kieszeni. Chwilę jeszcze rozmawiali o spodziewanych uchodźcach z reszty osady co było spowodowane zarządzeniem szeryfa o ewakuacji. Właściciel lokalu wyglądał na ograniczenie zmartwionego choć przyjął informację dość spokojnie. Najwyraźniej jak wywnioskowała z rozmowy nowojorska porucznik NYPD jego stodoła miała pełnić kolejny punkt zborny dla mieszkańców.


---



Gdy interwencja w Łosiu” zakończyła się wznowili wędrówkę wzdłuż głównej drogi osady. Najwyraźniej zmierzali do jego krańca aż w końcu ją opuścili, minęli jakąś odgrodzoną osadę poza główną linią miasteczka i zbliżyli się w stronę lasu. Wokół mijali dziwny pomarańczowo - czerowny osad czy piach jaki dał sie zauwazyc gdy ten nacpany rastaman ich tu przywiózł dziś rani jak tylko sie rozwidniło i coś było widać za oknami. Zaraz za linią drzew natknęli się na posterunek z worków z piaskiem na którym było dwóch żołnierzy w znanych bardzo dobrze Leilah oznaczeniach z NYA. Obaj byli w stopniu szeregowców co rozpoznała od razu po braku dystynkcji oznaczających stopień oficerski czy podoficerski. Podchodząc do nich szeryf wyciągnął znowu swój niewielki notesik.

- Dzień dobry panowie. Szeryf Dalton i porucznik Silverstein z NYPD. - zaczął swoją gadkę zgodnie z nowojorskimi czy przedwojennymi procedurami. Wskazał głową na swoja partnerkę i jak ta zauważyła i stopień i odznaka tak znana kazdemu Nowojorczykowi wzbudziła chyba większe zdziwienie i zaskoczenie u wojaków niż powitanie miejscowego stróża prawa.

- Eee… Dzień dobry. Szeregowa Como i Lovett. Ee… Coś się stało? - krótkoostrzyzona na wojskową modłę szeregowa odezwała się pierwsza wskazując głową na tojącego obok kolegę. Byli wyrażnie zaskoczeni pojawieniem się dwójki stróżów prawa zwłaszcza legitymujacych sie zgodnie z procedurami jakie znali i z domu i z miasta i z wojska. Poza NYC rzadko się to obecnie spotykało.

- Szeregowa Coma i szeregowy Lovett… - szeryf pokiwał głową i najbezszczelniej w świecie najwyraźniej zapisał ich imiona w swoim notesie. Ten stary gliniarski trik nadal działał świetnie bo para żolnierzy cierpiała męki niepewności gdy czekali aż obcy im glina skończy ich spisywać. Poryszyli niepewnie dłońmi po paskach Garandów ale na tym się skończyło. Wedle procedur i regulaminów w końcu nic się przecież nie działo.

- Chciałbym rozmawiać z pułkownikiem Hendersonem. - skinął w końcu głową Dalton gdy najwyraźniej skończył swoje zapiski i przewrócił kilka stron do tyłu jakby szukał zapisanego tam nazwiska.

- Aa… Aha. Ale to niemozliwe. Nie ma go i nikogo nie przyjmuje. - odpowiedziała w końcu z ulgą dziewczyna gdy rozmowa wreszcie wróciła na znane jej tory.

- Albo nie ma albo nie przyjmuje bo jak nie przyjmuje to znaczy, że jest tylko nieprzyjmuje. - zauważył cierpkkim tonem szeryf w kapeluszu patrząc z politowaniem na już nieźle nadpoconą szeregową. Ta uciekła wzrokiem w stronę kolegi i ten najwyraźniej postanowił ją wesprzeć.

- No ale takie rozkazy mamy. Nikogo nie wpuszczać. No rozkaz to rozkaz chyba pan rozumie. I pani. - rzekł chłopak w mundurze rozkładając bezradnie ręce w przepraszającym geście. Do Leilah się zwrócił najwyraźniej licząć, że eśli jest z tego samego miasta co oni to zrozumie jak im to skuwa ręce.

