Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-03-2016, 07:01   #201
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Xavier Hand - szarmancki, czarujący, dobrze ubrany i z nienagannymi manierami. Chodzący ideał, przykładny przedsiębiorca. Obiekt westchnień kobiet, a także niektórych mężczyzn. Człowiek sukcesu, młody, zdolny i ambitny… wkurwiał Julię samą swoja gadzio gładką mordą. Nie szło jej go polubić, do tego nie przypominała sobie aby przestawiła mu się imiennie co oznaczało dwie rzeczy: mógł wyciągnąć info od Anny co już było niepokojące i wróżyło czarnowłosej burdelmamie bardzo bolesnego bitchslapa czymś oślizgłym i paskudnym, albo kojarzył ją z wcześniejszego życia. Tylko do kurwy nędzy jak wczesnego?

Vegas. Robił interesy z Robertem i przypadkowo się spotkali gdzieś w którymś z należących do rodziny panny Faust lokali? A może pierdolony współpracował z kutasiarzami odpowiedzialnymi za burdel przez który musiała spierdalać daleko od domu? Skurwysyn mógł współpracować z Lexą… albo nawet nim być. Chuj wiedział skąd się prąciarz jeden urwał. Na pytanie czy przyszła w interesach czy może prywatnie Blue wykrzesała z siebie najbardziej czarujący z czarujących uśmiechów jakie trzymała w repertuarze, wyobrażając sobie że obdziera go ze skóry centymetr po centymetrze, a pokrwawiony zezwłok wsadza w rakietę i wypierdala w kosmos.
- Prywata czy interesy? - przeciągnęła się leniwie. W czarnej miniówie i na szpilach od Pepe’go, ze znaleźnymi pończochami do kompletu, opierała się dupskiem o maskę bentosa, eksponując to co według słów spedalonego stylisty miała w największym atucie - i tym razem nie chodziło o poczucie humoru albo paranoję. Ta druga szalała w najlepsze podszeptując blondynie kolejne scenariusze szpiegowskie z ulizanym gogusiem w tle. Rozochociła się jak stara dziwka na koksie, gdy facet wyraźnie zawahał się na jej widok - zamarł, stracił płynność ruchów. Coś było na rzeczy… na bank. Paranoja nie mogła kłamać, no nie?
- A co wolisz? - posłała mu spojrzenie spod rzęs, wydymając przy tym wargi i ostentacyjnie zakładając nogę na nogę jak inna blondyna. Taka z filmu który kiedyś Blue oglądała na ostrej bani. Tyle że tamta miała biała kieckę a nie czarną, ale jebać. Liczył się efekt.


- Z taka damą wolałbym załatwiać jedno i drugie na raz. - Xavier zatrzymał się i bez żenady przejechał wzrokiem od jej wystrzałowych szpilek poprzez opończochowione supernogi, zgrabny tyłeczek ładnie podkreślony miniówą, płaski brzuch, interesujące wypukłości pod górą sukienki aż na szyi i wieńczącej ja twarzy w otoku blond włosów. Na twarzy wyszedł mu typowo samczy wyraz zainteresowania takim zestawem opartym o jego superbrykę choć w przeciwieństwie do większości samczej populacji okazał się na tyle wyrafinowany, że potrafił ubrać swoją rządzę i fantazję w eleganckie słówka. Ale mimo to gdy oczy doszły do jej oczu znalazła w nich wyczekiwanie. Czekał aż rozwinie swoją ofertę i wyjawi powód spotkania.

- Więc twierdzisz że umiałbyś się skupić na obu jednocześnie - udała że się nad tym zagadnieniem poważnie zastanawia. Ospałym ruchem wychyliła się do przodu nie urywając spojrzenia. Podniosła ramię i zaraz jej palce przespacerowały się po udzie gogusia ukrytym za spodniami szytego na miarę garnituru. Zaczęły trochę ponad kolanem a skończyły stukając o klamrę paska. - Jasne przystojniaku… gadać każdy może. Potrafisz to udowodnić? - wzrokowo i głosem rzuciła mu wyzwanie. Palce zjechały na spodnie poniżej i kilka powolnych, głaszczących ruchów później wróciły na klamerkę.

- Jak mawia się w pokerze… sprawdzasz? - spytał uśmiechając się tak samo jak ona widząc i czując wędrówkę jej dłoni już na swoim ciele choć jeszcze przez pośrednią warstwę ubrania. W rytm mówienia też uruchomił swoją dłoń. Zaczął od jej dłoni na jego pasku jakby zamierzał ją powstrzymać. Potem jednak dłoń przesunęła się nieśpiesznie wzdłuż jej ramienia co raczej najczęściej było odbierane jako całkiem przyjemna pieszczota. Palce mężczyzny zawędrował dalej poprzez jej szyję aż do podbródka a kciuk zjechał w okolice jej ust. - Szkoda, że nie zostałaś w gabinecie. Wówczas moglibyśmy porozmawiać o interesach we trójkę i mieć z tego obopólna przyjemność - chwilę jeździł kciukiem po kąciku jej ust jakby myśl o takiej kombinacji sprawiała mu bardzo przyjemne skojarzenia. - No ale tak chyba musimy poradzić sobie sami. Więc co cię do mnie sprowadza? - zapytał już nieco trzeźwiejszym tonem.

- A cóż to za interesy, które dalibyśmy radę omawiać w trójkę? Kto wie, może następnym razem skorzystam z zaproszenia… jeśli będziesz grzeczny i miły - Blue przełożyła nogi, zakładając lewą na prawą, zamiast prawą na lewą jak do tej pory. Przejechała językiem po wargach, mrucząc przy tym jak kot. Oczyma wyobraźni widziała jak jej szczęki zaciskają sie na łapsku gogusia i odgryzają jeden z jego paluchów. Prawie mogła poczuć smak krwi w ustach i ból we wrzasku… coś pięknego. Zahaczyła paznokciem o suwak spodni, niby całkowitym przypadkiem rozpinając go gdzieś do ¾ i w powstałą przerwę wysłała na zwiad dwa palce.
- Miałabym dla ciebie propozycję współpracy, ale wpierw chciałam pogadać. Może się czegoś napić i omówić parę pozycji biznesplanu. Ty i ja jesteśmy ludźmi interesu, a porządni przedsiębiorcy to ludzie bardzo zajęci… czas to sztony. Ale jestem gotowa ci go poświęcić. Podobasz mi się. Lubię rozmawiać z przystojnymi kawalerami z Vegas. - odkręciła głowę bokiem i dzięki temu pozbyła się dotyku przy ustach. Nie spuszczała wzroku z Xaviera jednocześnie rozbawiona i zaintrygowana, badając dotykiem przestrzeń pod spodniami. Ciekawe ile zajęłoby jej poderżnięcie mu gardła? Uśmiechnęła się słodko do swoich marzeń i kolesia przed sobą przy okazji. Jeżeli wiedział coś o kłopotach rodzinnych Blue, znaczy ze był w nie zamieszany. Sprawa była dość świeża i nie minęło wystarczająco dużo czasu aby plotki wyciekły aż tak daleko. Jeżeli zaś nie wiedział to tym lepiej. Miała dobrą podstawę pod wszelki blef. Pozycją i koneksjami zawsze dobrze się zagrywało - Chcę ukraść cię na jeden wieczór, powiedzmy jutro. I nie tutaj, cenię prywatność. Jak dobrze pójdzie ubijemy złoty interes… jeśli się nie dogadamy to przynajmniej spędzimy miłą noc. Deal bez haczyka, z samymi plusami. Dziś jest dzień ofert specjalnych. - wyszczerzyła się, wzmacniając nacisk na maltretowanych pod garniturem częściach ciała.

Mężczyzna mógł być oszustem, kanciarzem, pokerzystą czy handlarzem ale jednak nadal pozostawał mężczyzną. Xavier miał wyraźne problemy z koncentracją wzroku i gdy blondyna wygięła się, przy okazji na moment rozszczepiając te jakże interesujące dla większości mężczyzn miejsce w ciele kobiety, zawędrował tam wzrokiem kiwając głową jakby zgadzając się z tym co mówi jego rozmówczyni albo zadowolony z tego co widzi. Chyba pozostał nieświadomy morderczych myśli panny Faust albo był jednym z najlepszych ściemniaczy jakich poznała.
- Wieczorem będę trochę zajęty. W dzień. Lunch byłby chyba odpowiedni. - rzekł po chwili sapnięcia gdy poczuł w okolicach rozporka kobiece palce. Reagował prawidłowo jak facet na takie zabawy powinien. - I jakiego rodzaju interes chcesz ze mną ubić? - spytał wznawiając swoją wędrówkę dłonią. Przesunął kciukiem po linii jej szczęki zjeżdżając po szyi i gardle zwalniając w tym miejscu. Zdawał się być zaciekawiony i nią i tym co mówiła. Był jednak zbyt doświadczonym handlarskim wygą by dać z siebie cokolwiek wyciągnąć bez walki. Też znał tą grę i wydawał się być zainteresowany ale nie chciał dać nic za darmo. Czy chodziło o gamble, ciało, informację czy przyjemność. - I czemu uważasz, że jestem z Vegas? - spytał patrząc gdzieś na nasadę jej szyi gdzie właśnie pieścił to miejsce swoimi palcami. Ale gdyby miał jej możliwości mógłby załatwić sprawę definitywnie likwidując zagrożenie. Po czym oczy spojrzały na jej oczy a na ustach błąkał się frywolny, żartobliwy uśmieszek. Starczyłby pewnie by nabrać jakąś głupią blondynkę, pewnie większość populacji nawet tej uznającej i uznawanych za cwaniaków. W końcu na pierwszy a nawet drugi rzut oka wyglądali na napalona parkę która gustownie i z klasą ale jednak tak samo jak rozwydrzeni nastolatkowie nie może się doczekać by się rzucić na tylne siedzenie bryki i zrobić sobie nawzajem dobrze. Ale widziała, że uśmiech i żarcik a może i wszystko co właśnie było maską i parawanem. Te pytanie zaś było z tego najważniejsze. Sprawdzał ją tak samo jak ona jego. Ona wiedziała już co nieco choć nie miała pojęcia jak bardzo on ją dał radę rozszyfrować.

- Masz polot i szczęście. Fortuna ci sprzyja, inaczej byśmy nie rozmawiali... i ta nawijka. Wiesz jak postępować z kobietami. Kolana miękną, musisz być z Vegas - odpowiedziała gładko na ostatnie pytanie, wślizgują palce pod kolejną warstwę materiału, tym razem bielizny. Pewnie ujęła wyprężony interes, otaczając go ciepłem dłoni. Jednocześnie przejechała językiem po wargach i mrucząc przymknęła oczy. Naparła ciałem na rękę na gardle. Mógł mieć podobne zabawki jak ona, ale to się nie liczyło. Gdzieś za plecami słyszała świergot toczących się kości i skrzypienie koła od ruletki. Najpierw go przeleci, potem wyjebie w kosmos… chociaż szkoda trochę, ale tylko kurwa trochę - Jestem zajętą kobietą, z masą spraw na głowie. Będę jutro wolna dopiero późnym popołudniem… zestresowana po całym, ciężkim dniu. Z chęcią się zrelaksuję przy kolacji… o ile znajdzie się gentleman który poratuję damę z opresji, wesprze ramieniem. Rozbawi żartem nim tematy znów zejdą na pracę. - westchnęła boleśnie, dając upust temu jak przemęczona, zaganiana i zestresowana przez samą myśl o natłoku obowiązków się stała. Przygotować się do roli fanglirla, odkurzyć czarną perukę i podmalować ryj żeby przykryć oryginalne rysy twarzy. Znaleźć i wyeliminować cel wedle zaleceń klienta i to takiego z najwyższej półki. Wyjątkowo ważny kontrakt na karku wymagał wyjątkowo precyzyjnego przygotowania... tylko najpierw pomęczy jeszcze ulizanego kutasiarza z bentosa. Uda się z nim ustawić - dobrze. Nie uda... i tak w końcu go dorwie, ale marnowanie czasu na poszukiwania wola przeznaczyć na coś przyjemniejszego. Na przećpanie tego co chciała przećpać, wypicie tego co chciała wypić i przelecenie tego co chciała przelecieć życia by Blue nie starczyło. Grunt to umieć się bawić. Jeżeli zginie i tak na chuj się jej te przyjemności zaległe przydadzą.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 26-03-2016, 10:46   #202
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will nie zdziwił się zbytnio na widok żołnierzy, był bowiem pewny, że część oddziału zostanie na plaży. Nie spodziewał się jednak tak zdecydowanej reakcji z ich strony - zamierzali strzelać do każdego na wyspie?

Chłopak stanął zgodnie z poleceniem uzbrojonych mężczyzn. I tak bez broni w ręku nie miał szans ich zaskoczyć. Pozostawał blef i liczenie, że Armia Nowojorska nie ma zamiaru wymordować wszystkich na wyspie.

Zanim zdążył jednak cokolwiek powiedzieć z głębi wyspy zabrzmiały strzały. Czyżby chłopak się spóźnił i żołnierze już dotarli do schronu? Czy Barney zdążył zorganizować jakąś obronę? I ile czasu dadzą radę odpierać przeciwników? Te i inne pytania kołatały w głowie chłopaka, jednak najlepiej było poczekać i przekonać się na własnej skórze.

Will postanowił zaczekać jaka będzie reakcja żołnierzy. Na pewno natchnęli się na miejscowych i raczej mało prawdopodobne żeby każdego chcieli zatrzymać. Była również możliwość, że jego przeciwnicy ruszą w głąb wyspy wspomóc resztę oddziału. Najlepiej było więc zaczekać na ruch przeciwnika i wykorzystać tę chwilę zaskoczenia na opracowanie jakiegoś plany.

Plan nie był zbyt skomplikowany bo i możliwości nie było zbyt dużo. Na początek Will postanowił wcisnąć żołnierzom kit, że jest zwykłym wyspiarzem, który schronił się tutaj uciekając z Cheb przed gangerami. Następnie zaczekać na Kelly i jej kumpla i, w zależności od reakcji żołnierzy, pobiec dalej w głąb wyspy albo odwrócić ich uwagę i szybko się z nimi rozprawić. Dalej musiał zobaczyć kto strzela i w jaki sposób najlepiej będzie pomóc schroniarzom.
 
Carloss jest offline  
Stary 26-03-2016, 11:05   #203
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Post przy wspołpracy: MG, AdiVeb i Leminkainena.

Portowe nabrzeże wrzało. Rybacy wciągali łodzie na brzeg, wszędzie wszyscy się gdzieś spieszyli, widać zarządzenia szeryfa były wykonywane natychmiastowo. Niektórzy wskazywali sobie rękami Wyspę i wspominali coś o żołnierzach z Nowego Jorku, którzy tam popłynęli. Lynx wpadł na pomysł: - Popytamy rybaków, czy nie widzieli łodzi Saxtonów, ani nic podejrzanego na jeziorze?

Zaczął chodzić od jednego rybaka do drugiego, wypytując, czy nie widzieli na jeziorze nic podejrzanego prócz łodzi nowojorczyków. Wypytywał o łódź Saxtonów, samych Saxtonów, albo podejrzanych obcych, którzy mogli być prawdopodobnie Runnerami.

