Kłykacza zmroziło. Wspomnienia napłynęły jak rwący potok. Oczami wyobraźni znowu zobaczył zawalony korytarz, pełen ciał. Ciał jego towarzyszy, z którymi wyruszył na wyprawę i którzy nie raz i nie dwa ratowali mu skórę. A przecież nie chciał tego, nie chciał, żeby zginęli. Pragnął tylko zawalić wejście do kopalni i czmychnąć ze złotem. Wszak to nie jego wina, że chodnik okazał się niestarannie wzmocniony i po uszkodzeniu stempla przy wejściu cały strop runął, grzebiąc jego towarzyszy. Nie jego, nie... Kurwa...
Kłykacz powstrzymał łzy w pierwszym odruchu cisnące się do oczu. Z drugim odruchem górę wzięła już prawdziwa natura awanturnika. Wygrzebane na wierzch poczucie winy uciskało prostą umysłowość Kłykacza, wywołując spięcie obwodów i narastającą panikę. Musiał pozbyć się Cwanego nim ten dowie się, że są pogromcami smoka, odzyska pamięć i zawiadomi - o ile już, jasna cholera, tego nie zrobił - ludzi, którzy poszukiwali Kłykacza, by wymierzyć mu sprawiedliwość.
Biegli dalej wśród zalesionych grzbietów. Kłykacz żałował, że porzucił przeszkadzający w biegu trzonek kilofa, którym ogłuszył pilnującego kopalni karła. Rozglądał się więc za jakimś dorodnym, najlepiej ostro zakończonym kamieniem. Albo przepaścią, w którą mógłby wepchnąć Cwanego. Im szybciej, tym lepiej. W każdej chwili Cwany może odzyskać pamięć a wtedy wszystko będzie trudniejsze.
O, jest, doskonały! Jeden dobry cios w potylicę zakończy sprawę. Kłykacz ściskając w garści znaleziony kawał krzemienia, przyspieszył kroku i zbliżał się do Cwanego. Pięć kroków, trzy, dwa... jeden... Wtem wypadli zza krzaków wprost na osobliwą scenę. Oto Schiele pochylał się nad jakimś leżącym drabem i manipulował przy jego spodniach. Kłykacz stanął, jak wryty, krzemień wypadł mu z dłoni.