- Synu rozumiem doskonale co to jest rozkaz. - odparł szeryf swoim poważnym głosem. - A czy ty rozumiesz co to jest składanie fałszywych zeznań, wylegitymowanemu i umundourowanemu funkcjonariuszowi służb porządkowych na służbie? Czy zostałeś pouczony jakie są tego konsekwencje? - spytał tonem uprzejmości od której trawa wokół mogłaby zamarznąć lub oszronić chociaż.

- Ej nie no co pan… Ale my tylko stoimy na warcie i Sue tylko powiedziała co nam kazali powiedzieć. - chłopak wyraźnie się stropił gdy w głosie szeryfa zabrzmiały paragrafy i konsekwencje jego łamania.

- Za składanie fałszywych zeznań grozi zatrzymanie, odtrasnsporotwanie i przesłuchanie do placówki służb porządkowych. Czyli w tym wypadku mojego biura. - Dalton z niezmąconym spokojem toczył swoją policyjną lokomotywe po prawniczych torach rozjeżdżajac kolejne bariery jakie stawiała przed nim para już nieźle zmieszanych szeregowców.

- C-co? Chce nas pan aresztować? Ale my jesteśmy żołnierzami! Nie podlegamy cywilom! - dziewczyna była zdumiona zachowaniem starszego faceta w kapeluszu ale jednak w końcu wybuchła pretensją i gniewem na takie bezsensowne jej zdaniem wyskoki cywila.

- Nad wami jeszcze pomyślę. W końcu wykonujecie tylko rozkazy. Mówię o człowieku który wam je wydał. O pulkowniku Hendersonie. Z którym rozmawiałem dwa dni temu i zapewniał mnie, że przyjechaliście tu na odpoczynek. Cytuję “Zatrzymaliśmy się tu tylko na parę dni odpoczynku nim ruszymy w dalszą drogę”. - tu spojrzał do otworzonej wcześniej stronie notesu akcentując przytaczane słowa. - A tymczasem dziś rano wasze oddziały zdesantowały się na Wyspę zamieszkałą przez naszych obywateli! - trzasnął zamykanym notesem co zabrzmialo dziwnie głośno. - Dla mnie to wygląda na składanie fałszywych zeznań jak jasna cholera! - furknął rozeźlony Dalton w strone struchlałych szeregowców.

- Ale co my możemy? No takie rozkazy. - wyjaśniła szeregowa Coma już tonem który był dziwnie zblizony do przepraszającego.

- Chyba nie przyszedł pan tu zaaresztować pułkownika? - spytał za to szeregowy Lovett i u niego dało się słyszeć niedowierzanie połączone jakby z zafascynowaniem czy ten obcy facet w kapleuszu naprawdę byłby zdolny zrobić to o czym mówi. Widać było jak mu chodzą trybiki pod kopułką. W końcu i Pustkowia i NY były pełne różnych opowieści a do tego w mieście Collinsa sprytni policjanci, dzielni żołnierze czy niezłomni sędziwie byli często bohaterami takich opowieści. Prawie każdy znał jakąś historyjkę o niezłomnym stróżu prawa który wtarabanił się wprost do szefa mafii czy wytropił jakiegoś nieuchwytnego dotąd psychopatę. Szeregowy zapewne właśnie rozważał czy nie rozmawia właśnie z jednym z takich ludzi godnych takich opowieści.

- Przyszłem z nim porozmawiać nad aresztowaniem jeszcze pomyślę. Więc? Gdzie on jest? - spytał już jakby łaskawszym tonem szeryf chowając notes do kieszeni.

- Ale go naprawdę nie ma. Popłynął na Wyspę. - wybąkał w końcu chłopak rozkładajac ponownie ręcę.