Snajperowi udało się zebrać jakieś informacje o niecodziennych łodziach kręcących się tu niedawno choć Lynx nie był pewny czego one dotyczyły. Tubylcy pod wpływem ekscytacji czy zaniepokojenia porannymi, niespodziewanymi wydarzeniami mówili chaotycznie i nieskładnie choć dość chętnie. On sam też w końcu specem od zbierania informacji z rozmowy też nie był. Wyłaniał się jednak dość spójny obraz, że jakaś obca łódź czy łodzie były tu nie tak dawno. W grę wchodziły ta łódź czy dwie którą wyprosili, wynajęli czy inaczej namówili do współpracy ci z Wyspy. Była też mowa o jakiejś łodzi która płynęła w stronę Wyspy ale nie była obsadzona przez Nowojorczyków ani nikogo z Cheb. I ta łódź chyba faktycznie była obca bo nikt jej z rozmówców Wood’a nie kojarzył. Samych Saxtonów jednak w porcie nie widziano choć wszyscy byli przejeci i zmęczeni wieścią o porwaniu policjanta i jego rodziny. Zwłaszcza los skrzywdzonej straszliwie w zimie April zdawał się być pełen troski. Nie spodziewali się też by “gościna” u Runnerów przyniosła im spokój i odprężenie. Jeden z rybaków jednak kojarzył, że chyba ta obca łódź holowała za sobą łódź dziwnie podobną do saxtonowej. Ale, że nie jednemu psu na imię Burek a i czasem Chebańczycy wynajmowali swoje łodzie obcy a o porwaniu Sxtonów nic nie wiedział więc wówczas nie wydało mu się to alarmujące.

Były komandos z Posterunku wrócił do Nico i reszty ekipy z wieściami: - Jeden z rybaków zauważył podejrzanych obcych na łodzi kierującej się w stronę Wyspy. Podobno holowała za sobą drugą łódź, która przypominała tą Saxtonów. Nie widział porwanych, ale nie byli to ani nowojorczycy, bo tych by rozpoznał, ani nikt z miejscowych. To mała mieścina, podejrzewam, że miejscowego by poznał. Nie jest to informacja stuprocentowa, ale to wszystko co mamy w tej chwili. Warto byłoby to sprawdzić? W sumie Wyspa, to byłoby ostatnie miejsce, gdzie spodziewalibyśmy się gangerów, co nie? - rzucił do reszty.

Gordon stał spokojnie i czekał aż Nico i Lynx dojdą do jakiegoś wniosku lub zarządzą kolejne kroki.
- Raczej tak choć może warto to jednak sprawdzić, jakby nie patrzeć coś z tą wyspą jest. Warto by także zajrzeć do tych worków - dodała Nico.

- Jestem za, sprawdźmy te worki, a potem sprawdźmy Wyspę? - poparł Nico.

Rybak zdawał się być zadowolony, że władza zajęła się sprawą gdy podeszła do niego Kandyjka z odznaką zastępcy szeryfa w kurtce. - No sama zobacz Nico. Człowiek chce pomóc bliźniemu a dostaje za to tylko kłopoty w podzięce. Ani dziękuję ani pocałuj mnie w dupę no nic. I ja teraz musiałem zawrócić tutaj a pół dnia stracę by tak pływać w tę i z powrotem z nie swoimi rzeczami. I to jeszcze za psi chuj bo, żeby chociaż jakaś rekompensata była za te pływanie no ale gdzie tam… - machnął ręką oddając się pełnoprawnemu użalaniu na swój ciężki rybaczy los dobrodusznego człowieka który się czuję wyrolowany na takiej wymianie. Choć zapewne wielu miejscowych rybaków na jego miejscu czułoby się tak samo.

W międzyczasie Nico zdołała wejść na chyboczącą się na falach przyboju łódź i zbadać zawartość worków. Okazały się pełne różnych produktów żywnościowych. Od współczensych odpowiedników konserw czy peklowanych w słoiki produktów po mąkę, sery i tego typu przetwory jakie mogły wytworzyć przeciętne rolnopodobne gospodarstwo czy rodzina. W głodującym Cheb były to bardzo poszukiwane produkty. Było mało prawdopodobne by taką ilość udało się zdobyć na terenie tej osady.

Traperka widząc zawartość worków podrapała się po czole
- Hmm, myślę że warto powiadomić o tym szeryfa, na razie zarekwirujemy to porzucone mienie.

- Może wyślij go - wskazał na rybaka - na posterunek, niech powie Eliottowi co i jak? Nie wiem, czy mamy czas zajmować się tymi workami. Powinniśmy sprawdzić Wyspę, czy ten trop doprowadzi nas do Saxtonów i ich porywaczy? - zasugerował rozwiązanie Nico.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 26-03-2016, 21:18   #204
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Wyglądało na to, że Gangerlandia sama znalazła sobie cel i obiekt do wymiany ognia, tudzież rozpoczęła profilaktycznie walki w terenie, gdyż wedle ich filozofii najlepszą obroną był atak. Zupełnie jakby polubowne rozwiązywanie problemów z samego założenia zmniejszało ilość współczynnika szacunu na dzielni. Pod tym względem jednostki w skórzanych kurtkach były niereformowalne. Wystarczyło spuścić ich z oczu i już szukali potencjalnych ofiar do wyładowania nadmiaru nagromadzonej energii, dodatkowo spotęgowanej słowami i zachowaniem Guido.
Druga ewentualność podobała się lekarce jeszcze mnie: co jeśli to ich zaatakowano? - ten scenariusz Savage wolała zepchnąć na razie jak najgłębiej w zakamarki umysłu, nim przeładowany impulsami mózg podejmie bezsensowną gonitwę myśli w kolorze smoły i atramentu.
Fakty… musiała się skupić na faktach. Ktoś w obozie mógł zostać ranny i potrzebować jej pomocy. Dobrze, że Chris i Tom zostali na miejscu - podstawowy zakres obrażeń opatrzą z zamkniętymi oczami, zwłaszcza ten pierwszy. Po coś wałkowała go bite parę miesięcy, ucząc podstaw z zakresu wiedzy medycznej.

Dostali przecież jasne rozkazy: cokolwiek by się nie działo, Brian musiał dotrzeć do przeklętego Wilka w kawałku pozwalającym na przeprowadzenie rozmowy. Pani Saxton i April… niby w razie czego chłopaki chętnie spisaliby je na straty, lecz nie Alice. Cała trójka dotrze do szpitala polowego bezpieczna i w jednym kawałku. Koniec i kropka, innego rozwiązania nie zamierzała nawet przyjmować do wiadomości. Ekstremalne rozwiązania w tym wypadku nie istniały - nie na jej zmianie.
- Może zanim zacznę wybudzać jeńców niech któryś z chłopaków zrobi ciche rozpoznanie czy jest bezpiecznie? - podrzuciła cicho kończąc owijać szyję szalikiem. W skorupie od razu zrobiło się jej cieplej, więc nie miała już sensownego powodu aby kleić się dalej do Taylora. Szkoda, cholernie jej tego brakowało. Wśród ludzi uznających gesty czułości za słabość lub jednoznaczne zaproszenie do prokreacji, zwykłe objęcie drugiej osoby stanowiło rzadkość pokroju wygrania dwudziestu milionów dolarów na przedwojennej loterii. Posłała łysolowi ciepły uśmiech i pochyliwszy się w jego stronę, dokończyła szeptem - Twoja kurtka. Trzeba ją założyć porządnie żeby nie wzbudzała podejrzeń. Jeżeli zaczną się kłopoty, na pierwszy rzut oka widać że coś jest nie tak… ale nic gwałtownie. Po co jeszcze mocniej ten bark nadwyrężać i przysparzać ci bólu? Nie żebym nie wierzyła że zniesiesz i taką niedogodność bez mrugnięcia okiem, bo to oczywiste… ale nie chcę żeby cię coś bolało, rozumiesz? Pozwól że ci z tym pomogę… proszę, Taylor. - Ujęła oburącz dłoń szerokości swojego uda i ścisnęła ją mocno, spoglądając mężczyźnie prosto w oczy, wyraźnie zatroskana. Jeszcze tego brakowało aby przez próbę udowodnienia że nic mu nie jest zaczął niepotrzebnie wywijać. I tak mieli dość problemów bez tego. Ktoś na brzegu urządził sobie potyczkę na ołów, pozostawało pytanie kto i dlaczego. Rozsądek podpowiadał nowojorczyków i chłopaków Alice. Nie zapowiadało się dobrze.

- Nic mi nie jest - warknął krótko. Choć dał sobie założyć rękaw kurtki to chyba na więcej oznak słabości nie chciał pozwolić. - I nie ucz ojca dzieci robić - sapnął jeszcze, przy czym akurat reszta obsady wznowiła wiosłowanie po założeniu skórzanych kurtek. Odpłynęli jeszcze kawałek nim przybili do brzegu. Strzelanina wciąż trwała. Łysy dowódca grupki szturmowej był zdania, że to chyba starcie mniejszego oddziału, a nie całej ferajny Guido.
Zatrzymali się przy brzegu i dwóch z obsady wskoczyło do jeziora, rozbryzgując wodę po kolana. Zaraz przypadli do jakichś kamieni na wąskiej, kamienistej raczej plaży i zafilowali tam z bronią. Pozostałych dwóch przymocowało łódź, by nie odpłynęła.
- Dasz radę to ich obudź. Nie możemy w czterech tachać trójki i to w miejsce walk - sapnął ponuro najwyraźniej w rachunki tachania nie wliczając jej i siebie.

Lekarka pokiwała głową, zaczynając grzebać w torbie za solami trzeźwiącymi. Gdyby potraktowała Chebańczyków tym czym Drzazgę zimą, prędko by się nie obudzili…
- A jedną osobę? - spytała, zawieszając wzrok na nieprzytomnej blondynce. Bez butów, w samej koszuli nocnej ciężko będzie jej iść, zresztą z całej trójki jeńców to ona była najsłabsza psychicznie i podatna na panikę. Wystarczająco traumatycznie malowało się już samo porwanie, aby dokładać jej kolejnych materiałów na koszmary, chociażby gnania boso po kamieniach z lufą pistoletu uwierającą przestrzeń międzyżebrową.
- Ta dziewczyna, April. - odgarnęła koc ze wspomnianej kobiety, ukazując spokojną, śpiącą twarz z resztkami łez na policzkach i zagłębieniach drobnych zmarszczek dookoła oczu - Jest najsłabsza i pozostałej dwójce będzie zależało na jej bezpieczeństwie, więc nie przyjdzie im do głowy uciekanie lub próby stawiania oporu póki… póki nie dotrzemy do reszty. Co sądzisz, Taylor? Nie znam się, ale to się wydaje nawet sensowne… chyba. - Zakończyła zostawiając decyzję łysemu, jako dowódcy grupy. On dowodził, ona lekarzowała. Każdy miał swoją rolę. Poza tym Taylor naprawdę wiedział co robi. Musiał. W końcu prawą ręką Guido nie zostałby za piękne oczy, czy z sentymentu. Alice zaś o wojaczce miała pojęcie równie mikre co o prowadzeniu fur.

- I kto ą będzie niósł? Mam zredukować osłonę z czterech luf do dwóch? - pytanie i ton raczej nie budziło wątpliwości, że nie podoba się taki pomysł. - Obudź wszystkich. Zwiąże się ją i pójdzie. Za mało nas jest by kogoś dźwigać, a nie wiadomo gdzie nasi są dokładnie. - mruknął i dał znać reszcie podwładnych. Jeden zza kamieni ruszył sprintem i przebiegł przez te dwa czy trzy tuziny kroków zdradzieckiej, pustej przestrzeni drogi i plaży i już opierał się o pień drzewa, zza której filował w głąb wybrzeża, osłaniając ten mini desant. Taylor najwyraźniej czekał aż dziewczyna zacznie wybudzanie i wyraźnie się niecierpliwił zwłoką.

- Ona będzie kłopotem - wyłożyła na spokojnie raz jeszcze - Jeżeli zacznie się strzelanina zacznie uciekać, odruchowo. W panice. Za nią poleci Brian i jej matka, też nie patrząc na konsekwencje. Mogą nas przez to narazić na niebezpieczeństwo i śmierć, jeśli dostaniemy się pod ostrzał. Widziałeś ją, widziałeś jak się zachowuje. Ona jest na skraju załamania nerwowego już teraz, co dopiero jeśli zobaczy że ktoś do niej mierzy - wygrzebała z torby butelkę z ciemnego szkła.
- To drobna dziewczyna, wystarczy jedna osoba aby ją nieść. - zakończyła, podtykając ją pod nos starszej kobiecie.

- Nie jest drobniejsza od ciebie i nie mowa by przenieść ją z samochodu do łodzi, czy na odwrót. - Taylor pozostał niewzruszony i nie wdawał się w dalsze dyskusje na temat taktyki i sensowności budzenia czy nie jeńców. Po kolei cała trójka rodziny Saxtonów wróciła do świata żywych. Łysol nie bawił się w subtelności. Brian’a przywiązał taśmą do swojego nadgarstka. April najwyraźniej skoro taka chorowita i słaba została przyklajstrowana podobnie do Alice. Claire powędrowała do nadgarstka jednego z wioślarzy. Chwilę trwało, aż dwóch pozostałych ukryło łódź w przybrzeżnych szuwarach. W końcu cała kolumna ruszyła w głąb lądu. Z przodu szło dwóch Runnerów. Potem ten z przyczepioną Claire. Następnie Alice z April i Taylor z Brianem. Na końcu szedł pojedynczy Runner. Chebańskiej rodzinie wyjaśniono w krótkich gangerskich słowach zasadę odpowiedzialności zbiorowej za pozostałych członków. Do ucieczki i komunikacji werbalnej zniechęcały ich sklejone taśmą z tyłu ręce i usta. Nie przeszkadzało to w maszerowaniu i sprzyjało zachowaniu ciszy, ale pod okiem gangerów ciężko było myśleć o ucieczce.

W czasie marszu najwięcej problemów sprawiała kulejąca April która okazała się wolniejsza nawet od wiele starszej od niej Claire czy pobitego Brian’a. Do tego szła bez butów, więc kamień albo szyszka stanowiły dla niej zauważalną przeszkodą. Nie miała też spodni więc mimo założonej kurtki któregoś z bliźniaków, cierpiała dodatkowo chłód w ten odkryty fragment ciała. Runnerzy byli milczący i spięci, choć z trochę innych powodów niż jeńcy. Strzelanina jakiś czas trwała aż w końcu umilkła. Mieli tylko zgadywanie i domniemywanie kto się z kim strzelał. Ta niepewność budziła ich niepokój zwłaszcza, że wynik walki też nie znali, jak strony konfliktu.

Przesieka jaśniejszego nieba, prześwitującego pomiędzy drzewami znikła ogłaszając, że weszli już w las całkiem głęboko. Wokół panowała złowieszcza cisza nie słychać było odgłosów ani ludzi ani natury poza skrzypieniem drzew i szumem krzaków. Szli jednak miarowym choć spokojnym krokiem rozglądając się naokoło.
Nagle idący na przedzie przypadł do ziemi. Za nim powtórzyła to momentalnie reszta kolumny. Jeńców pociągnięto też na dół. Taylor na zachętę poprawnego zachowania przystawił lufę wyciszonej broni Brian'owi do szyi, po czym przeniósł lufę na blond potylicę jego siostry. Ten na czele kolumny zaczął dawać jakieś znaki które Alice nic nie mówiły, ale reszcie Runnerów widocznie tak.