- Ale pewnie ktoś go tu zastepuje prawda? Więc chcę rozmawiać właśnie z nim. W tej chwili synu. - odpowiedział stalowym głosem szeryf z takim samym spojrzeniem.

- My nie możemy zejsć z posterunku. Ale mogę spytać. - odparła dziewczyna i szybko wróciła do improwizowanego punktu obronnego gdzie uniosła słuchawkę telefonopodobną i coś zaczeła mówić patrząc cały czas na parę gliniarzy.




Detroit; dzielnica Schultz’ów; klub “Grzesznik”; Dzień 5 - południe; chłodno.




Julia "Blue" Faust



Miała go. Widziała, że jej akcja się udała. Miała go i łyknął i napalił się chyba po całości. Standardowe łechtanie i pochlebstwa otwierały bardzo wiele standardowych drzwi, serc i ud. Xavier był co prawda zdecydowanie ponad ten standard ale i przecież panna Faust daleko wybijała się swoja figurą, manierami i polotem od ulicznego motłochu. Czuła to pod palcami gmerającymi w goracym wnętrzu jego rozporka, widziała w oczach i rozdymancych z mieszaniny emocji nozdrzach, zgrzytających o siebie zębach gdy próbował odzyskac nad sobą kontrolę i spojrzeniu które na chwilę straciło dotychczasową bystrość i czujność.

- Dobrze. Popołudnie może być. O 17. Bądź tutaj, przyjadę po ciebie. Znam jedno miejsce które będzie dla nas idealne. - mruknął kiwając głową zgadzając się na jej propozycję i uśmiechajac się wreszcie gdy podjął decyzję. - A teraz moja droga Julio wybacz ale czas na mnie. - odkleił się od niej płynnym ruchem i z gracją znamienitego tancerza ujął jej dłoń cmokając ją szarmancko na pożegnanie w prawie już zapomnianym geście rodem z epoki salonów i dżentelmenów we frakach z sal balowych.

Po czym wyjął z kieszeni kluczyk i ale nie widziała by go przyłożył do drzwi. Te jednak gdy sięgnął dłonią po klamkę otworzyły się prawie bezszelestnie co nawet to było rzadko spotykanym przeżytkiem z dawnych czasów. Przed wojną na nikim to by nie zrobiło wrażenia a dziś uważano za zbędny i bezużyteczny dodatek jak migacze. Przez chwilę mignęło jej eleganckie i wręcz nieprwadziwie czyste wnętrze wozu równie nierealne jak i zewnętrzna bryła maszyny. Na tylnej kanapie dostrzegła przucony płaszcz a spod niego wystawał róg zamkniętego laptopa czy podobnego urządzenia.

Wyszczerzył się do niej jeszcze raz po czym wycofał auto kompletnie w nie po detroidzku bo ostrożnie pewnie by nie uszkodzić tej wyjątkowej maszyny. A nastepnie jednak dodał gazu prawie na pewno by się popisać przed nią a sportowa maszyna zawyła potęgą swojego czterolitrowego silnika z turbodoładowaniem po czym równie gładko i płynnie mechaniczna bestia zahamowała szarpiac się na cuglach sprawnych hamulców. Po czym ruszył ponownie znikajac jej z oczu za rogiem. Krótki popis tej niepowtarzalnej maszyny z eleganckim kierowcą wzbudził zachwyt i gwizdy miejscowych chłopaczków którzy chyba obserwowali całą scenkę wzajemnych umizgów z tego co widziała kątem oka Julia ale żwawiej zareagowali dopiero ostatni popis. Nie żeby szczenażeria wcześniej nie powstrzymywała się od gestów uznawanych kiedyś za obsceniczne czy jawnych rechotów z parki przy Bentley’u pewni w bezpieczeństow odległości i swoją półtuzinową przewagę nad dorosłymi. Ale i dorośli goście z “Grzesznika” spojrzeli z zazdrością, rozbawieniem czy zadumą na oddalającą się brykę.