- Patrol. Poczekamy chwilę. Jak będą się tu kręcić trzeba będzie się prześliznąć albo ich zdjąć. - szepnął do rudowłosej lekarki Runner w kapturze. Alice mimo, że się rozglądała po okolicy widziała tylko ludzi ze swojej kolumny i las.

- Dużo ich? - spytała też szeptem, starając się nie wyglądać na spanikowaną. Znaki patrolowe… cholera, dlaczego nie poprosiła Taylora żeby jej wyjaśnił na szybko o co z nimi chodzi i jaki gest co oznacza?! Byłoby prościej.
Zapisała odpowiednią pamięciowa notkę i przykleiła do mózgu na żółtej karteczce z dopiskiem “pilne”. Leżąc plackiem na ziemi, zaciągnęła głębie czapkę na głowę próbując przypominać niewyrośniętego grzyba, miast równie wysokiego człowieka.
- Prześlizgnąć… z państwem Saxtonów? Może odjadą… albo odejdą. Jak ich zdejmiecie to hałas może ściągnąć resztę. Spróbujmy to zrobić cicho.

Sprawdziła też szybko jak trzyma się April. Uśmiechnęła się do niej ciepło i ścisnęła jej dłoń uspokajająco. Gołe stopy na szyszkach zbyt radosnych emocji nie wzbudzały. Lekarka żałowała, że miała ze sobą tylko jedna parę butów. Zmarszczyła czoło i rozpoczynając maltretowanie wargi zębami, wpatrywała się z napięciem w łysola, gotowa powtórzyć każdy gest. Ślepa, głucha i nieogarnięta w terenie... sama sobie nie poradzi, a może przy odrobinie szczęścia uda się w wolnej chwili zmajstrować April buty? Skarpety w torbie ruda doktor zapasowe mieć powinna, do tego kawałek sznurka i coś twardego? Dwa kawałki kory na podeszwy?

Rozmyślania podobnego rodzaju pozwalały oderwać myśli o głównego problemu.
Chłopaki nie mieli broni dla ozdoby, a tym razem nie była pewna czy choćby chciała, potrafiłaby ich powstrzymać przez uśmierceniem wroga.
Śmierć...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 28-03-2016, 06:53   #205
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 25

Pustkowia; droga Alpena - Cheb; droga dojazdowa; Dzień 5 - południe; chłodno.




Siostry Winchester



Hilda najwyraźniej szalała ze złości gdy jej plan wciągnięcia swoich ciemiężycielek w wir walki z przeważajacymi siłami jej sojuszników nie wypalił. Gdakała rozeźlona na całego strosząc pióra i na pewno ostrząc dziób o ten blaszany pancerzyk ze starej puszki.

Whitney nie wyglądała na specjalnie przejętą czy ucieszoną rezygnacją z próby zdobycia potrzebnej części. Najwyraźniej opinia siostry - rangerki jej wystarczyła. Jednak jak zauważyła bez potrzebych części których w tej chwili nie mają nie ma szans na naprawienie Baraka. Zresztą do naprawienia czegokolwiek potrzebne były części i moduły a nie tylko same narzędzia i umiejętność z nich korzystania.

Ruszyły we dwie po drodze któą jeszcze wczoraj pokonały na czterech kółkach. Trasa która wówczas tylko uciekała im rozmazanymi smugami drzew za oknami teraz wlokła się i wlokła. Jak będą miały dobre tempo to pod wieczór mogłyby dojść do tej starej farmy gdzie rezydował pająk który zeżarł kuriera parę dni temu nim nie został rozwalony w piwnicy przez Szutera i karawaniarzy.

Tinie rzucił się w oczy jeden szczegół. Wokół nie było tego wszędobylskiego pomarańczowego czegoś które mijali przez ostatnie parę dni wędrówki. Na lotnisku chyba też tego nie dostrzegła. O ile to coś nagle nie znikło rozpuszczając się czy co to chyba wyszły ze “strefy rażenia” jaką została po tej burzy parę dni temu.

Okolica jaką mijały była raczej monotonna. Znaczy gdy się mijało ją w powszechnie pogardzanym w ich mieście pieszym tempie. Ot droga jak droga, poza nią drzewa ją szpalerujące i jakieś zdziczałe pola gdzie czasem już jakieś krzaczory czy młodnik zdołał wyrosnąć a potem zaczął się las.

Zdążyły już nieźle odczuć dźwigane bambetle które gdy nie jechało się jakoś czymkolwiek nagle jakby przybrały na masie. Dodatkowo Tinie dokuczały te rany zadane jej przez nasterydowanego pomagiera Hildy. Ta trasa do międzystanówki czy przedmieść tego Cheb do pozostawionego Baraka zapowiadała się bardzo uciążliwie. Do czasu aż za sobą usłyszały odgłos motocyklowych silników. Przynajmniej kilku.




Cheb; dzielnica wschodnia; obóz NYA; Dzień 5 - południe; chłodno.




Leilah Silverstein



- Znam tu każdego który w NYPD pewnie zostałby uznany za dilera. W zimie główna melina została rozwalona przez jednego mutanta więc ten proceder uległ znacznemu ograniczeniu. I o ile mi wiadomo, żule trzymają się z dala od porządnych obywateli i przestają ze sobą nawzajem. I nie angażują w to dzieci. Więc jeśli widziałaś jakiś handel prochami to pewnie byli przyjezdni, zwłaszcza jeśli to było w “Łosiu”. A tam trudno o dzieci a przyjezdni wkrótce pewnie opuszczą to miejsce bo to przyjezdni. Tak jak ty. Zajrzę tam i zobaczę jak się sprawy mają. - odpowiedział spokojnie Dalton gdy skończyła swoja tyradę. Milczał chwilę więc szli przez osadę mijając co raz więcej ludzi z tobołam, pakunkami i torbami. Najwyraźniej zarządzenie szeryfa nie zostało tylko w strefie teorii a właśnie wchodziło w życie nie tylko w okolicach jego biura. Często musieli przystawać gdy ludzie pytali o coś szeryfa czy upewniali się co do tego gdzie i czy na pewno mają się udać. Szeryf zatrzymywał się za każdym razem i każdemu odpowiedział choć w paru zdaniach. Musiał mieć u miejscowych spory autorytet bo jak zauważyła mimo, że ludzie mieli tendencję do zwracania na siebie uwagę w takich momentach to jednak poza najczęściej powtarzanymi pytaniami czy uwagami jakich możnaby się spodziewać w takiej sytuacji nikt przesadnie nie ciągnął dyskusji.

- No i jesteśmy. - rzekł spokojnie mężczyzna w kapeluszu zmierzając do lokalu Rudego Jacka. Handlarz i jego szafa wciąż byli tam gdzie ostatni raz widziała ich Leilah. Tym razem sziedział sam i pałaszował talerz zupy jakby nigdy wcześniej nic nie jadł.

- Dzień dobry. Szeryf Dalton. - zaczął szeryf podchodząc do jedzącego mężczyzny który na ich widok wstał od stolika.

- Dzień dobry. Coś się stało? - odparł ocierając usta rękawem. Miał cwane oczka łasicy i takież spojrzenie. Wodził nim po obojgu stróżach prawa ale skoncentrował się w końcu na mówiącym mężczyźnie.

- Jeszcze nie. Przyszłem dać panu pouczenie. Widziano jak handlował pan tornado. - szeryf parł niezmordowanie do przodu ze swoja procedurą.

- Nie handlowałem! Tylko pokazywałem towar! Poza tym to zabronione tutaj? - spytał chytrze handlarz od razu wyczuwając nadciągajace kłopoty.

- W tym lokalu nie. Ale poza nim nie będzie to tolerowane. I bardzo nielubimy tutaj gdy ktoś handluje takim substancjami z nieletnimi. Ani jak w ogóle zadaje się z nimi nigdy ich rodziców nie ma w pobliżu. Mam nadzieję, że się rozumiemy. - głos szeryfa stwardniał i mimo, że nie mówił jakoś specjalnie głośno Leilah miała wrażenie, że cała sala zamarła i słyszą go chyba wszycy. Gdy mówił sięgnął ospałym ruchem do kieszeni i wydobył mały notes z doczepionym ołówkiem.

- Nie no spokojnie szeryfie! - handlarz uniósł ręcę w uspakajającym geście. - Ja nie szukam kłopotów rozumiemy się? I nie sprzedaje nikomu niczego czego nie chce. A z małolatami chujowy handel bo nie mają nic ciekawego na wymianę więc niech się pan nie obawia. Zresztą nie zamierzam się tu szwendać, zostanę dzień czy dwa by odpocząć i zmywam się dalej. - zapewnił szybko o swojej praworządnej postawie i chęci współpracy z miejscowymi władzami.

- No to świetnie, że się zrozumieliśmy. Gdybym się pomylił co do twojej oceny bardzo by mnie to wkurzyło. Na tyle by cię przymknąć. A jak jestem wkurzony to sumy kaucji zazwyczaj rosną a nie maleją. - rzekł głosem jakoś dziwnie koajrzącym się słuchaczom, że doga do celi i pobyt w niej to sama mordęga i tortuta a kaucja na pewni byłaby niebotycznie wysoka.

- Zapłacić? Zamknąć? Nie nie panie szeryfie no co pan! Żadnego handlu jakiego pan sobie nie życzy! Żadnych kłopotów ze mną w roli głównej! Ja nie lubię kłopotów i unikam ich jak tylko mogę! Spokojny obywatel jestem! - żarliwie zapewnił handlarz ze szczeciniastym, zarostem na twarzy.

- Bardzo mnie to cieszy. A jeszcze niech prawy obywatel powie mi jak jego godność. Bo na pewno chce by raport z wydania pouczenia był kompletny prawda? - zapytał już niby łagodnym tonem ale jakoś nadal nie nastajał on do fochów czy żartów u słuchaczy.

- Szafa. Wołają na mnie Szafa. Bo chodzę z szafą. - wyjasnił spokojniej i już nieco zrezygnowanym tonem starszy, raczej chuderlawy facet wskazując na swój mebel postawiony obok talerza na stole. Ołówek Daltona chwilę śmigał po papierze a facet się pocił niepweny co ten szeryf tam wypisuje. Trzask wydzieranej kartki zabrzmiał chyba równie dobitnie jak odgłos odbezpieczanej broni po czym leniwym ruchem szeryf podał kartkę handlarzowi a ten wziął ją niepewnie i od razu zaczął czytać.

- To pouczenie. Nie radzę zawieruszyć. Miłego dnia życzę. - odparł szeryf odchodząc od handlarza i zmierzajac do baru. Tam przywitał się z Jack’iem i od razu widać było, że znają się i lubią jak starzy kumple. Jack był ciekaw powodu interwencji Daltona a ten poprosił go by miał oko na Szafę i jakby co posłał kogo trzeba do biura. W międzyczasie skończył coś pisać w swoim notesie i go schował do kieszeni. Chwilę jeszcze rozmawiali o spodziewanych uchodźcach z reszty osady co było spowodowane zarządzeniem szeryfa o ewakuacji. Właściciel lokalu wyglądał na ograniczenie zmartwionego choć przyjął informację dość spokojnie. Najwyraźniej jak wywnioskowała z rozmowy nowojorska porucznik NYPD jego stodoła miała pełnić kolejny punkt zborny dla mieszkańców.


---



Gdy interwencja w Łosiu” zakończyła się wznowili wędrówkę wzdłuż głównej drogi osady. Najwyraźniej zmierzali do jego krańca aż w końcu ją opuścili, minęli jakąś odgrodzoną osadę poza główną linią miasteczka i zbliżyli się w stronę lasu. Wokół mijali dziwny pomarańczowo - czerowny osad czy piach jaki dał sie zauwazyc gdy ten nacpany rastaman ich tu przywiózł dziś rani jak tylko sie rozwidniło i coś było widać za oknami. Zaraz za linią drzew natknęli się na posterunek z worków z piaskiem na którym było dwóch żołnierzy w znanych bardzo dobrze Leilah oznaczeniach z NYA. Obaj byli w stopniu szeregowców co rozpoznała od razu po braku dystynkcji oznaczających stopień oficerski czy podoficerski. Podchodząc do nich szeryf wyciągnął znowu swój niewielki notesik.

- Dzień dobry panowie. Szeryf Dalton i porucznik Silverstein z NYPD. - zaczął swoją gadkę zgodnie z nowojorskimi czy przedwojennymi procedurami. Wskazał głową na swoja partnerkę i jak ta zauważyła i stopień i odznaka tak znana kazdemu Nowojorczykowi wzbudziła chyba większe zdziwienie i zaskoczenie u wojaków niż powitanie miejscowego stróża prawa.

- Eee… Dzień dobry. Szeregowa Como i Lovett. Ee… Coś się stało? - krótkoostrzyzona na wojskową modłę szeregowa odezwała się pierwsza wskazując głową na tojącego obok kolegę. Byli wyrażnie zaskoczeni pojawieniem się dwójki stróżów prawa zwłaszcza legitymujacych sie zgodnie z procedurami jakie znali i z domu i z miasta i z wojska. Poza NYC rzadko się to obecnie spotykało.

- Szeregowa Coma i szeregowy Lovett… - szeryf pokiwał głową i najbezszczelniej w świecie najwyraźniej zapisał ich imiona w swoim notesie. Ten stary gliniarski trik nadal działał świetnie bo para żolnierzy cierpiała męki niepewności gdy czekali aż obcy im glina skończy ich spisywać. Poryszyli niepewnie dłońmi po paskach Garandów ale na tym się skończyło. Wedle procedur i regulaminów w końcu nic się przecież nie działo.

- Chciałbym rozmawiać z pułkownikiem Hendersonem. - skinął w końcu głową Dalton gdy najwyraźniej skończył swoje zapiski i przewrócił kilka stron do tyłu jakby szukał zapisanego tam nazwiska.

- Aa… Aha. Ale to niemozliwe. Nie ma go i nikogo nie przyjmuje. - odpowiedziała w końcu z ulgą dziewczyna gdy rozmowa wreszcie wróciła na znane jej tory.

- Albo nie ma albo nie przyjmuje bo jak nie przyjmuje to znaczy, że jest tylko nieprzyjmuje. - zauważył cierpkkim tonem szeryf w kapeluszu patrząc z politowaniem na już nieźle nadpoconą szeregową. Ta uciekła wzrokiem w stronę kolegi i ten najwyraźniej postanowił ją wesprzeć.

- No ale takie rozkazy mamy. Nikogo nie wpuszczać. No rozkaz to rozkaz chyba pan rozumie. I pani. - rzekł chłopak w mundurze rozkładając bezradnie ręce w przepraszającym geście. Do Leilah się zwrócił najwyraźniej licząć, że eśli jest z tego samego miasta co oni to zrozumie jak im to skuwa ręce.

- Synu rozumiem doskonale co to jest rozkaz. - odparł szeryf swoim poważnym głosem. - A czy ty rozumiesz co to jest składanie fałszywych zeznań, wylegitymowanemu i umundourowanemu funkcjonariuszowi służb porządkowych na służbie? Czy zostałeś pouczony jakie są tego konsekwencje? - spytał tonem uprzejmości od której trawa wokół mogłaby zamarznąć lub oszronić chociaż.

- Ej nie no co pan… Ale my tylko stoimy na warcie i Sue tylko powiedziała co nam kazali powiedzieć. - chłopak wyraźnie się stropił gdy w głosie szeryfa zabrzmiały paragrafy i konsekwencje jego łamania.

- Za składanie fałszywych zeznań grozi zatrzymanie, odtrasnsporotwanie i przesłuchanie do placówki służb porządkowych. Czyli w tym wypadku mojego biura. - Dalton z niezmąconym spokojem toczył swoją policyjną lokomotywe po prawniczych torach rozjeżdżajac kolejne bariery jakie stawiała przed nim para już nieźle zmieszanych szeregowców.

- C-co? Chce nas pan aresztować? Ale my jesteśmy żołnierzami! Nie podlegamy cywilom! - dziewczyna była zdumiona zachowaniem starszego faceta w kapeluszu ale jednak w końcu wybuchła pretensją i gniewem na takie bezsensowne jej zdaniem wyskoki cywila.

- Nad wami jeszcze pomyślę. W końcu wykonujecie tylko rozkazy. Mówię o człowieku który wam je wydał. O pulkowniku Hendersonie. Z którym rozmawiałem dwa dni temu i zapewniał mnie, że przyjechaliście tu na odpoczynek. Cytuję “Zatrzymaliśmy się tu tylko na parę dni odpoczynku nim ruszymy w dalszą drogę”. - tu spojrzał do otworzonej wcześniej stronie notesu akcentując przytaczane słowa. - A tymczasem dziś rano wasze oddziały zdesantowały się na Wyspę zamieszkałą przez naszych obywateli! - trzasnął zamykanym notesem co zabrzmialo dziwnie głośno. - Dla mnie to wygląda na składanie fałszywych zeznań jak jasna cholera! - furknął rozeźlony Dalton w strone struchlałych szeregowców.

- Ale co my możemy? No takie rozkazy. - wyjaśniła szeregowa Coma już tonem który był dziwnie zblizony do przepraszającego.

- Chyba nie przyszedł pan tu zaaresztować pułkownika? - spytał za to szeregowy Lovett i u niego dało się słyszeć niedowierzanie połączone jakby z zafascynowaniem czy ten obcy facet w kapleuszu naprawdę byłby zdolny zrobić to o czym mówi. Widać było jak mu chodzą trybiki pod kopułką. W końcu i Pustkowia i NY były pełne różnych opowieści a do tego w mieście Collinsa sprytni policjanci, dzielni żołnierze czy niezłomni sędziwie byli często bohaterami takich opowieści. Prawie każdy znał jakąś historyjkę o niezłomnym stróżu prawa który wtarabanił się wprost do szefa mafii czy wytropił jakiegoś nieuchwytnego dotąd psychopatę. Szeregowy zapewne właśnie rozważał czy nie rozmawia właśnie z jednym z takich ludzi godnych takich opowieści.

- Przyszłem z nim porozmawiać nad aresztowaniem jeszcze pomyślę. Więc? Gdzie on jest? - spytał już jakby łaskawszym tonem szeryf chowając notes do kieszeni.

- Ale go naprawdę nie ma. Popłynął na Wyspę. - wybąkał w końcu chłopak rozkładajac ponownie ręcę.

- Ale pewnie ktoś go tu zastepuje prawda? Więc chcę rozmawiać właśnie z nim. W tej chwili synu. - odpowiedział stalowym głosem szeryf z takim samym spojrzeniem.

- My nie możemy zejsć z posterunku. Ale mogę spytać. - odparła dziewczyna i szybko wróciła do improwizowanego punktu obronnego gdzie uniosła słuchawkę telefonopodobną i coś zaczeła mówić patrząc cały czas na parę gliniarzy.




Detroit; dzielnica Schultz’ów; klub “Grzesznik”; Dzień 5 - południe; chłodno.




Julia "Blue" Faust



Miała go. Widziała, że jej akcja się udała. Miała go i łyknął i napalił się chyba po całości. Standardowe łechtanie i pochlebstwa otwierały bardzo wiele standardowych drzwi, serc i ud. Xavier był co prawda zdecydowanie ponad ten standard ale i przecież panna Faust daleko wybijała się swoja figurą, manierami i polotem od ulicznego motłochu. Czuła to pod palcami gmerającymi w goracym wnętrzu jego rozporka, widziała w oczach i rozdymancych z mieszaniny emocji nozdrzach, zgrzytających o siebie zębach gdy próbował odzyskac nad sobą kontrolę i spojrzeniu które na chwilę straciło dotychczasową bystrość i czujność.

- Dobrze. Popołudnie może być. O 17. Bądź tutaj, przyjadę po ciebie. Znam jedno miejsce które będzie dla nas idealne. - mruknął kiwając głową zgadzając się na jej propozycję i uśmiechajac się wreszcie gdy podjął decyzję. - A teraz moja droga Julio wybacz ale czas na mnie. - odkleił się od niej płynnym ruchem i z gracją znamienitego tancerza ujął jej dłoń cmokając ją szarmancko na pożegnanie w prawie już zapomnianym geście rodem z epoki salonów i dżentelmenów we frakach z sal balowych.

Po czym wyjął z kieszeni kluczyk i ale nie widziała by go przyłożył do drzwi. Te jednak gdy sięgnął dłonią po klamkę otworzyły się prawie bezszelestnie co nawet to było rzadko spotykanym przeżytkiem z dawnych czasów. Przed wojną na nikim to by nie zrobiło wrażenia a dziś uważano za zbędny i bezużyteczny dodatek jak migacze. Przez chwilę mignęło jej eleganckie i wręcz nieprwadziwie czyste wnętrze wozu równie nierealne jak i zewnętrzna bryła maszyny. Na tylnej kanapie dostrzegła przucony płaszcz a spod niego wystawał róg zamkniętego laptopa czy podobnego urządzenia.

Wyszczerzył się do niej jeszcze raz po czym wycofał auto kompletnie w nie po detroidzku bo ostrożnie pewnie by nie uszkodzić tej wyjątkowej maszyny. A nastepnie jednak dodał gazu prawie na pewno by się popisać przed nią a sportowa maszyna zawyła potęgą swojego czterolitrowego silnika z turbodoładowaniem po czym równie gładko i płynnie mechaniczna bestia zahamowała szarpiac się na cuglach sprawnych hamulców. Po czym ruszył ponownie znikajac jej z oczu za rogiem. Krótki popis tej niepowtarzalnej maszyny z eleganckim kierowcą wzbudził zachwyt i gwizdy miejscowych chłopaczków którzy chyba obserwowali całą scenkę wzajemnych umizgów z tego co widziała kątem oka Julia ale żwawiej zareagowali dopiero ostatni popis. Nie żeby szczenażeria wcześniej nie powstrzymywała się od gestów uznawanych kiedyś za obsceniczne czy jawnych rechotów z parki przy Bentley’u pewni w bezpieczeństow odległości i swoją półtuzinową przewagę nad dorosłymi. Ale i dorośli goście z “Grzesznika” spojrzeli z zazdrością, rozbawieniem czy zadumą na oddalającą się brykę.




Wyspa; południowe wybrzeże; osada uchodźców; Dzień 5 - południe; chłodno.




Will z Vegas



Przewidywania cwaniaka z Vegas okazały się słuszne. Żołnierze nie widząc agresywnego zachowania czy prób ucieczki najwyraźniej nie zamierzali nikogo mordować czy strzelać. Zachowali jednak czujność. Po tym jak zatrzymał się i podniósł ręce do góry nastąpiły kolejne polecenia… klęknij… odrzuć broń lewą ręką… powoli, bez głupich numerów… połóż się twarzą do ziemi… łapy z dala od torsu… a gdy to zrobił zauważył u nich jakby uczucie ulgi. Zwłaszcza, że strzelanina z głębi lasu ucichła. Mając twarz przy ziemi widział gdzieś pod ścianami czy kątach budynku ten dziwny osad jaki zauważył pierwszy raz kilka dni temu po wyjściu na powierzchnę z Bunkra.

Potem jeden został i wciąż mierzył do niego z karabinku. Drugi zaś obszedł go by nie zasłaniać tamtemu widoku i podszedł z boku leżącego na ziemi chłopaka. Z bliska ten bagnet na jego karabinie wygladał bardzo groźnie i szczególnie ostro. Jak szedł właśnie go zadźgać by oszczędzic kule to miał na to świetną okazję! Ale chyba miał farta po raz kolejny i nie trafił na jakichś psychopatów w mundurach o morderczych skłonnościach. Zamiast bagnetu w plecach wylądowało mu kolano żołnierza a potem pospiesznie przeszukał leżącego Schroniarza.

Kto wie co by dalej zrobili żołnierze. Kit o byciu zwykłym przechodniem może i łykneli ale nie pasował do tego jego karabinek znacznie zawyżajacy tubylczy standard. Will nie wiedział jaką wiedzę o tym miejscu mają żołnierze ale jesli zdążyli zorientować się choć troche to pewnie wiedzieli, że karabinki szturmowe jaki własnie Schroniarz rzucił w piach nie są tutaj standardem.

- Ej, on ma kamizelkę! - zdziwił się obszukujący go żołnierz gdy wymacał najwyraźniej kształt kevlaru pod ubraniem. Ruch czy dwa wierzchniego ubrania pozwolił na potwierdzenie wizualne tego wymacanego odkrycia.

- Trzeba go zaprowadzić do kaprala. - zawyrokował ten drugi po chwili ten co stał na drodze z wciąż wycelowanym w Will’a karabinkiem.

- I chyba jest jakiś chory. - rzekł krzywiąc się podejrzliwie gdy już miał okazję widzieć twarz i skórę powalonego cwaniak z bliska. Will jednak czuł, że ma rozpalone czoło i jest mu niepomiernie gorąco wiec pewnie ma gorączkę. U obcych taki stan zawsze budził podejrzenia i nieufność. Czasem takich nie przyjmowano w gości, czasem przeganiano a czasem profilaktycznie ubijano od ręki. Zależy od okoliczności i kto na kogo trafił.

- To i tak trzeba zaprowadzić go do kaprala. - zawyrokował znowu po chwili namysłu ten drugi. Choć jemu też chyba nie podobał się wyraz twarzy i wygląd spoconego Willa a słowa kolegi najwyraźniej tylko potwierdziły własne domysły.

- Nigdzie go nie zaprowadzisz żołnierzu! Rzuć broń! - dobiegł ich ostry, rozkazujący głos Kelly. Pojawiła się w rozwalonym oknie najbliższego budynku. Najwyraźniej jakoś musiała przejść z drugiej strony od wybrzeża. Teraz stała częściowo załonięta przez zwietrzałe dechy zdezelowanego budynku i celowała ze swojego karabinku wprost w pierś stojącego żołnierza.

Zza rogu budynku z którego niedawno wybiegł Will wyszedł Harry z również wycelowaną bronia prosto w plecy klęczącego na Will’u szeregowca. Ten wykonał ruch głową i ręką w stronę leżącej obok niego broni. - Nie zdążysz chłopie, mówię ci, że nie zdążysz. - rzekł spokojnie Harry z wycelowaną bronią. Ręka szeregowca zamarła ale strzelecka matma była dość prosta. Zanim wykonałby ruch palca na spuście musiałby najpierw obrócić broń i siebie do tyłu a wcześniej dokończyć ruch sięgania po leżący obok karabinek podczas gdy obcy szturmowiec musiał tylko pociągnąć za spust. Gdy szeregowiec wykonał te obliczenia po chwili wahania uniósł ręce do góry. Widząc to ten co stał na drodze wypuścił swoją broń i również podniósł swoje ramiona w poddającym geście. Zwłaszcza, że mina i ton Kelly cechowała jedna wielka determinacja i brak cienia litości, pozycja strzlecka była prawidłowa i sugerowała wprawę w obyciu z bronią a twarz… Twarz miała spoconą maskę o niezdrowym odcieniu wyraźnie sugerującą zaawansowane stadium gorączki. Jeśli twarz Will’a wyglądała tak samo to nie szło się dziwić obawom i niepewności żołnierzy.

- Złaź z niego! I na kolana! - syknęła Kelly gdy obaj żołnierze poddali się. - Harry sprawdź perymetr! - rzuciła krótko machając głową w stronę skąd chyba nadeszli żołnierze a jej podwładny pobiegł wykonać polecenie. W miedzyczasie ten Nowojorczyk co przeszukiwał Schroniarza zszedł z niego i ten mógł wstać. - Zbieraj się panie szybki i wyrywny! - syknęła z wyraźną nutą złośliwości i ironii w stronę podnoszącego się cwaniaka z Vegas.

- Nie możecie nas zabić. Jesteśmy żołnierzami z Nowego Jorku. Od tego pana prezydenta Collinsa z gazet. - odwazył się odezwać jeden z żołnierzy klęcząc z podniesionymi rękami. Chyba był niepewny co zamierzają zrobić ci obcy więc wolał podeprzeć sie jakimś autorytetem. Gdy Will zbierał swoje rozrzucone rzeczy od strony lasu znów wzmogła sie strzelanina. Tym razem dużo głośniejsza. Nowojorczycy też spojrzeli niepewnie w stronę lasu ale przez gęstwę zarośli i drzew nadal nie było widać kto się z kim strzela i jak mu idzie. Rozmowe przerwał Harry który dał znać, że nadchodzą żołnierze. Sytuacja była nieciekawa bo nadal byli w osadzie. Od niej do lasu był kawałek otwartego terenu który trzeba było jakoś przebyć nim się w miarę bezpiecznie skryło w gąszczu lasu.




Cheb; dzielnica północna; port; Dzień 5 - południe; chłodno.




Łowcy Robotów





Trop porywaczy i porwanych stygł. Sławny najemnik “Pazurów” nie miał zamiaru pozwolić by ostygł bardziej niż trzeba. Zabrał swoja ferajnę i ruszył wynajętą łodzią gdy Nico i jej pomocnicy zaczynali przeprawę z workami które pozostawili w łodzi Schroniarze. Przeniesienie takiej ilości towaru wgłąb miasteczka zajęło całkiem sporo czasu i wysiłku. Zwłaszcza nie mogący się poszczycić jakąś wybitną muskulaturą Wood i DuClare zmachali się strasznie.

Na posterunku szeryfa już nie zastali a za to był Eliott i Eryk. Ci też byli zakłopotani niespodziewanym towarem i po chwili zastanowienia postanowili go chwilowo zamknąć w najpilniej strzeżonym magazynie w Cheb czyli jednej z cel. Przynajmniej tak chwilowo ale nie byli nijak skłonni ruszać worków póki nie wróci szef i nie zdecyduje co dalej z nimi zrobić.