Wyspa; południowe wybrzeże; osada uchodźców; Dzień 5 - południe; chłodno.




Will z Vegas



Przewidywania cwaniaka z Vegas okazały się słuszne. Żołnierze nie widząc agresywnego zachowania czy prób ucieczki najwyraźniej nie zamierzali nikogo mordować czy strzelać. Zachowali jednak czujność. Po tym jak zatrzymał się i podniósł ręce do góry nastąpiły kolejne polecenia… klęknij… odrzuć broń lewą ręką… powoli, bez głupich numerów… połóż się twarzą do ziemi… łapy z dala od torsu… a gdy to zrobił zauważył u nich jakby uczucie ulgi. Zwłaszcza, że strzelanina z głębi lasu ucichła. Mając twarz przy ziemi widział gdzieś pod ścianami czy kątach budynku ten dziwny osad jaki zauważył pierwszy raz kilka dni temu po wyjściu na powierzchnę z Bunkra.

Potem jeden został i wciąż mierzył do niego z karabinku. Drugi zaś obszedł go by nie zasłaniać tamtemu widoku i podszedł z boku leżącego na ziemi chłopaka. Z bliska ten bagnet na jego karabinie wygladał bardzo groźnie i szczególnie ostro. Jak szedł właśnie go zadźgać by oszczędzic kule to miał na to świetną okazję! Ale chyba miał farta po raz kolejny i nie trafił na jakichś psychopatów w mundurach o morderczych skłonnościach. Zamiast bagnetu w plecach wylądowało mu kolano żołnierza a potem pospiesznie przeszukał leżącego Schroniarza.

Kto wie co by dalej zrobili żołnierze. Kit o byciu zwykłym przechodniem może i łykneli ale nie pasował do tego jego karabinek znacznie zawyżajacy tubylczy standard. Will nie wiedział jaką wiedzę o tym miejscu mają żołnierze ale jesli zdążyli zorientować się choć troche to pewnie wiedzieli, że karabinki szturmowe jaki własnie Schroniarz rzucił w piach nie są tutaj standardem.

- Ej, on ma kamizelkę! - zdziwił się obszukujący go żołnierz gdy wymacał najwyraźniej kształt kevlaru pod ubraniem. Ruch czy dwa wierzchniego ubrania pozwolił na potwierdzenie wizualne tego wymacanego odkrycia.

- Trzeba go zaprowadzić do kaprala. - zawyrokował ten drugi po chwili ten co stał na drodze z wciąż wycelowanym w Will’a karabinkiem.

- I chyba jest jakiś chory. - rzekł krzywiąc się podejrzliwie gdy już miał okazję widzieć twarz i skórę powalonego cwaniak z bliska. Will jednak czuł, że ma rozpalone czoło i jest mu niepomiernie gorąco wiec pewnie ma gorączkę. U obcych taki stan zawsze budził podejrzenia i nieufność. Czasem takich nie przyjmowano w gości, czasem przeganiano a czasem profilaktycznie ubijano od ręki. Zależy od okoliczności i kto na kogo trafił.

- To i tak trzeba zaprowadzić go do kaprala. - zawyrokował znowu po chwili namysłu ten drugi. Choć jemu też chyba nie podobał się wyraz twarzy i wygląd spoconego Willa a słowa kolegi najwyraźniej tylko potwierdziły własne domysły.

- Nigdzie go nie zaprowadzisz żołnierzu! Rzuć broń! - dobiegł ich ostry, rozkazujący głos Kelly. Pojawiła się w rozwalonym oknie najbliższego budynku. Najwyraźniej jakoś musiała przejść z drugiej strony od wybrzeża. Teraz stała częściowo załonięta przez zwietrzałe dechy zdezelowanego budynku i celowała ze swojego karabinku wprost w pierś stojącego żołnierza.