- No i jak to wygląda u Saxtonów? Znaleźliście coś? - spytał Eliott korzystając z okazji gdy wrócili w końcu z miejsca popełnienia przestępstwa. Za to dało się zauważyć, że Eryk wiesza na tablicy ogłoszeniowej portret tej lekarki którą Lynx znał ze swojej gazety a Gorodon z tej którą pokazał mu w “Łosiu” Rewers. Posterunkowy musiał mieć niezłe zdolności plastyczne bo kobieta na sporządzonym przez niego szkicu wyglądała bardzo podobnie do zdjeć z gazety. Oprócz zdjecia było też krótkie ogłoszenie wystukane na maszynie. Kobieta nazywała się “dr. Alice Savage” i była poszukiwana przez rodzinę. Uznana za zaginioną lub porwaną. Płacono 10 sztuk naboi kalibru 5.56 za wskazanie informacji o miejscu jej pobytu. Oraz 60 takich naboi za odstawienie jej na miejscowy posterunek lub do najemnika Tom’a “Cass’a” Rewers’a w “Łosiu”. W ogłoszenia które stylem nie odbiegało od zwyczajowej lektury listów gończych czy tego typu ogłoszeń przebijało aż nadto wyraźnie, że zależy na lekarce całej i żywej co było dobrym odzwierciedleniem rozmow jakie przeprowadzili wcześniej ze sławnym dowódcą Pazurów Gordon i Lynx.

Gdy zaś po wszystkim udali się jeszcze do samego “Łosia” by się dozbroić spotkali tam partnera czarnoskórego łowcy robotów, Dawida. Czuł już się lepiej i był gotów do nich dołączyć. Gdy więc z całą ekipą i sprzętem pojawili się ponownie na portowym nabrzeżu te było dużo spokojniejsze niż rano. Głównie z powodu tego, że większość okolicznych mieszkańców posłuchała ogłoszenia szeryfa i gdy rybacy powrócili lub właśnie wracali z jeziora przedwcześnie kończąc dzisiejszy połów ruszyli do centrum gdzie miała być zbiórka. Dlatego po drodze natykali się na ludzi maszerujących ze swoim dobytkiem ale w porcie było już ich niewielu.

Samej łodzi Rewersa już na jeziorze nie było widać. Właściwie w ogóle nie było widać wiele łodzi bo najwyraźniej na jeziorze zostali nieliczni, najwytrwalsi rybacy a i ci byli ledwo widoczni z oddali. Za to gdy wynajętą łodzią wypłyneli na wody jeziora i port już oddalił się za ich rufą natknęli się przy cyplu który był niewidoczny z chebańskiego portu na kolejną falę nowojorksich łodzi. Płynęli burta w burtę z nimi i w zbierznym, kierunku i prędkości. Choć oddzielało ich chyba ze sto czy dwieście metrów w tej chwili to jeśli zamierzali udać się na najbardziej oczywisty punkt lądowania czyli starą osadę zasiedloną w zimie ponownie przez uchodźców z Cheb to odległosć ta będzie się zmniejszać. Na płaskiej tafli jeziora nie było gdzie się ukryć wiec obie strony były dla siebie znacznie widoczne choć prowadzenie ognia w chyboczącej sie na falach łodzi z większości broni strzeleckiej jakimi dysponowali mogło być całkiem trudne. Uciec za bardzo nie mogli bowiem dysponowali sprzętem o podobnej predkości więc sukcesem byłoby gdyby na tych paru kilometrach dzielących id od wyspiarskiego wybrzeża udało im się utrzymać tą obecną odległosć. Mogli co prawda odbić lub zatrzymać łódź ale wówczas Nowojorczycy mieli pewną wygraną w tej sztafecie do Wyspy. No i nikt nie miał pojęcia gdzie poplyneli porywacze z rodziną Saxtonów. Nawet jeśli prosto na Wyspę to nadal było to całe kilometry wybrzeża do przeszukania.




Wyspa; las; wybrzeże; Dzień 5 - południe; chłodno.




Alice “Brzytewka” Savage



W lesie panował wilgotnny, lekki półrmok. Drzewa tworzyły baldachim ponad głowami ludzi i większości stworzeń przykutych do ziemskiego padoły, że nawet w słoneczny dzień panowała tu jakaś odmiana cienia. A przecież dzień był pochmurny i to tak, że nadal mogło rozpadać się w każdej chwili. Jednak skupieni na swoich sprawach ludzie raczej nie mieli okazji do podziwiania przyrody i pogody. Gdzieniegdzie zauważyła dziwny osad na trawie czy krzakach osadzony na liściach, źdźbłach czy łodygach tu i tam gdyby ktoś siał nierównomiernie garściami. Nie miała pojęcia czy tak jest tu zawsze, w zimie tu nie dotarła a i tak wszystko wtedy było zawalone śniegiem.

Towarzysze Alice i ci skrępowani i nie zamarli w krzakach zaczajeni przed nadciągającym zagrożeniem. Twarze które widziała były napięte w oczekiwaniu zbliżającej się niewiadomej zbrojną w nowojorską broń i mundury. Po chwili dostrzegła ich nawet rudowłosa lekarka z grzywą przykrytą czapką. Żołnierze w maskujących mundurach o dominujących barwach zieleni i brązów w kamuflarzu. Szli powoli przez las z karabinami w ręku. Nie miała pojęcia jak chłopaki dali ich radę wypatrzeć z tak daleka. Dla niej ci obcy żołnierze wyglądali bardzo groźnie i poruszali się sprawnie i bezszelestnie. Gdyby była sama pewnie wpadłaby na nich nim by się zorientowała, że w ogóle tam są.

Obcy żolnierze szli w jednej linii. Gdzieś kiedyś przeczytała, że nazywa się taki szyk tyralierą. Szli mniej więcej w poprzek trasy którą zmierzali Runnerzy po opuszczeniu wybrzeża. Tak jej sie zdawało. Fascynujacym lub przerażającym było obserwować jak Runnerzy wycelowują w nieświadomych chyba jeszcze ich obecności żołnierzy. Lufy i kusza minimalnie poruszały sie oparte o jakieś głazy, pieńki i gałęzie w rytm powolnego posuwania się przeciwnika. Jednak skoro dowódca nie dał rozkazu wstrzymywali się z otwarciem ognia. Tamtych było może pół tuzina więc liczebnie obie grupy były porównywalne. Tyle, że u Runnerów w tą liczbę należałoby wliczyć prawie jednorękiego Taylora i nieuzbrojoną lekarkę oraz trójkę skrępowanych jeńców. Niemniej nie wyglądali na przestraszonych perspektywą walki. Wręcz przeciwnie zdawali się być pewni siebie choć bez szczeniackiej brawury jaką widywała u Youngblood’a albo młodszych stażem i wiekiem członków gangu. W końću jednak zostali wybrani do misji dalekiego zwiadu wiec nawet zwykli szeregowi z tej grupki zawyżali pewnie średnią.

- Kurwa, znajdą naszych. - szepnął zirytowanym tonem łysol w kapturze. Faktycznie po zdawałoby się wiecznym oczekiwaniu żołnierze doszli nie dalej niż czy czy cztery tuziny kroków od zaczajonych Runnerów. Wówczas jakby na złość zatrzymali się zupełnie jakby chcieli potestować cierpliwość i opanowanie nerwów chłopaków z Detroit. Zatrzymali się jednak i coś oglądali na ziemi, i krzakach. Ale nawet nie obeznana z poruszaniem się w terenie Brzytewka widziała ślady przemarszu głównej grupy Runnerów po których szli i oni. Teraz najwyraźniej natknęli się na nie i Nowojorczycy. Zaczęli się rozglądać dookoła momentami patrząc tak, że miała wrażenie, że prosto na nią i na pewno ją wypatrzą.

Faktycznie zgodnie ze słowami Taylora po chwili główkowania żolnierze zmienili kierunek marszu na równoległy z dotąd obranym przez grupkę zastępcy Guido. Teraz znów rozwinęli się w linię ale byli zwróceni plecami do zaczajonych gangerów o paramilitarnym zacięciu, jednej siostry miłosierdzia i trojki skrepowanych i zakneblowanych jeńców.

- Idziemy za nimi. Jak dojdą do naszych weźmiemy ich w dwa ognie. - mruknął cicho Taylor a perspektywa zaskoczenia i zmasakrowania przeciwnika najwyraźniej bardzo mu przypadła do gustu. Gdyby udało się zaskoczyć żołnierzy w takiej sytuacji w jakiej byli przed chwilą to wciśnięci pomiędzy dwie grupy gangerów faktycznie byliby w bardzo ciężkim położeniu. Tylko musieli nie dać się wykryć. By to sobie ułatwić łysy polecił zwiadowcy wyforsowanie się do przodu a dopiero potem ruszyła reszta głównej grupki. Tylko do Alice szeptał a z resztą porozumiewał się za pomocą tych dziwnych migowych znaków na co ci odpowiadali własnymi lub po prostu kiwnięciem głową.

Czy doszło do wzięcia kogoś w dwa ognie nie wiedzieli ale nagle znów wybuchła strzelanina. Gdzieś tam z przodu. Znów słychać było wybuchy granatów, broni maszynowej i pojedyncze wystrzały. Gangerzy i jeńcy poruszyli się niespokojne kończąc swoje spojrzenia na szefie operacji ale ten utrzymał swoje rozkazy więc grupka ruszyła dalej. Na słuch to kierowali się prosto na główne pole walki. - Już się zaczęło. Strzelają się na całego. - mruknął cicho w kierunku idącej przed nim lekarki. Nowojorczycy zareagowali podobnie jak Detroitczycy i po chwili konsternacji widocznej wśród ich sylwetek z przodu również ruszyli na główne pole bitwy w głębi Wyspy.




Pustkowia; Alpena Airport; podziemne magazyny; Dzień 5 - południe; chłodno.




Szuter



Walka ludzi ze stowarami zaczęła się na całego. Poza Szuterem wszyscy byli już na korytarzu głównym i wszyscy jakoś byli związani walką. Trójka zaatakowanych najpierw strażników cofała się powoli pod naporem żywej fali zwierzaków. Te zaś skakały na ludzi, i wokół nich a czasem pod nimi. Mimo, że karawaniarze próbowali się opędzić kolbami karabinów i często nawet udawało im się strącić jakiegoś stworka tak, że ten lądował gdzieś znikajac w ciemności to jego miejsce zastępował następny.

Drugą linię obrony stanowili Sedna i Tod. Zresztą korytarz był za wąski by więcej ludzi stanęło w linii obok siebie. Ci trafiali już na przerzedzoną nieco falę ale i oni mieli ręce pełne roboty. Tomahawk Indianki który był jedyną bronią prawilnie przystosowaną do takiego starcia zataczał szkarłatne smugi gdy trafiał jakieś małe ciałko. Podobnie Tod opędzał się od stworów kopiąc je lub uderzając kolbą.

Ostatnią linię stanowili Szczota i Goliath. Szef karawany póki mógł strzelał z pistoletu a Goliath gdy już prowadzenie ognia było niemożliwe również zaczął walczyć karabinkiem a efekt trafienia tą radziecką odporną na trudy konstrukcją napędzaną jego silną łapą był dla trafionych stworzeń masakratyczny.

Walka chcąc czy nie zataczała co raz szersze kręgi i w końcu klika stworzeń wpadło do pomieszczenia w którym był Hegemończyk symulujący zacięcie broni. Dostało się w porównaniu z tymi co były na korytarzu bardzo niewiele ale miał wrażenie, że przynajmniej część pędzi prosto na niego!
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 29-03-2016, 10:09   #206
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Babie ściskało się serce, słysząc jak Aaron mówi o serum i swym nadchodzącym końcu.
- Proszę wytrzymać. Zaniosę pana jeśli będę musiał do bunkra. Pan Barney na pewno coś wymyśli. Proszę się nie poddawać. Po modle się do Pana Jezusa o wsparcie, na pewno nam się uda!
odrzekł wreszcie, gorąco wierząc we własne słowa.

To co powiedział Aaron o jego siostrze i Kelly gdzieś odbijały się echem w jego głowie, chodź Baba jeszcze tego nie ogarniał. Słyszał słowa, zrozumiał ich znaczenie, lecz nie przekaz. Kelly, jego ukochana Kelly miała. No co? Co powiedział Aaron? W głowie znów zabrzmiały słowa snajpera. Gdybym nie współpracował? Ale dlaczego miał bym nie pomóc Kelly? Baba nie rozumiał. Jego świat był prosty. Kelly była dobra, on na wieki jej oddany, niczym błędny rycerz swej królowej, jak w tych baśniach, co czasem czytała mu siostra. Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiał.
Nie miał też czasu usiąść i pomyśleć nad tym. Nawet nie miał czasu dopytać się Aarona. wystrzał z broni małokalibrowej zakończył wszystko. Aż Baba zmylił krok podczas biegu, potykając się niezgrabnie.
- Aaron, NIE! Aaron? Aaron! - łzy popłynęły po twarzy mutanta. Niezgrabnie przetarł nos wierzchem dłoni. Poczuł się taki samotny... Było mu tak potwornie smutno.
Miał ochotę zatrzymać się i odejść. Po prostu odejść. Pustka ogarnęła jego serce. Aktualne zadanie straciło sens.
Odszedł by, gdyby mama nie nauczała go, iż mężczyzna musi zawsze zakańczać to co zaczął. Że nie wolno oddawać się lenistwo... i... coś tam jeszcze było, lecz Baba nie potrafił sobie przypomnieć więcej.

Baba zatrzymał się wreszcie na odpowiednim do prowadzeniu ostrzału miejsca. Nie zdecydował się na ostrzał poprzez dym. Postanowił zaryzykować. Zasadził się i czekał. Wiedział, że humer musi wyjechać za chwilę z dymu. mógł wyjechać albo w jego stronę albo w drugą.
Baba modlił się gorliwie, by wyjechał jednak w jego stronę. Gdyby tak się nie stało, bardzo by mu to utrudniło ostrzał, chodź była szansa, że i tak by zdołał zniszczyć pojazd.

Baba czekał. Wstrzymał się gdy widział rozpędzone motocykle kierowane przez Stalowe Ćwieki ale czekał na swoja główną zwierzynę. Dym krył ich świetnie i byli właściwie niewidzialni nawet dla termo wzroku mutanta. Czekał mimo, że nie miał pojęcia z której strony wyjadą. Gdyby z jego nie byłoby tak źle. Właściwie byłoby całkiem dobrze bo miał świetną pozycję na zboczu wzgórza do obserwacji i ostrzału. Co więcej jadąc w jego stronę musieli skracać dystans, minąć go w dole poniżej całkiem blisko jak na broń główną której używał a potem jeszcze by byli widzialni jak na strzelnicy z dobre sto czy dwieście metrów nim by mu nie zniknęli z oczu. Ale jakby im zamarzyło się wyjechać z drugiej strony sytuacja była diametralnie inna. Już w centrum zadymionej osady strzelałoby mu się dość niewygodnie a w odwrotną stronę maszyna szybko by mu malała stając się co raz trudniejszą do trafienia. Każdy pojazd był też szybszy od niego więc nie miałby szans go dogonić.

Silnik homera był całkiem głośny. Babie zdawało się, że mógłby prowadzić ostrzał na sam jedynie słuch. Chodź z doświadczenia wiedział, że to dość mylne wrażenie, i mogło by być z tym różnie.

Ale chyba bogowie wojny sprzyjali jemu a nie Posterunkowi. Hammer warcząc wyskoczył z chmury dymu już na całkiem niezłej prędkości choć chyba jeszcze nie zdołał rozwinąć pełnej ale w końcu to była klasyczna terenówka a przyśpieszenie w takich konstrukcjach nie stało na pierwszym miejscu. Z dymu wyjechała chyba jako jedna z ostatnich. Wcześniej szarpiąc nerwy mutantowi co chwila wypryskiwał jakiś motor a nawet osobówka którą widział wcześniej i w końcu najwidoczniej udało się gangerom ja odpalić. Nawet ona była szybsza od wojskowej terenówki. Zdołał się zorientować też, że świadomie czy nie ucieczka chyba podzieliła się na dwie w miarę równe grupy każda uciekała w inna stronę drogi. Niektóre motocykle były całkiem szybkie i szanse, że zdoła je trafić jeśli nie otworzy do nich ognia natychmiast gwałtownie malały z każdą sekundą i pokonanymi przez nie tuzinami metrów.

Ale czekanie jak często się zdarza myśliwym opłaciło się. Motocykle i osobówka gangerów już były nawet na pasie otwartego pola lub przy krańcu osady gdy w końcu z dymu wyłonił się hummer. Ku niepokojowi Bosede dostrzegł zimną ludzką sylwetkę za obrotnicą krępej, ciężkiej broni na dachu pojazdu. To mógł być ten sam facet którego widział na początku walki. Ten w tym pancerzu na torsie. I dziwnie jak na człowieka zimnych ramionach. Te zazwyczaj wystawały spod pancerza który całkiem dobrze izolował wydzielane ciepło ciała widzialne dla termo optyki i grzechotnik owych oczu cybermutanta. Ale ramiona najczęściej były tej samej barwy co nogi czy głowa ale nie u tego faceta. Plama twarzy była ograniczona ale pewnie przez hełm, to akurat dziwne nie było.

Tych wewnątrz nie widział skrytych za szybami ale musieli tam być. Nie zwlekał dłużej i otworzył ogień ze swojej drużynowej broni wsparcia. Pociski błyskawicznie pokonały chyba ze dwie setki metrów nim zabębniły o karoserię i szyby pojazdu. Rozsypane szkło zawaliło maskę i wnętrze pojazdu przy okazji termoczułym oczom mutanta ukazując swoje żywe, ciepłe wnętrze. Dwóch z przodu prócz tego na dachu ale głębia pojazdu zostawała dla niego nieprzenikniona.

Pojazd wierzgnął ale raz. Kierowca najwyraźniej zawahał się na moment gdy nagle zostali ostrzelani z broni maszynowej ale zaraz odzyskał panowanie nad pojazdem. Zaczął też swoje drajwerskie sztuczki gdy zaczął slalomowac co utrudniało trafienie go. Mimo to ciężko było nie zjeżdżając drogi zostać nie muśniętym przez korygowany ogień broni wypluwającej 15 pocisków na sekundę a strzelająca kolejne sekundy.

Podobnie zareagowali uciekający gangerzy co kątem oka widział operujący maszynówą Baba. Ich otwarte jednośladowe pojazdy jeszcze lepiej ułatwiały obserwację ich mowy ciała. Najwyraźniej jednak widząc, że skupił ogień na pojeździe Posterunku który jechał na końcu peletonu liczyli na swoja prędkość czy fart. Wciąż w pełnym pędzie zbliżali się do stanowiska schroniarskiego erkaemisty. W końcu zbliżą się na tyle, że znajdzie się w zasięgu nawet ich raczej niezbyt oszałamiającej broni.

W końcu jednak musiało się stać to co nastąpiło przy takiej wymianie ołowiu. Nawet trudny cel przy takiej nawale musiał w końcu zaliczyć jakieś rozsądne trafienie. Zaś operator takiej broni nie miał co liczyć, że zostanie nie wykryty strzelając z tego samego miejsca ogniem ciągłym.

Kolejna seria obramowała i zdruzgotała blachy samochody. Tym razem Baba widział wyraźnie jak musiał trafić bezpośrednio w cel bo głowa kierowcy eksplodowała jaskrawą żółcią, rozbryzgując ją po masce i wnętrzu auta a potem znikła z widoku zostawiając bezgłowy korpus. Pasażer może zdołałby coś próbować zrobić i trafiane u niego tak wyraźnie mutant nie widział ale zauważył dzikie szarpniecie się o siedzenie jakby ołów przyszpilił go do niego. Przerwało mu to majstrowanie przy desce rozdzielczej i swojej twarzy. Sądząc z charakterystycznego ułożenia dłoni wyglądało, że melduje coś przez radio nim nie przestał po tym szarpnięciu. Był też prawie pewien, że facet na dachu też chyba oberwał. Ale nie zauważył żadnej czerwieni, żółci, rozrzuconych rozpaczliwie rąk czy bezwładnego osunięcia się na swoim stanowisku.

Posterunkowcy jednak nie mieli najwyraźniej zamiaru robić z siebie ruchomy cel dla broni maszynowej. Okazało się, że w pełni zasługują na swoją renomę świetnie wyszkolonych profesjonalistów i nie stracili głowy uciekając na ślepo prosto pod stanowisko broni maszynowej. Z pojazdu wystrzeliły znów te serie granatów dymnych i mimo, że musiała upłynąć sekunda czy dwie nim spadną i pokryją teren dawało to szansę na choć chwilowe zejście z widoku dla operatora rkm na wzgórzu. Zaś grenadier na dachu najwyraźniej już namierzył stanowisko i Bab ze zgrozą zauważył jak broń wypluła swoje śmiercionośne pociski cholernie podejrzanie leciały wprost na jego stanowisko! Granaty były na tyle wolnymi pociskami, że nawet ludziom dawało je się zauważyć jeśli patrzyli w odpowiednią stronę więc i Baba je zauważył. Widział też, że to pewnie koniec ostrzału bo samochód pozbawiony kierowcy zarył bokiem a dalej zrobił swoje pęd gdy zaczął bocznie koziołkować. Miał spore szanse zatrzymać się w zadymionej strefie gdy za całą sekundę czy dwie wystrzelona salwa granatów dymnych zrobi swoje. Ale na razie leciało ku niemu stadko ich bardziej letalnych braci!

Baba rzucił się pędem do przodu. Granaty były groźne, bardzo nawet.
A nigdzie dookoła nie było osłony. Nada, nic. Źle, bardzo źle. Zaufał wyszkoleniu grenadiera. Który jak miał Baba nadzieję, posłał serię raczej dalej niż bliżej. Hummer był za daleko by go trafiły odłamki, ale kilka z motorów mogło być wystarczająco blisko.
Zrywając glebę pazurami Baba popędził co sił w nogach w stronę hummera. Zamierzał skryć się w tej samej chmurze dymu, którą oni użyli by się osłonić przed nim.
 
Ehran jest offline  
Stary 01-04-2016, 22:51   #207
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dzięki dla Adiego,Leminkainena, no_to_ten i MG za pomoc

Snajper wskazał pozostałym pasażerom łodzi płynące równolegle do nich jednostki wypełnione nowojorskimi żołnierzami. Płynęli w tym samym kierunku co i oni, zwrócił się do zastępczyni szeryfa w przerwie między jednym machnięciem wioseł a drugim: - Może przybijemy na ląd w innym miejscu niż oni? - kiwnął w kierunku mundurowych - Nie wiemy jakie mają zamiary, ale skoro tyle ich tam się na tę Wyspę pakuje, to jest to bez wątpienia działanie operacyjne. Tym bardziej tajemnicze, że nawet szeryfowi nie zdradzili swoich zamiarów. Strzelam w ciemno, że albo interesuje ich sam Bunkier, bo z tego co wiem, innych ciekawych rzeczy tam nie ma? Muszą mieć jakieś info i jest tam coś co ich interesuje. Na pewno będą chcieli zabezpieczyć perymetr, co dla nas może oznaczać kłopoty z poruszaniem sie po Wyspie. Nie pchałbym się im prosto w ślepia - Lynx wiedział co nieco o taktyce i zwyczajach nowojorskich oddziałów, trochę się nawalczył przy ich boku na Froncie, więc sięgnął do tych wspomnień i doświadczeń.

Brennan ukrył ziewnięcie dłonią.

Było już południe, a on ciągle czuł się nieco senny. Nie spał ani długo, ani w wyjątkowo dobrych warunkach. Czuł się jednak tak jakby przedrzemał przez znacznie dłuższy okres niż tylko jedną noc. Jakby spędził w łóżku, nieświadomy niczego dookoła, znacznie więcej czasu niż jedynie kilka godzin.

- Rozsądna sugestia. - spoglądał to na nowojorczyków w oddali, to na wodę dookoła. Z tymi pierwszymi wolał nie rozmawiać. Co do drugiego aspektu, to wciąż miał w pamięci wizytę na bagnach. Widłak najpierw go topił, a potem zatruł i mało nie zagryzł. Cheb i woda to nie było dobre połączenie dla Davida. - Ile ich może być?

Gordon rozglądał się po okolicy szukając jakiegoś odludniejszego miejsca gdzie można było przybić do brzegu. Jak takie znajdzie skierowuje Lynx’a w tamtym kierunku.

Grupka w wynajętej rybackiej łodzi zwolniła dając się wyprzedzić kawalkadzie nowojorskich łodzi. Widzieli się nawzajem i tamci też na nich zerkali całkiem często ale chyba mieli inne priorytety bo zajęci byli całkiem raźnym wiosłowaniem. Tyle, że odstęp między nimi stale się powiększał a porywaczy i porwanych wciąż nie było ani śladu. Nowojorczycy tak jak poprzednio przybili do tej przystani na Wyspie. Tam zaczęli rozpakowywać się na molo. Sądząc z podłużnych rurowatych pakunków wyładowywali moździerze na brzeg. Sama osada wyglądała już nieźle pod kontrolą Nowojorczyków w jednym z okien dostrzegli nawet gniazdo broni maszynowej wiodącej za ich łódką swoją lufą. W końcu jednak byli jedyną łodzią w pobliżu Wyspy więc erkaemiści Collinsa mieli dość ograniczony wybór celów. Jak się nie mieli ochoty spotkać z Nowojorczykami zaraz po wylądowaniu mogli spróbować wylądować po którejś ze stron osady. Plaże wokół niej wydawały się dość odludne i pustawe. Im dalej by się zdesantowali tym mniejsza szansa była na jakąś reakcję ze strony żołnierzy ale i dalej od miejsca akcji lub dla zorientowania się w sytuacji. Wszelkie manewry łodzią odwlekały też szanse na jakąś sensowniejszą interakcję z kimkolwiek na Wyspie.

Wyglądało na to, że Wyspa na północ od Cheb, była celem regularnego desantu. Jeśli siły, które wcześniej przypłynęły na nią, były tak liczne jak te które oglądali teraz, to mogła być ich tam nawet setka. Pakunki które wypakowywali na pomoście, z daleka Lynx zidentyfikował jako moździerze. - Idą na ostre - rzucił do reszty snajper, kiedy próbowali znaleźć jakieś miejsce do desantu, oddalone nieco od nowojorczyków. Lufa gniazda karabinu maszynowego, wodziła za nimi, byli w sumie jedynym celem na wodzie. - Wylądujemy i idziemy do nich? Czy przemykamy się bokiem? - Wood zweryfikował swoje początkowe plany - I tak nas widzieli, a Nico jest przedstawicielem miejscowej władzy, w trakcie służbowych obowiązków, nie powinni nas zatrzymać. Biorą się na poważnie za ten Bunkier chyba - rzucił do reszty. “To mógł być ich jedyny cel na Wyspie” - wnioskował posterunkowiec, chyba, że było tam więcej tajemniczych, przedwojennych budowli.


- Wylądujemy i ostrożnie do nich podejdziemy, chcę wiedzieć czego mogę się spodziewać zanim wyskoczę zza krzaka z okrzykiem “akuku!”, Tak przy okazji to jakby ktoś pytał to planowaliśmy wylądować w osadzie ale wiatr nas zniósł. - zaproponowała Kanadyjka.

Nataniel skinął jej głową i z resztą ekipy, zaczęli kierować łodź ku brzegowi, kilkaset metrów poniżej miejsca, gdzie wylądowali żołnierze. Pod osłoną drzew i krzewów, mogli spokojnie przybić do brzegu i wyładować się z bagażami. Plan Nico, był prosty i funkcjonalny, nawet mu się spodobał. Póki co snajperki nie ściągał z pleców, a krótszy karabinek miał na zawieszeniu taktycznym, miał nadzieję, że chłopaczki z NYA nie będą nerwowi. Nie ma nic gorszego, niże zesrany ze strachu poborowy z palcem na spuście, widywał już takich wcześniej armii z “collinsowa”.

- Ja pójdę przodem wy trzymajcie się za mną w zasięgu wzroku, hałasujecie cholernie. - powiedziała DuClare.

Snajper dał jej znak dłonią, że rozumie.

Gordon trzymał się za Nico, szedł ramię w ramię z Lynx’em. Kiwnął głową na znak zgody i kierowali się ku wojsku.

Gdy zbliżyli się do brzegu i w końcu się na nim znaleźli okazało się, że z bliska wygląda to albo zdecydowanie bardziej interesująco albo na odwrót wręcz nieciekawie. Kwestia na co się kto nastawiał i czego szukał. Przede wszystkim powitała ich odległa kanonada z głębi lądu i nerwowa bieganina na brzegu. Strzelanina zdecydowanie przekraczała skalą jakąś tam strzelaninę w barze na paru podpijaczonych i zbyt nerwowych gości co postanowiło sobie od ręki wyjaśnić swoje racje. Dla frontowych weteranów odgłos zdecydowanie przypominał regularną potyczkę. Ale potyczkę w skali regularnego oddziału wojskowego a nie nie paru narwańców z pukawkami. Słychać było odgłosy broni maszynowej, eksplozje jak od granatów i mniej lub bardziej regularny odgłos indywidualnej broni ręcznej o zdecydowanie większej szybkostrzelności niż spotykane na co dzień strzelby i sztucery.

Obrazu dopełniali widoczni żołnierze NYA którzy prawie wszyscy robili wszystko w biegu. Sytuacja musiała być gorąca bo ledwo co para przywiezionych moździerzy od razu była rozstawiana tuż za osadą. Na ich oczach załoga rozstawiała tubowatą lufę, prostokątną płytę i dwójnóg. Na oko Walkera był to jakiś średni moździerz piechoty o zasięgu kilku kilometrów, prawie na pewno klasyczny 81 mm z charakterystyczną nasadką na końcu lufy. Obie bronie stromotorowe były szykowane do natychmiastowego użytku. Dwa inne wciąż niesione przez żołnierzy w kolumnie były niesione w stronę drogi prowadzącej gdzieś w las w głąb Wyspy.