Zza rogu budynku z którego niedawno wybiegł Will wyszedł Harry z również wycelowaną bronia prosto w plecy klęczącego na Will’u szeregowca. Ten wykonał ruch głową i ręką w stronę leżącej obok niego broni. - Nie zdążysz chłopie, mówię ci, że nie zdążysz. - rzekł spokojnie Harry z wycelowaną bronią. Ręka szeregowca zamarła ale strzelecka matma była dość prosta. Zanim wykonałby ruch palca na spuście musiałby najpierw obrócić broń i siebie do tyłu a wcześniej dokończyć ruch sięgania po leżący obok karabinek podczas gdy obcy szturmowiec musiał tylko pociągnąć za spust. Gdy szeregowiec wykonał te obliczenia po chwili wahania uniósł ręce do góry. Widząc to ten co stał na drodze wypuścił swoją broń i również podniósł swoje ramiona w poddającym geście. Zwłaszcza, że mina i ton Kelly cechowała jedna wielka determinacja i brak cienia litości, pozycja strzlecka była prawidłowa i sugerowała wprawę w obyciu z bronią a twarz… Twarz miała spoconą maskę o niezdrowym odcieniu wyraźnie sugerującą zaawansowane stadium gorączki. Jeśli twarz Will’a wyglądała tak samo to nie szło się dziwić obawom i niepewności żołnierzy.

- Złaź z niego! I na kolana! - syknęła Kelly gdy obaj żołnierze poddali się. - Harry sprawdź perymetr! - rzuciła krótko machając głową w stronę skąd chyba nadeszli żołnierze a jej podwładny pobiegł wykonać polecenie. W miedzyczasie ten Nowojorczyk co przeszukiwał Schroniarza zszedł z niego i ten mógł wstać. - Zbieraj się panie szybki i wyrywny! - syknęła z wyraźną nutą złośliwości i ironii w stronę podnoszącego się cwaniaka z Vegas.

- Nie możecie nas zabić. Jesteśmy żołnierzami z Nowego Jorku. Od tego pana prezydenta Collinsa z gazet. - odwazył się odezwać jeden z żołnierzy klęcząc z podniesionymi rękami. Chyba był niepewny co zamierzają zrobić ci obcy więc wolał podeprzeć sie jakimś autorytetem. Gdy Will zbierał swoje rozrzucone rzeczy od strony lasu znów wzmogła sie strzelanina. Tym razem dużo głośniejsza. Nowojorczycy też spojrzeli niepewnie w stronę lasu ale przez gęstwę zarośli i drzew nadal nie było widać kto się z kim strzela i jak mu idzie. Rozmowe przerwał Harry który dał znać, że nadchodzą żołnierze. Sytuacja była nieciekawa bo nadal byli w osadzie. Od niej do lasu był kawałek otwartego terenu który trzeba było jakoś przebyć nim się w miarę bezpiecznie skryło w gąszczu lasu.




Cheb; dzielnica północna; port; Dzień 5 - południe; chłodno.




Łowcy Robotów





Trop porywaczy i porwanych stygł. Sławny najemnik “Pazurów” nie miał zamiaru pozwolić by ostygł bardziej niż trzeba. Zabrał swoja ferajnę i ruszył wynajętą łodzią gdy Nico i jej pomocnicy zaczynali przeprawę z workami które pozostawili w łodzi Schroniarze. Przeniesienie takiej ilości towaru wgłąb miasteczka zajęło całkiem sporo czasu i wysiłku. Zwłaszcza nie mogący się poszczycić jakąś wybitną muskulaturą Wood i DuClare zmachali się strasznie.

Na posterunku szeryfa już nie zastali a za to był Eliott i Eryk. Ci też byli zakłopotani niespodziewanym towarem i po chwili zastanowienia postanowili go chwilowo zamknąć w najpilniej strzeżonym magazynie w Cheb czyli jednej z cel. Przynajmniej tak chwilowo ale nie byli nijak skłonni ruszać worków póki nie wróci szef i nie zdecyduje co dalej z nimi zrobić.