Nie było się więc co dziwić, że powitanie Nowojorczyków było dość chłodne, podejrzliwe i nerwowe. Zastopował ich jakiś podoficer z dwoma żołnierzami za sobą idąc im na spotkanie z wyciągniętą w stopującym geście dłonią. Kilku dalszych żołnierzy zostało w pogotowiu pod jako taką osłoną ścian i budynków obserwując nadchodzącą trójkę. Wszyscy mieli broń w łapach choć jeszcze nie celowali w ich stronę.

Lynx szedł w pewnym oddaleniu od Nico. Trzymał jedną rękę opartą o kolbę karabinu, a drugą na łożu. Dzięki temu nie sprawiał wrażenia bojowo nastawionego, ale tez w każdej chwili mógł podrzucić karabinek do góry. Pierwsza szła zastępczyni szeryfa, gwiazdka w jej klapie powinna ostudzić nieco zapał żołdaków z Nowego Jorku. On postanowił poczekać i poobserwować dokładniej żołnierzy. Chciał z ich postawy, ruchów, sposobu zachowania i uzbrojenia, dowiedzieć się jak najwięcej o tym co to za oddział i jakie mogą mieć zadanie. Widział już w swoim życiu wielu żołnierzy z NY, z kilkunastu frontowych oddziałów. Był też swego czasu w Zgniłym Jabłuszku, więc liczył, że los się do niego uśmiechnie i przyniesie mu jakieś wskazówki.

- Nicolette DuClare z biura szeryfa w Cheb, co się tu dzieje żołnierzu? - “zgrywajmy twardą” - pomyślała Nico.

- Sierżant Chad Keaton NYA. To operacja wojskowa i teren działań wojska. Proszę opuścić ten teren. Byłoby miło jakby pani i pani ludzie zabezpieczyli teren z tych cywili. - odrzekł facet w mundurze i z karabinkiem M 16 w łapie wskazując kciukiem gdzieś na zdezelowaną osadę gdzie Chebańczyków prawie nie było widać. Pewnie widząc taki rumor i masę obcych, uzbrojonych ludzi w mundurach woleli nie napatoczyć im się pod oko czy lufę bez potrzeby. Najwyraźniej wziął Gordona i Nathaniela za jakiś jej pomocników.

David trzymał się na końcu, za Lynxem i Gordonem. Nowojorskie pole bitwy, które zdawało się na bieżąco rozkładać i strzelać gdzie popadnie, mocno go niepokoiło.

Już po pierwszych słowach Keatona wyłaniał się obraz człowieka, który nie poświęci dwudziestu sekund na wyjaśnianie ciekawskim co tu się właściwie dzieje. Prędzej poświęci dwadzieścia kul, po czym ze spokojem wróci do swoich obowiązków. Brennan nie zamierzał wdawać się w wymianę argumentów; nie chciał też żeby któryś z towarzyszy tego próbował. Jakikolwiek autorytet miała tu jedynie Nicolette, ale nie robił on pewnie wrażenia na nowojorskich żołdakach.

Stał więc tylko z bronią w rękach, wiedząc że i tak niewiele ona pomoże w obecnej sytuacji.

Wood okiem weterana oceniał uzbrojenie i umundurowanie spotkanych żołnierzy. jednak dystynkcje oddziałów nic mu nie mówiły. Wyposażeni byli wprawdzie standardowo, czyli w popularne “emki”, gdzieniegdzie zauważył kilka trzymanych w rękach żołnierzy “miniaczy”, do tego dochodziły moździerze i widziany z łodzi karabin maszynowy, będący pewnie wariacją którejś odmiany “dwieście czterdziestki”. Słowem, liczebnością i uzbrojeniem, byli praktycznie pełną kompanią NYA, a może nawet i dwiema. Nie wiedział przecież ile wojska zostało w tym ich obozie na granicy z Cheb. Lynx słuchał co ma do powiedzenia dowódca żołnierzy, ale Nico i reszta usłyszała standardową formułkę. Odezwał się zza pleców Nico, kierując słowa ni to do niej ni to do podoficera: - Nico, może pomożemy tym mieszkańcom? - zapytał. - Sądząc ze słów pana podoficera, nie ma szans byśmy mogli rozejrzeć się za porwanymi na Wyspie. Znam taką gadkę, nie puszczą nas dalej, przynajmniej póki nie skończą. Prawda? - zapytał teraz sierżanta. Przez chwilę wsłuchiwał się w kanonadę gdzieś z głębi Wyspy: - Sądząc po odgłosach, nieprędko Wam tu zejdzie. Coś nie poszło zgodnie z planem? Zaopiekujemy się mieszkańcami, Nico. Musimy im zapewnić bezpieczeństwo, bo mam dziwne wrażenie, że to akurat priorytetem operacji wojskowej nie będzie? - znowu wplótł w wypowiedź pytanie do Chada.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 02-04-2016, 02:47   #208
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


Jednym z najgorszych uczuć mogących maltretować duszę człowieka jest niepewność. Wbijała się ona między żebra i drążyła pokrętne korytarze w tkankach miękkich okolic serca oraz głowy. Osiadała chropowatą, duszącą lodowym kożuchem warstwą na całej skórze, a każda upływająca sekunda, oddech i mrugniecie potęgowały wrażenie osaczenia - w efekcie wywołując strach i mnożąc lęki. Co jeśli wrócą do reszty i okaże się, że większość tych których Alice znała, jest równie martwa co zalegające na brzegu jeziora mokre kamienie? Wilgoć tych drugich powodowało sąsiedztwo zbiornika wodnego… to należało do zjawisk naturalnych, w pełni przez lekarkę akceptowanych. Tych pierwszych zaś otoczy ich własna krew - to już powodowało, iż w piegowatej piersi rodził się rozpaczliwy krzyk sprzeciwu. Przez myśl przebiegło jej, że nie zdążyła przeprosić Chrisa i wynagrodzić mu nieprzyjemności związanych z podróżą. Powinna to zrobić od razu… w ogóle sama jechać Piczkowozem, jednak zamiast pomyśleć wtedy logicznie, wolała tarmosić się z Guido na masce swojego i w jego samochodzie. A jeśli nie było juz kogo przepraszać?

Zacisnęła więc z całej siły szczęki, byle tylko pozostać cicho.
Otwarte konflikty nie były tym, za czym przepadała. Odgłosy kanonady nie pozwalały zebrać myśli do kupy prze co nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że każda wystrzelona kula pozostawia ślad lub odprysk na jej psychice. Oczyma wyobraźni widziała krążącą nad wyspą śmierć, zaglądającą w wytrzeszczone nienawiścią i grozą oczy istot o wykrzywionych krwawym amokiem obliczach. Ludzi walczących o życie - tych obcych, a także tych znanych, bliskich sercu. Szukających się po omacku wśród leśniej zieleni.


Czytała kiedyś, że wzięcie przeciwnika w dwa ognie to dobra metoda walki, zwłaszcza gdy nie spodziewa się ataku z innego kierunku niż front… tle że to samo dało się powiedzieć o gangerach. Mogli nie spodziewać się problemów akurat od strony z jakiej nadchodzili. Dlaczego do jasnej cholery nie umiała się skupić?!
Zamknęła oczy, wykorzystując starą, sprawdzoną sztuczkę z odliczaniem w pamięci.
- Taylor - wydobyła z siebie miarowy szept - Można ich jakoś zmylić? Żeby nie szli na naszych, tylko się wrócili skąd przyszli? Nie widzieli nas… jakby zwrócić ich uwagę bez wychylania się… nie wiem. Nie jestem ani bojowa, ani obeznana w potyczkach w terenie i doświadczona jak ty. Ale może możemy coś zrobić? Chociażby rzucić kamieniem gdzieś po boku między drzewami.

- Jak rzucisz kamieniem i co dalej? Jak nie usłyszą czy zleją to pójdą dalej i znajdą naszych bo wystarczy iść na odgłos kanonady już teraz. A jak znajdą to oni wezmą naszych w dwa ognie. A jak usłyszą i nas namierzą zostanie się z nimi strzelać ale wówczas już nie będziemy mieć takiej przewagi. Więc czy tak czy siak to trzeba ich rozwalić jak widzisz. Przykro mi mała. Jak chcesz zostań z tyłu. Popilnujesz tych szmaciarzy by czegoś nie odwalili. - Taylor mówił też szeptem i raczej tonem starszego brata który musi wyjaśnić młodszej siostrze, że Św. Mikołaja nie ma i to starzy zostawiają co roku prezenty pod choinką. Mówił jak na siebie dość cierpliwym tonem i trochę smutnawym, ale jednak zdawał się nie widzieć innego “nieletalnego” rozwiązania kwestii maszerujących przed nimi nowojorskich żołnierzy.

- A gdyby ktoś ich odciągnął? Któryś z chłopaków mógłby to zrobić nie narażając się bardziej niż wy atakując ich od tyłu? - spytała przez drżące usta. Nie ogarniała co potrafią poszczególni ludzie z gangu prócz tego że Taylor zacnie operował bejsbolem, Paul nożami, a ludzie Krogulca z założenia doskonale się wspinali. Nachyliła się jeszcze bliżej łysola wsadzając piegowaty dziób pod kaptur, dzięki czemu szeptała mu praktycznie do ucha - Jedna osoba, gdzieś w innym kierunku. Wyprowadzić ich w pole, to też nie wypali? Powiesz że nie… to pójdę z jeńcami do tyłu. Nie chcę was narażać. Tylko ich zwiążcie porządnie bo… bo w razie czego nie dam rady ich… no wiesz - zacisnęła szczęki nim rozgadała się z nerwów na dobre.

- Ale po chuj? Nie rozwalimy ich teraz to trzeba będzie ich rozwalać potem a w międzyczasie oni mogą rozwalić kogoś od nas. Się kurwa ni chuja nie kalkuluje - odparł Taylor ze zdziwieniem w głosie kompletnie nie mogąc zrozumieć motywów lekarki w czapce.

Łysol miał rację, podobna furtka zostawiała zbyt duże prawdopodobieństwo na nieprzewidziane zwroty akcji, połączone z nagłymi zgonami wśród Runnerów - ludźmi których obiecała chronić i o których miała się troszczyć. Zacisnęła zęby, zamknęła oczy i odliczywszy w myślach do pięciu, wyrzuciła z siebie w pośpiechu.
- Czy możemy ich wziąć żywcem, nie zabijać? Będziemy mieli zakładników… dowiemy się skąd tu się wzięli, ilu ich jest, kto dowodzi, jakie mają uzbrojenie i gdzie stacjonują. Nie musimy ich zabijać - powtórzyła najważniejsze rwącym się szeptem.

- No pewnie, że możemy. Któryś powinien przeżyć to jak się podda to będzie żył - zgodził się pocieszającym tonem, najwyraźniej mając zamiar ulżyć sumieniu lekarki choć trochę.
- Dobra już starczy, idziemy. - Szepnął do niej dając głową znak, że oddalili się od żołnierzy na wystarczającą odległość i czas ruszać za nimi tak samo jak już zrobił to ich zwiadowca.

Zamiast dalej oponować Alice kiwnięciem przytaknęła, mimo że zgięcie karku kosztowało ją ogrom energii i nim wyprostowała na powrót rudy łeb do pozycji pionowej, coś wewnątrz jej klatki piersiowej zatrzepotało histerycznie, po czym jęknęło aby ułamek sekundy później rozsypać się z trzaskiem na tysiące krwawiących okruchów. O tym kiedyś właśnie mówił jej Tony, dlatego nie chciał zabierać ze sobą do pracy. Nie chodziło o kwestie bezpieczeństwa, lecz konieczność stawienia czoła nowej rzeczywistości już bez żadnych filtrów sprawiających że stawała się ona znośna. Miejsca konfliktów zbrojnych i potyczek szybko zostawały miejscami kaźni.
Stala kosmiczna nowego świata.

Czyją stronę wziąć w sytuacji gdy stuprocentowa była pewność co do zamiarów i śmiertelności nadchodzącego starcia? Ktoś musiał zginąć - jeśli nie teraz, to w bardzo bliskiej przyszłości. O neutralności Brzytewka nazywana niegdyś Igła, mogła zapomnieć - ona dziś nie istniała.
Czy wybór paść miał na obcych w gruncie rzeczy dla lekarki ludzi, czy na kogoś kogo znała i po cichu uwielbiała ponad rozsądne pojecie? Tak bardzo nie chciała, aby Taylor zginał ani teraz, ani najlepiej nigdy. Może okolica widziała w nim chodzącego agresora siejącego terror i egzekwującego wolę Guido pięścią i butem… lecz dla niej był tym uroczym, opiekuńczym gościem do którego śmiało mogła przyjść z każdym problemem i zawsze jej wysłuchał, doradził bądź próbował doradzić, na swój sposób pomóc w ogarnięciu aktualnie panujących zasad i warunków. Rozgadywał się też całkiem sympatycznie wbrew powszechnemu wrażeniu wiecznego mruka i cedzenia tonem rozkazu co najwyżej zdań prostych.
Rodzina… jakże los pokrętnie się układał. O rodzinę winno się dbać i to jej dobro stawiać na pozycji nadrzędnej niezależnie od sytuacji, lecz czy rozgrzeszało to kogokolwiek z łamania piątego przykazania?

Obcy czy rodzina, obcy czy rodzina. Ludzie po jednej i ludzie po drugiej stronie.
Wszędzie ludzie, a czas uciekał.
Tik tak. Tik tak...

Wyjście i rozmowa z żołnierzami odpadała. Rodzina Alice nigdy nie pozwoliłaby jej na podobną głupotę i narażanie się na niebezpieczeństwo, bo to naraziłoby całą grupę. Rozkazy dostali jasne i… i chyba nie chodziło już tylko o nie. Czyją stronę wziąć w sytuacji, gdy miało się stuprocentową pewność co do zamiarów obu stron i śmiertelności nadchodzącego starcia. Nikt nigdy nie powinien decydować o losie drugiego człowieka… tak było kiedyś, a teraz? Teraz na popękanej powichrzeni Ziemi, zamieszkałej przez niedobitki rasy ludzkiej, panowały kompletnie inne zasady. Prawo siły, zaś wojna jak to wojna - rządziła się swoimi prawami. Bliskich zaś nie wolno było wystawiać na niebezpieczeństwo.

- Zostanę z tyłu, razem z jeńcami. Przycupniemy w jakimś rowie żeby nas nie zauważono. Tylko zwiążcie ich proszę, zwłaszcza nogi Briana i jego mamy. Uszczupli im pole manewru. Jeżeli będą próbowali uciec nie dam rady ich powstrzymać. Nie umiem im zrobić krzywdy, a zostawianie z nami jeszcze kogoś to zbędne uszczuplenie sił potrzebnych wam do spacyfikowania przeciwnika. Przygotuję też eter… tak na wszelki wypadek i gdy będą się rzucać, uśpię ich - znów wsadziła dziób pod taylorowy kaptur, szepcząc mu do ucha i przytrzymując za ramię, a zmarznięty policzek zetknął się z drapiącym i zdecydowanie cieplejszym policzkiem starszego mężczyzny. Lekarka przymknęła na krótki moment oczy, przyciskając piegowate lico do twarzy łysego w sposób nie pozostawiający wątpliwości odnośnie celowości działania.
Westchnęła cicho i dodała prosząco - Uważaj na siebie, bo będzie mi bardzo przykro jeżeli… wróć w jednym kawałku, dobrze? I przyprowadź ze sobą chłopaków - nim przemyślała sprawę dwa razy, pocałowała go w policzek, szepnęła na koniec - Powodzenia Taylor.