- No i jak to wygląda u Saxtonów? Znaleźliście coś? - spytał Eliott korzystając z okazji gdy wrócili w końcu z miejsca popełnienia przestępstwa. Za to dało się zauważyć, że Eryk wiesza na tablicy ogłoszeniowej portret tej lekarki którą Lynx znał ze swojej gazety a Gorodon z tej którą pokazał mu w “Łosiu” Rewers. Posterunkowy musiał mieć niezłe zdolności plastyczne bo kobieta na sporządzonym przez niego szkicu wyglądała bardzo podobnie do zdjeć z gazety. Oprócz zdjecia było też krótkie ogłoszenie wystukane na maszynie. Kobieta nazywała się “dr. Alice Savage” i była poszukiwana przez rodzinę. Uznana za zaginioną lub porwaną. Płacono 10 sztuk naboi kalibru 5.56 za wskazanie informacji o miejscu jej pobytu. Oraz 60 takich naboi za odstawienie jej na miejscowy posterunek lub do najemnika Tom’a “Cass’a” Rewers’a w “Łosiu”. W ogłoszenia które stylem nie odbiegało od zwyczajowej lektury listów gończych czy tego typu ogłoszeń przebijało aż nadto wyraźnie, że zależy na lekarce całej i żywej co było dobrym odzwierciedleniem rozmow jakie przeprowadzili wcześniej ze sławnym dowódcą Pazurów Gordon i Lynx.

Gdy zaś po wszystkim udali się jeszcze do samego “Łosia” by się dozbroić spotkali tam partnera czarnoskórego łowcy robotów, Dawida. Czuł już się lepiej i był gotów do nich dołączyć. Gdy więc z całą ekipą i sprzętem pojawili się ponownie na portowym nabrzeżu te było dużo spokojniejsze niż rano. Głównie z powodu tego, że większość okolicznych mieszkańców posłuchała ogłoszenia szeryfa i gdy rybacy powrócili lub właśnie wracali z jeziora przedwcześnie kończąc dzisiejszy połów ruszyli do centrum gdzie miała być zbiórka. Dlatego po drodze natykali się na ludzi maszerujących ze swoim dobytkiem ale w porcie było już ich niewielu.

Samej łodzi Rewersa już na jeziorze nie było widać. Właściwie w ogóle nie było widać wiele łodzi bo najwyraźniej na jeziorze zostali nieliczni, najwytrwalsi rybacy a i ci byli ledwo widoczni z oddali. Za to gdy wynajętą łodzią wypłyneli na wody jeziora i port już oddalił się za ich rufą natknęli się przy cyplu który był niewidoczny z chebańskiego portu na kolejną falę nowojorksich łodzi. Płynęli burta w burtę z nimi i w zbierznym, kierunku i prędkości. Choć oddzielało ich chyba ze sto czy dwieście metrów w tej chwili to jeśli zamierzali udać się na najbardziej oczywisty punkt lądowania czyli starą osadę zasiedloną w zimie ponownie przez uchodźców z Cheb to odległosć ta będzie się zmniejszać. Na płaskiej tafli jeziora nie było gdzie się ukryć wiec obie strony były dla siebie znacznie widoczne choć prowadzenie ognia w chyboczącej sie na falach łodzi z większości broni strzeleckiej jakimi dysponowali mogło być całkiem trudne. Uciec za bardzo nie mogli bowiem dysponowali sprzętem o podobnej predkości więc sukcesem byłoby gdyby na tych paru kilometrach dzielących id od wyspiarskiego wybrzeża udało im się utrzymać tą obecną odległosć. Mogli co prawda odbić lub zatrzymać łódź ale wówczas Nowojorczycy mieli pewną wygraną w tej sztafecie do Wyspy. No i nikt nie miał pojęcia gdzie poplyneli porywacze z rodziną Saxtonów. Nawet jeśli prosto na Wyspę to nadal było to całe kilometry wybrzeża do przeszukania.




Wyspa; las; wybrzeże; Dzień 5 - południe; chłodno.




Alice “Brzytewka” Savage



W lesie panował wilgotnny, lekki półrmok. Drzewa tworzyły baldachim ponad głowami ludzi i większości stworzeń przykutych do ziemskiego padoły, że nawet w słoneczny dzień panowała tu jakaś odmiana cienia. A przecież dzień był pochmurny i to tak, że nadal mogło rozpadać się w każdej chwili. Jednak skupieni na swoich sprawach ludzie raczej nie mieli okazji do podziwiania przyrody i pogody. Gdzieniegdzie zauważyła dziwny osad na trawie czy krzakach osadzony na liściach, źdźbłach czy łodygach tu i tam gdyby ktoś siał nierównomiernie garściami. Nie miała pojęcia czy tak jest tu zawsze, w zimie tu nie dotarła a i tak wszystko wtedy było zawalone śniegiem.

Towarzysze Alice i ci skrępowani i nie zamarli w krzakach zaczajeni przed nadciągającym zagrożeniem. Twarze które widziała były napięte w oczekiwaniu zbliżającej się niewiadomej zbrojną w nowojorską broń i mundury. Po chwili dostrzegła ich nawet rudowłosa lekarka z grzywą przykrytą czapką. Żołnierze w maskujących mundurach o dominujących barwach zieleni i brązów w kamuflarzu. Szli powoli przez las z karabinami w ręku. Nie miała pojęcia jak chłopaki dali ich radę wypatrzeć z tak daleka. Dla niej ci obcy żołnierze wyglądali bardzo groźnie i poruszali się sprawnie i bezszelestnie. Gdyby była sama pewnie wpadłaby na nich nim by się zorientowała, że w ogóle tam są.

Obcy żolnierze szli w jednej linii. Gdzieś kiedyś przeczytała, że nazywa się taki szyk tyralierą. Szli mniej więcej w poprzek trasy którą zmierzali Runnerzy po opuszczeniu wybrzeża. Tak jej sie zdawało. Fascynujacym lub przerażającym było obserwować jak Runnerzy wycelowują w nieświadomych chyba jeszcze ich obecności żołnierzy. Lufy i kusza minimalnie poruszały sie oparte o jakieś głazy, pieńki i gałęzie w rytm powolnego posuwania się przeciwnika. Jednak skoro dowódca nie dał rozkazu wstrzymywali się z otwarciem ognia. Tamtych było może pół tuzina więc liczebnie obie grupy były porównywalne. Tyle, że u Runnerów w tą liczbę należałoby wliczyć prawie jednorękiego Taylora i nieuzbrojoną lekarkę oraz trójkę skrępowanych jeńców. Niemniej nie wyglądali na przestraszonych perspektywą walki. Wręcz przeciwnie zdawali się być pewni siebie choć bez szczeniackiej brawury jaką widywała u Youngblood’a albo młodszych stażem i wiekiem członków gangu. W końću jednak zostali wybrani do misji dalekiego zwiadu wiec nawet zwykli szeregowi z tej grupki zawyżali pewnie średnią.

- Kurwa, znajdą naszych. - szepnął zirytowanym tonem łysol w kapturze. Faktycznie po zdawałoby się wiecznym oczekiwaniu żołnierze doszli nie dalej niż czy czy cztery tuziny kroków od zaczajonych Runnerów. Wówczas jakby na złość zatrzymali się zupełnie jakby chcieli potestować cierpliwość i opanowanie nerwów chłopaków z Detroit. Zatrzymali się jednak i coś oglądali na ziemi, i krzakach. Ale nawet nie obeznana z poruszaniem się w terenie Brzytewka widziała ślady przemarszu głównej grupy Runnerów po których szli i oni. Teraz najwyraźniej natknęli się na nie i Nowojorczycy. Zaczęli się rozglądać dookoła momentami patrząc tak, że miała wrażenie, że prosto na nią i na pewno ją wypatrzą.