W głowie zaś przebłyskiem przewinęła się Alice złota myśl, spisana niegdyś przez Friedricha Nietzsche'go.
"Ten, który walczy z potworami powinien zadbać, by sam nie stał się potworem. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas."

Tylko kto teraz nie zasługiwał na to miano? Nawet ich świat był potworny, więc co dopiero żyjący na nim ludzie...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 02-04-2016, 14:02   #209
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Gdy tak dziewczęta maszerowały, Tina zastanawiała się za ile obu siostrom zbrzydnie sielankowość, przedwiosennej scenerii. Wprawdzie rangerca była w miarę przyzwyczajona do wzajemnego okładania się pięściami z naturą, ale Whitney była człowiekiem pokojowym. W zaciszu czterech ścian i miejskiego zgiełku, objawiającego się piskiem zdzieranych kół na asfalcie oraz nieprzerwanymi ostrzałami między gangowymi, czuła się najlepiej.
Rozmyślając i wspominając, z pierwszej chwili nie dotarło do niej, to co słyszy. Dopiero gdy Whitney zaczęła oglądać się nerwowo, a Hilda włączyła swój dziobi alarm, zrozumiała, że ryk silników nie jest jej wytworem wyobraźni.
Motory… nie tak zajebiste jak samochody, ale jednak szlachetne maszyny posiadające jeszcze szlachetniejsze… konie mechaniczne.
Sapanie do pornowizji z udziałem pojazdów musiała jednak odstawić na bok. Ciągnąć siostrę za rękę i wściekłego kuraka na smyczy, zboczyła w bezpieczne, leśne objęcia. Nie zagłębiły się jednak daleko, jeno kilkanaście metrów od drogi, tak by pędzące pojazdy i ich właściciele, nie dostrzegli ich podczas przejazdu.
- Myślisz, że coś nam zrobią? - Whitney wyglądała zza ramienia siostry drepcząc po mokrej ściółce.
- Zgwałcą, zabiją i zjedzą! - Hilda biegała chwilę w kółko trzepocząc skrzydłami.
- Mmm… - Tinie nie chciało się gadać, więc postanowiła porozumiewać się odpowiednio zaintonowanymi monosylabami.
Po trzydziestosekundowym marszu i wsłuchiwaniu się w szum silników, w końcu motocykliści objawili się w całej swej okazałości migając dziewczętom przed oczami. Jeden, drugi, trzeci i czwar… czwar… czwar-ty?
Cała trójka zatrzymała się w osłupieniu, gdy ostatni z pojazdów, wpadł w pokazowy poślizg, tracąc równowagę i zwalając się na bok razem z kierowcą, który wylatując kawałek przed maszynę przekoziołkował po drodze i wylądował w lesie.
Zdębiała Tina zdążyła jeno parsknąć ze śmiechu, kiedy zimna dłoń siostry zdzieliła ją w twarz, zakrywając jej usta.
- Zdebilałaś? - surowe spojrzenie Whitney ostudziło wesołość bliźniaczki. Fakt… przegięła… trochę… może, ALE JAK SIĘ POKAZOWO WYYYJEEEBAŁ, to było dobre, nawet bardzo.
- Mam nadzieję, że zdechł… - wtrąciła rzeczowo Hilda wlepiając kurze ślepko w kierowcę.
- Może potrzebuje pomocy… - mechanik jako jedyna z całej trójki przejawiała resztki humanitaryzmu - Idź to sprawdzić.
- Fłaczego ja? - ranger odsunęła twarz od ręki siostry, oblizując spękane usta.
- Bo kurwa nie ja. - Whit zgrywała kozaka ukryta w łysych krzakach.
- Dziwka. - Tina zdjęła plecak, stawiając go przy nodze towarzyszki - Miej broń w pogotowiu… - mruknęła na odchodnym posyłając Hildie złowrogie spojrzenie.
- Zdechnij. - gdaknęła w kierunku oddalającej się oprawczyni, Matka Chrzestna wszystkich zwierząt.

Winchester zbliżyła się powoli w kierunku nieszczęśliwego kierowcy z konsternacją wymalowaną na twarzy.
- Te stary… aleś się wyj… - no tak… może nie powinna, rozpoczynać tak rozmowy - Yyyeee… żyjesz? - w tej sytuacji ta informacja była chyba najbardziej kluczowa.
Żył. Jęknął boleśnie, podkurczając ramię w stronę obolałego miejsca. Coś tknęło rangerkę. Kask zasłaniał właściwie całą głowę, ale spod niego… ten głos, właściwie całkiem zgrabne nogi w skórzanych spodniach i dość wątła sylwetka wskazywały, że to chyba to była ona, a nie on. Odgłos motorów zmienił brzmienie sugerując, że pozostałe trzy maszyny już wytraciły prędkość i albo zahamowały albo robią nawrót.
Tina rzuciła przelotne spojrzenie w kierunku, w którym byli pozostali motocykliści. Znajdowała się w nie naturalnej dla siebie sytuacji plus trochę obawiała się nieznajomych. Cholerna Whitney i jej człowieczeństwo, że też zawsze musi robić sobie dobrze czyimiś rękoma. Poprawiając karabin, który latał jej na szelce po plecach. Schyliła się ostrożnie oglądając złamasa… a raczej złamaskę, czy nigdzie nie krwawi i czy nie ma złamań otwartych.
- Czekaj… nie ruszaj się… sprawdzę czy nie jesteś dziurawa. - kuźwa kogo ona chciała oszukać, nawet jakby gościówa była ranna to ona i tak ledwo się orientowała do czego służy bandaż. - Zaraz tu będą twoi… - “Ooo stara jesteś genialna! Tak, tak, pociesz ją, jedziesz z jakimiś bzdetami!” - Nie martw się, będziesz żyć...heh… - “No to pojeeeechałaaaaaś”.
Dziewczyna rozwalona na leśnej ściółce nie sikała krwią na boki, ani nie miała otwartych złamań. Właściwie jakby nawet odżyła, ale czy to miał wpływ reakcji Tiny, czy po prostu szok z uderzenia i upadku zaczął jej schodzić, tego Winchester nie była pewna. W każdym razie tamta zaczęła jęczeć i wyraźnie zbierać się by powstać, choć na razie przypominało to bardziej przewalenie się na bok i zwinięcie w kulkę.
- Hej, Tina! Oni tu jadą! - szepnęła gdzieś zza krzaków Whitney i faktycznie pyrkanie motocykli zaczęło się zbliżać. Ślad po stratowanych krzakach i blask metalu z powalonego mechanicznego wierzchowca był dość wyraźny z drogi. Motocykle zaczęły jechać ponownie całkiem szybko, na ile można było na tak krótkim dla nich odcinku. Zatrzymały się na krawędzi asfaltu widząc obcą kobietę pochyloną nad ich towarzyszką.
- Ej ty! Co tam robisz?! Zostaw ją! - dał się słyszeć podejrzliwy i trochę zaskoczony kobiecy głos, również zniekształcony przez kask. Ludzie w końcu jednak często reagowali podejrzliwością, gdy widzieli obcych w swoim pobliżu i tak kompletnie niezapowiedzianych. Na zachętę i dodania powagi swoim słowom wołająca kobieta położyła wymownie dłoń na kolbie obrzyna w ostrzegawczym geście. Poza nią, dwójka pozostałych motocyklistów z równą uwagą rozglądała się po miejscu kraksy, okolicznych krzakach i kierunku z którego dopiero co nadjechali.
„Kurwa wiszę nad nią, jak kat nad dobrą duszą, nie widać?” Tina przewróciła oczami posępniejąc na twarzy. Będzie musiała podziękować siostrze, za całą tą mordęgę, soczystym kopem w dupę.
Teraz jednak, brunetka podrapała się po głowie, mając wyraźne problemy z pomysłem jak ma się zachować. Wiązanka nie wchodziła w grę… raczej. Olanie sprawy, chyba też nie. Udawanie miłej nigdy jej nie wychodziło, ale… mało kto potrafił zdzierżyć jej olewczy sposób bycia.
Westchnęła wzruszając ramionami i przenosząc ciężar siły z lewej na prawą nogę.
- Nic nie robię… stoję, sprawdzam czy żyje… Żyje. - odparła w końcu wysilając się na najbardziej neutralny i jak jej się zdawało naturalny ton.
- Patrz jaka wygadana, prawie nie poznałam kurwiszona… - Tina dosłyszała zza pleców kąśliwy komentarz Hildy.
- Eee hehe… he… raczej nic tu po mnie. - wycedziła przez zęby, drżąc ze wściekłości i żądzy mordu. -Pójdę sobie… - wycofując się kilka kroków raczkiem, odwróciła się lekko w bok. ”Upierdole łebek i zrobię z niego pacynkę na mojego faka…
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 02-04-2016, 17:10   #210
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Na odchodne Xavier jebnął popisówę aż gacie spadały. Blue pewnie też spadłyby gdyby je akurat miała na sobie i pochodziła z tego szajbniętego na punkcie samochodów miasta. Detroit - skoro już zostawała w tej ruinie, wypadało dopchać się do koryta. Whie Hand mógł stać się jej drzwiami od obory, ale tylko jeżeli załatwi zlecone przez niego zadanie. Dwa dni czasowo dupy nie urywały i trzeba było tą dupę spiąć w sobie, dlatego przygotowanie makijaż, pakowanie i charakteryzację zostawiła na sam koniec.
Zaczęła od...

- Brat - Egora złapała gdzieś przy barze, gdy raczył się kolejnym drinem z wódy zaprawionej wódą z dodatkiem wódy - Co wiesz o ekipie lambadziary? Jakieś ostatnie rady jak się poruszać po Mechstone?

- Trafić jest prosto. Teraz nie będę ci tłumaczył bo tak w powietrzu ciężko to wyjaśnić… - kapelusznik rzekł po chwili zastanowienia gdy zapytała go o adres “lambadziary” z Appalachów. - Po prostu podejdziesz z jednym z chłopaków to ci pokaże która to klatka. To potem już będziesz wiedzieć sama. - machnął ręką znajdując w końcu jakieś rozwiązanie tego dylematu.

- Gdzie nocują, ilu ich jest, gdzie się rozbijają za dnia? Detale brat. Daj mi detale - mruknęła sadzając dupsko na barowym stołku. Zaraz pojawiła się przed nią pusta szklanka i już po chwili napełniła się za pomocą egorowej łapy po same brzegi. Słowiańska gościnność, job twoju mać.

- A ona i jej ekipa… No tak przyjechała już z nimi tam od siebie. Jakoś na jesieni nim śniegi spadły. I to jest problem bo wiesz, to sami rajfurzy i inne sługi co ja traktują jak wielką jaśnie panią czy inna hiperksieżniczkę. Wiesz, ukłony, lizusostwo i kurwa jakiś taki pojebany fanatyzm czy co. No ich bożyszcze normalnie. Dlatego właśnie tak ciężko ich podejść bo nie da się przekupić czy inaczej wpłynąć na nich po dobroci. Bo nie żebym nie próbował. - rozłożył swoje wielkie, włochate rudymi kłaczkami łapy w geście skrzywdzonego dziecka czy odrzuconego kochanka. Co prawda nie była pewna co i z kim próbował “wpływać” ale pewnie próbował jak nie osobiście to przez kogoś ze swojej ekipy. Z drugiej strony raczej rzadko ktoś posiadał jej styl i siłę perswazji więc jak nie udało się coś jakiemuś złodziejaszkowi, mechanikowi czy łamaczowi karków niekoniecznie nie udałoby się córce z rodu Faust’ów. W końcu dopiero co przekonała superzajętego Xaviera by jednak znalazł czas żeby spotkać się z nią jutro.

Julia łyknęła zdrowo, a zimny alkohol spłynął strużką po gardle aż do żołądka gdzie eksplodował ogniem. Blondyna sapnęła, rozdęła chrapki i podstawiła szklaneczkę po repetę.
- Zamykają te klatki na nos, ktoś tam cieciuje całodobowo? - zadała kolejne pytanie.

- Pewnie mają tam kogoś cały czas w klatce. Wiesz, generalnie rzadko się zdarza, że klatki zostawia się puste. Najczęściej jest jakiś strażnik czy inny cieć albo mechanik zostaje na noc by coś tam jeszcze pomajstrować no generalnie wiec wszędzie raczej pustą klatkę zastać. U mnie też. Więc raczej ktoś tam będzie. I chodzą ploty, że mają psa. No zwierzę jakieś. Właściwie to nie wiadomo czy dokładnie u nic ale kurwa czasem coś tam wyje czy warczy a wszycy się zarzekają, że to nie u nich tylko sąsiadów. No ale kurwa jednak coś tam wyje ale może u nich a może nie. Przez ściany nie widać przeciez. - Egor jakby przypomniał sobie o tym detalu choć mówił jakby powtarzał jakąś lokalną plotę. Z drugiej strony mogła to być plota skoro każda ekipa kitra swojej klatki jak skarbu i nie daje po niej buszować innym.

- A poza Mechstone mają jakąś willę czy coś tam na pograniczu strefy Schultz’a. Wiesz wynajęli, kupili, zajęli czy jakoś tak. W każdym razie podobno niezła ta rudera i podobno ta złośliwa pinda lubi się tam zabawić jakby z samego Det była. Dlatego ją tak lubią a jak postawi kolejkę czy zamówi jakiś zespół no to ubaw do białego rana. Kupiła tak już wielu szmata jedna. Dlatego ma tyle fanów. Czasem pojawia się w Cylindrze i też szpanuje suczy i w ogóle się wozi jakby to jej miasto było. A ci frajerzy i gołodupce lecą na nią i że niby taka fajna jest. Podła, podstępna przybłęda… Już dawno Ted i Steve powinni zrobić z nią porządek… - tym razem Rosjaninowi ulała się pełnia szczerej niechęci i żalu do szlachcianki z FA. Mówił co raz bardziej wzburzonym głosem sącząc jad prosto z serca i dopiero pod koniec jakby dotarło do niego, że rozmówczyni właśnie jest jego zbawieniem i narzędziem wypełnieniem woli najważniejszego człowieka w mieście.

W odpowiedzi blondynka wyszczerzyła radośnie klawiaturę uzębienia, które o dziwo mimo dojrzałego wieku pozostawało w pełni kompletne.
- Mówiłam ci, że to załatwię? - objęła Ruska ramieniem, wieszając się na nim przy okazji - Tobie ulży na duszy, mi ulży na sercu... oboje będziemy szczęśliwi. Trzeba to załatwić z głową. W klatkach jest dużo ludzi. Muszę zakręcić się wokół jej ekipy i dostać zaproszenie na melinę. Poza centrum w ich skurwiałej dziurze łatwiej ją dosięgnę. Dasz radę podstawić jakąś dobrą furę coby mnie powiozła na te balety do Mechstone? Pierwsze wrażenie to podstawa, a właściwe wejście musi być z pierdolnięciem. - kiwała z namaszczeniem głową - Dasz radę coś ogarnąć? Za godzinę będę gotowa i jedziemy z tym koksem.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172