Faktycznie zgodnie ze słowami Taylora po chwili główkowania żolnierze zmienili kierunek marszu na równoległy z dotąd obranym przez grupkę zastępcy Guido. Teraz znów rozwinęli się w linię ale byli zwróceni plecami do zaczajonych gangerów o paramilitarnym zacięciu, jednej siostry miłosierdzia i trojki skrepowanych i zakneblowanych jeńców.

- Idziemy za nimi. Jak dojdą do naszych weźmiemy ich w dwa ognie. - mruknął cicho Taylor a perspektywa zaskoczenia i zmasakrowania przeciwnika najwyraźniej bardzo mu przypadła do gustu. Gdyby udało się zaskoczyć żołnierzy w takiej sytuacji w jakiej byli przed chwilą to wciśnięci pomiędzy dwie grupy gangerów faktycznie byliby w bardzo ciężkim położeniu. Tylko musieli nie dać się wykryć. By to sobie ułatwić łysy polecił zwiadowcy wyforsowanie się do przodu a dopiero potem ruszyła reszta głównej grupki. Tylko do Alice szeptał a z resztą porozumiewał się za pomocą tych dziwnych migowych znaków na co ci odpowiadali własnymi lub po prostu kiwnięciem głową.

Czy doszło do wzięcia kogoś w dwa ognie nie wiedzieli ale nagle znów wybuchła strzelanina. Gdzieś tam z przodu. Znów słychać było wybuchy granatów, broni maszynowej i pojedyncze wystrzały. Gangerzy i jeńcy poruszyli się niespokojne kończąc swoje spojrzenia na szefie operacji ale ten utrzymał swoje rozkazy więc grupka ruszyła dalej. Na słuch to kierowali się prosto na główne pole walki. - Już się zaczęło. Strzelają się na całego. - mruknął cicho w kierunku idącej przed nim lekarki. Nowojorczycy zareagowali podobnie jak Detroitczycy i po chwili konsternacji widocznej wśród ich sylwetek z przodu również ruszyli na główne pole bitwy w głębi Wyspy.




Pustkowia; Alpena Airport; podziemne magazyny; Dzień 5 - południe; chłodno.




Szuter



Walka ludzi ze stowarami zaczęła się na całego. Poza Szuterem wszyscy byli już na korytarzu głównym i wszyscy jakoś byli związani walką. Trójka zaatakowanych najpierw strażników cofała się powoli pod naporem żywej fali zwierzaków. Te zaś skakały na ludzi, i wokół nich a czasem pod nimi. Mimo, że karawaniarze próbowali się opędzić kolbami karabinów i często nawet udawało im się strącić jakiegoś stworka tak, że ten lądował gdzieś znikajac w ciemności to jego miejsce zastępował następny.

Drugą linię obrony stanowili Sedna i Tod. Zresztą korytarz był za wąski by więcej ludzi stanęło w linii obok siebie. Ci trafiali już na przerzedzoną nieco falę ale i oni mieli ręce pełne roboty. Tomahawk Indianki który był jedyną bronią prawilnie przystosowaną do takiego starcia zataczał szkarłatne smugi gdy trafiał jakieś małe ciałko. Podobnie Tod opędzał się od stworów kopiąc je lub uderzając kolbą.

Ostatnią linię stanowili Szczota i Goliath. Szef karawany póki mógł strzelał z pistoletu a Goliath gdy już prowadzenie ognia było niemożliwe również zaczął walczyć karabinkiem a efekt trafienia tą radziecką odporną na trudy konstrukcją napędzaną jego silną łapą był dla trafionych stworzeń masakratyczny.

Walka chcąc czy nie zataczała co raz szersze kręgi i w końcu klika stworzeń wpadło do pomieszczenia w którym był Hegemończyk symulujący zacięcie broni. Dostało się w porównaniu z tymi co były na korytarzu bardzo niewiele ale miał wrażenie, że przynajmniej część pędzi prosto na niego!
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline